– Cagliari? Gdzie to jest?
– To stolica Sardynii!
– Aha, Sardynia, ta mniejsza wyspa na Morzu Śródziemnym, poniżej francuskiej Korsyki, z której pochodził Napoleon.
– Nie! Nie mniejsza! Większa! Bardziej na południe. Ma klimat łagodniejszy niż ta jakaś północna Korsyka!
Były uczennicami. Ukończyły przedostatnią klasę szkoły średniej. Miały ledwo skończone osiemnaście lat. Rodzice wysłali ją do Awinionu, w dużej grupie rówieśnic, w nagrodę za dobre świadectwa.
– Więc jesteście sardynkami?
– Si. Ma, siamo Sarde, no sardiniole – powtarzały ze śmiechem. – Sarde! No sardiniole! Gra słów nie do przetłumaczenia: jesteśmy Sardynkami, a nie sardynkami.
Obie, i Mariella, i Anna Maria, marzyły o aktorstwie, choć czekał je jeszcze rok szkoły, a potem miały pójść na studia, wcale nie aktorskie, jeszcze nie wiedziały na co, rodzice im wybiorą, ale potem to już na pewno zostaną aktorkami. Występowały w szkolnych przedstawieniach. Rozmawialiśmy po francusku, ale mówiłem też już trochę po włosku.
– Więc chcecie być aktorkami?
– Si, si, a ty jesteś regista (reżyser)? Obsadzisz mnie w swoim nowym filmie?
– Moją specjalnością jest teatr. Nie film.
– Ale reżyserujesz w Hollywood?
– Reżyseruję w Polsce. Nie w Hollywood. W teatrze, nie w kinie.
– Teatr? To trzeba dużo mówić?
– I to po polsku!
– Mam podobno talent do języków, mówię dobrze po francusku, prawda? Nauczę się szybko po polsku.
– Serio? Przyjechałabyś do Polski?
– No, może ty przyjedź najpierw do Włoch.
Takie sobie rozmówki, przekomarzanki. Pod koniec Festiwalu wielu ludzi umawiało się na wzajemne wizyty – Francuzi z Anglikami, Belgowie z Niemcami, Skandynawowie z Włochami i tak dalej. Słysząc to, ja też powziąłem podobny plan. Dość szalony: pojechać na Sardynię, zwiedzić egzotyczny zakątek Europy, no, i zobaczyć się ponownie z tą śliczną dziewczyną.
W czasie kolejnego spaceru wybrzeżem Arno, jak zawsze w całej grupie, udało mi się zostać z tyłu na chwilę sam na sam z Mariellą. Umówiliśmy się, że przyjadę ją odwiedzić w Cagliari. Już wtedy, w oparciu o stypendium ITI, planowałem dalsze podróże teatralne – do Włoch, a potem do Grecji. A jak już będę we Włoszech, to mogę zahaczyć o Sardynię.
Po festiwalu wróciłem do Paryża. Zaczęliśmy wymieniać z Mariellą listy. Ona pisała do mnie po włosku, ja do niej po francusku. Jakoś porozumiewaliśmy się.
Pojechałem pociągiem do Rzymu. Przyjęła mnie, jak poprzednio, serdecznie i gościnnie ciocia Wanda de Andreis. Znów zaczytywałem się nocami w starych numerach „Kultury” i jej wydawnictwach. Napisałem z Rzymu jeszcze raz do Marielli, podając jej dokładną datę i godzinę przybycia mego statku do Cagliari.
Po paru tylko dniach w Rzymie, pojechałem do Neapolu. Zwiedzanie nowego dla mnie miejsca: miasto, muzea, zabytki, w tym Teatro San Carlo, jeden z najstarszych w Europie, ze sceną pudełkową, otwarty w 1737 r., zachowany i ciągle używany. Pięć kondygnacji lóż okalających podkowę widowni, ze wspaniałą lożą królewską na I piętrze. Wielka scena w grubej ozdobnej ramie, z mięsistą, bordową kurtyną. Nie widziałem tam żadnego przedstawienia, ale dzięki uprzejmości jakiegoś urzędnika administracji, mogłem zwiedzić całe wnętrze.
