W tym cichym, pachnącym lesie, idąc na stanowisko, myślałem o wszystkim, o tysiącach rzeczy bezładnie, a najmniej o jeleniu, na którego szedłem. Upojony otoczeniem po prostu marzyłem i radowałem się chwilą jesienną, lasem i tym, że żyję, że mogę jeszcze po raz któryś przeżywać chwile uniesień młodości, ciągle jeszcze bezgranicznie zakochany w jednej i tej samej Łucji, chociaż wokoło tyle ładnych i młodziutkich dziewczyn, ofiarujących swoje wdzięki. Na Kresach inaczej niż u nas w Poznańskiem – niewiasty są swobodne, nie kryją swoich uczuć, sympatii, są nawet agresywne, jeśli upatrzony mężczyzna jest nieśmiały. Dotyczy to nawet mężatek, a może zwłaszcza mężatek.
Przeszedłem przez młody zagajnik sosnowy, jeszcze ciepły i pachnący żywicą, którą młode drzewka nasycone słońcem wypociły w ciągu dnia. Minąłem nizinę zarośniętą olszyną, w której było chłodno i wilgotno. Otrzeźwiałem. Przeprawiłem się przez strugę po leżącej kłodzie i wlazłem w stary suchy las, który był już