Po południu – do portu. Oczywiście na piechotę, z torbą i walizką; nie zrobiono jeszcze tego wiekopomnego wynalazku, jakim są teraz walizki z kółeczkami. Upał. Mały statek pasażerski. Dostałem kabinkę z pryczą, poduszeczką, prześcieradłem. Statek wypłynął w kierunku zachodnim jeszcze przed zachodem słońca. Stałem na pokładzie, w rześkim wietrze. Niesamowite wrażenie robiły ryby latające – podrywały się całymi stadami tuż przed dziobem statku. Wzbijały się ukośnym lotem w górę i już zaraz nurkowały w fale. W nocy było zimno pod tym jednym prześcieradłem, więc ubrałem się jak w namiocie – w sweter, skarpety. Zbudziłem się wcześnie. Wyszedłem na pokład.
Uderzył mnie widok bliskich gór, ku którym płynął statek. Zamykały już cały horyzont. Były skaliste, ciemne, dzikie. Wiało od nich jakąś grozą. Poczułem się bardzo daleko od domu. Statek zmienił kurs na południowy i kilka godzin płynął wzdłuż tego skalistego, pustego, górskiego wybrzeża. Zjadłem coś ze swoich zapasów. Żadnej restauracji czy baru nie było. Około południa na lądzie zaczęły się ukazywać pojedyncze domki, potem ich gromady. Za kolejnym górskim grzbietem otworzyło się nagle po prawej burcie miasto, rozłożone kaskadami na zboczach, teraz już jasnych w słońcu. To musiało być Cagliari. Poszedłem do kabinki po bagaż. Gdy wróciłem na pokład, statek już wpływał do rozległej zatoki, za falochrony, do portu. Zacumował przy nabrzeżu.
Było tam sporo ludzi. Rozglądałem się. Żadnej znajomej twarzy. Zeszedłem po trapie i stanąłem. Czekający witali się z przybyłymi. Potem wszyscy się powoli rozeszli. Nikt na mnie nie czekał. Zostałem sam.
Pomyślałem, że mój ostatni list do Marielli musiał jeszcze nie dojść. Wziąłem bagaż, oj, ciężki. Poszedłem przed siebie w nieznane mi miasto. W pierwszym, napotkanym wkrótce hotelu zapytałem recepcjonistę, czy mogę u niego zostawić bagaż, bo chyba się minąłem z ludźmi, którzy mieli na mnie czekać w porcie. Tylko na godzinę czy dwie. Potraktował mnie uprzejmie.
Kupiłem w kiosku plan miasta. Znalazłem placyk, przy którym mieszkała Mariella. Droga prowadziła wąskimi uliczkami w górę. Doszedłem tak na najwyższy taras zabudowy miejskiej Cagliari. Na szczycie, w prześwicie między domami, ukazała się duża willa w rozległym ogrodzie. Była ogrodzona murem. Miała żelazną, ażurową, teraz zamkniętą, bramę. Przed nią owalny podjazd. Sprawdziłem adres. To tu. Przycisk dzwonka przy bramie. Zadzwoniłem. Nikt mi nie otworzył. Zadzwoniłem ponownie. Nic. Zadzwoniłem znowu.
W drzwiach domu, na tarasie ukazała się kobieta w czerni. Coś do mnie mówiła i wymachiwała rękami. Nie rozumiałem, co mi chce powiedzieć, ale było oczywiste, że nie okazuje gościnności. Na tyle, na ile potrafiłem po włosku, stojąc o kilkanaście metrów od niej, wciąż za kratą bramy, więc wołając, lecz starając się przemawiać do niej grzecznie i łagodnie, tłumacząc, że jestem Polacco, że przyjechałem na zaproszenie Marielli, że poinformowałem ją, kiedy przyjeżdżam, ale widać nie dostała w porę mego listu. Jednak przyjechałem i chciałbym się z nią widzieć. Kobieta coś wykrzykiwała, wysłuchała mnie jednak do końca.
Zniknęła w domu, zatrzaskując drzwi. Ukazała się po chwili i znów zaczęła do mnie wołać. Zrozumiałem, że Mariella, i wszyscy państwo, są na wakacjach. Słowo „villegiatura” powtarzało się wielokrotnie. Aha, więc wyjechali na wakacje, czy też są wciąż na wakacjach, choć to już koniec września.
– A gdzie wyjechali?
– Villegiatura! Villegiatura!
– Ale gdzie ta villegiatura? Gdzie? Proszę mi podać adres.
Zniknęła znowu, znów zatrzaskując drzwi. Długo jej nie było. Ale ukazała się znowu.
– Macomer! – krzyknęła. – Pojechali wszyscy do Macomer.
– Macomer? No dobrze. Proszę mi podać adres. Proszę mi go tu napisać.
Wyciągnąłem przez kratę notes i długopis. Podeszła ostrożnie i wzięła gniewnym ruchem. Poszła do domu, znów zatrzaskując z hukiem drzwi. Wróciła znów po długiej chwili. Podała mi przez kratę mój długopis i notes. Odwróciła się szybko na pięcie i zniknęła w domu, zatrzaskując drzwi.
Wyglądało to wszystko trochę dziwnie i podejrzanie, ale pomyślałem, że Mariella nie dostała mego ostatniego listu, wyjechała wraz z całą rodziną na tę „villegiaturę”, a w domu została tylko ta chamowata służąca.
Zszedłem w dół, do śródmieścia, do hotelu, w którym zostawiłem walizkę. Co robić? Jeśli Mariella jest w tym jakimś Macomer, to muszę ją tam odszukać. Przecież umówiliśmy się na spotkanie. Zresztą, statek powrotny do Neapolu, już opłacony, miałem dopiero za tydzień. Wziąłem z recepcji hotelu walizkę. Podziękowałem grzecznie recepcjoniście, który zresztą wyraźnie się zdziwił, że nie daję mu napiwku. Jak? Z mojej studenckiej kieszeni? Na ulicy dopytałem się o dworzec kolejowy. Dotarłem do niego. Już było popołudnie. Odszukałem rozkład jazdy. Macomer? Jest. Pociąg odchodził za niecałą godzinę. Kupiłem bilet.
Jechałem przez okolicę coraz bardziej pustą. Jakieś miasteczka. Pojedyncze domki. Obłe wzgórza. Ziemia płowa. Spalone słońcem łąki, krzaki, dróżki. Brak lasów, brak pól uprawnych, winnice i ugory. Po jakichś czterech godzinach wysiadłem na maleńkiej stacyjce. Pokazałem kasjerowi adres, który nabazgrała w moim notesie strażniczka domu Marielli. Coś mi tłumaczył, czego zupełnie nie rozumiałem – musiał się posługiwać jakimś miejscowym narzeczem. Przyszedł mi inny pomysł do głowy.
– Posta? Ufficio postale – zacząłem go pytać uparcie.
– Posta! Posta!
Zrozumiał. Wyszedł do mnie drzwiczkami obok swego okienka, wyprowadził mnie przed stację, wskazał drogę, wymachując rękami. Poszedłem, niosąc moją ciężką walizkę i torbę. Puste uliczki małego miasteczka. Natknąłem się na dwóch ludzi z dubeltówkami na plecach. Potem miałem dokładnie takich oglądać na ekranie w Ojcu chrzestnym jako ochroniarzy młodego Pacino. Nie było daleko. Znalazłem pocztę. Mały budyneczek. Jedno okienko dla interesantów, ale żadnych interesantów nie było. Mężczyzna w okienku – miałem wielkie szczęście – mówił, acz kiepsko, po francusku.
– La famille DeSantis? Familia DeSantis? Mariella DeSantis?
– Oui, oui. Si, si. Mariella DeSantis.
Pokazałem mu adres. Znał go.
– Tak. Spędzają tu często wakacje. Ale teraz ich nie ma. Dawno wyjechali.
– Wyjechali? Dokąd?
– Nie wiem. Na pewno do siebie, do Cagliari.
– Jest pan pewien? Może byśmy tam poszli i zobaczyli, czy ich nie ma. Może przyjechali znowu na parę dni?
– Bardzo proszę, bardzo chętnie pana zaprowadzę.
Zagadał do kogoś we wnętrzu. Ukazała się jakaś starsza pani w czerni – tutaj, jak starsza pani, to w czerni. Stanęła przy okienku.
– Możemy iść – powiedział mężczyzna.
Małymi, wąskimi, pustymi uliczkami bez chodników nie było daleko. Tylko raz musieliśmy ustąpić z drogi i usunąć się pod mur, bo naprzeciwko pojawiło się stado owiec, najwyraźniej wracające wieczorem z pastwiska. Za owcami szedł mężczyzna z dubeltówką na ramieniu. Zapewne pasterz. Doszliśmy do jakiegoś domku. Małe podwórko. Drzwi. Mój przewodnik zastukał. Otworzyła kobieta w czerni. Mój przewodnik wdał się z nią w rozmowę, w której powtarzało się „Polacco” i „Familia DeSantis”. Mówili bardzo głośno i stopniowo w pobliskich drzwiach, w okienkach, zaczęły się ukazywać twarze kobiet i dzieci. Potem kobiety i dzieci zaczęły się pojawiać na podwórku. W palce wrzynała mi się rączka walizki. Postawiłem ją na ziemi. Po chwili staliśmy otoczeni grubym pierścieniem ciekawych: stara kobieta w czerni, mój przewodnik – urzędnik pocztowy, i ja. Stojący dookoła nas zaczęli włączać się do dialogu kobiety z urzędnikiem. Gwar narastał. Wyczułem, że niezbyt dla mnie przyjazny. Urzędnik pocztowy powiedział do mnie głośno, przekrzykując tłum:
– Familia DeSantis była tu ostatni raz w końcu sierpnia. Teraz ich nie ma na pewno.
A ciszej dodał:
– Tym ludziom się nie podoba, że o signorinę Mariellę pyta jakiś młody mężczyzna, w dodatku cudzoziemiec. Straniero.
Tak, teraz rozróżniałem w gadaninie ludzi tłoczących się dookoła powtarzające się słowo „straniero” – obcy. Rzeczywiście wyglądałem obco. Byłem w jasnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie. Tak się ubrałem na spotkanie z Mariellą. Miałem długie, blond włosy. Bez wątpienia – „straniero”.
Kobieta w czerni wróciła w drzwi swego domu i stamtąd coś wykrzykiwała. Urzędnik pocztowy odsunął się ode mnie i stał z boku niezdecydowany. Zostałem sam w środku tego małego tłumku, który wyglądał coraz groźniej, był coraz głośniejszy. Po chwili urzędnik pocztowy zbliżył się do mnie i szepnął mi do ucha:
– Chodźmy stąd. Szybko.
Jedną ręką wziął mnie silnie pod ramię, a drugą dźwignął moją walizkę. Utorował sobie i mnie drogę przez tłum i ruszył ku poczcie. Nikt nas nie zatrzymał. Głośna gadanina została za nami. Wkrótce doszliśmy do poczty.
– Najlepiej niech pan zaraz pójdzie do hotelu. Jest koło dworca. A jutro rano niech pan wraca szybko do Cagliari. Przykro mi, że nie znalazł pan swojej Marielli. Dobranoc.
Wszedł do wnętrza poczty, zostawiając mnie na ulicy.
Bez trudu znalazłem powrotną drogę na stację, a potem hotel. Był zamknięty. Długo dzwoniłem. Pokazał się jakiś mężczyzna. Porozumieliśmy się szybko: ja potrzebuję pokoju na jedną noc, a on chce ode mnie tyle i tyle lirów. Była to dla mnie poważna suma. Domagał się jej z góry. Nie miałem wyboru. W ogóle nie spytał mnie o dokumenty. Dał mi klucz na dużej drewnianej gruszce. Poszedłem schodami na piętro. Pokój był przestronny i pachniał stęchlizną. Otwarłem okno, by zaraz zmrużyć oczy ukłute ostatnimi promieniami słońca. Instynktownie zamknąłem okno. Zamknąłem drzwi na klucz. Nasunąłem na nie duży fotel. Siadłem na łóżku. Teraz dopiero zacząłem zastanawiać się nad moją sytuacją.
Ona, myślałem, nie, nie ona, raczej jacyś „oni”, rodzice, rodzina Marielli, wysłali mnie do tego odległego Macomer, w góry, na odludzie. Zapewne uchybiłem ich obyczajom, przyjeżdżając do poznanej na teatralnym festiwalu dziewczyny. Zapewne mnie tutaj zgładzą tej nocy. Wszyscy mężczyźni chodzą tu z dubeltówkami. Postąpiłem strasznie głupio.
Uświadomiłem sobie w tej chwili, że jestem bardzo głodny, co wprawiło mnie dodatkowo w gniew na siebie samego. Nie jadłem nic od rana, a w torbie miałem tylko resztki popasu zabranego na statek z Neapolu. Bałem się wyjść z hotelu na poszukiwanie jakiegoś baru. Zjadłem więc ostatni kawałek czekolady i ostatnią bułkę, popiłem wodą z kranu – moje częste menu zagraniczne.
Z hotelu wyszedłem wcześnie rano na dworzec. Stacja musiała być daleko od śródmieścia. W dali widoczne były wieże jakiegoś kościoła. Pociąg do Cagliari odchodził po ósmej. Kupiłem bilet i siadłem w kącie niewielkiej poczekalni. W napięciu obserwowałem każdego z wchodzących, w tym mężczyzn z tymi dubeltówkami kolebiącymi się na ramionach. Ale nikt mnie nie zaczepił. Pociąg przyszedł spóźniony. Wsiadłem. Długa, prawie czterogodzinna droga. Wysiadłem w Cagliari. Jeszcze łudziłem się, że to jakaś pomyłka, że ta głupia służąca mnie nie zrozumiała, czy coś takiego. Poszedłem do innego niż dwa dni temu hoteliku w pobliżu portu. Zostawiłem walizkę.
Znów dość długa i stroma droga małymi uliczkami na najwyższy górski taras miasta. Ta sama willa. Ta sama brama. Dzwonię.
W drzwiach domu ukazuje się ta sama kobieta w czerni. Na mój widok cofa się gwałtownie. Dzwonię ponownie. Wychodzi i zaczyna coś wykrzykiwać. Bardzo głośno. Rozumiem z tego, nie rozumiejąc większości jej słów, żebym sobie poszedł, żebym tu już nigdy więcej nie przychodził. Mai! Mai! To znaczy nigdy.
Schodzę więc powoli w dół, do miasta. Gdy wracałem z góry po raz pierwszy, na jednej z uliczek natknąłem się na parę rozmawiającą przez otwarte okno bardzo niskiego parteru jakiegoś domku. Dziewczyna była w środku. Młody człowiek stał na chodniku. Teraz natknąłem się znów na tę samą parę. Czy oni spotykają się co dzień? Czy może stoją tak od dwóch dni bez przerwy?
Odebrałem z hotelu moją walizkę, znów nic nie płacąc portierowi za jej przechowanie. W jakimś sklepiku kupiłem ogromną tabliczkę czekolady i bochenek chleba. Poszedłem do portu i usiadłem na ławce. Najpierw się posiliłem. Potem poszedłem do publicznej toalety i popiłem jedzenie wodą z kranu. Wróciłem na ławkę.
Należało na nowo rozważyć sytuację. Statek do Neapolu miałem dopiero za cztery dni. Na kolejne cztery noce w hotelu absolutnie nie było mnie stać. Nikt mnie tu nie chce. Niepotrzebnie tu przyjechałem. Co robić?
Kazimierz Braun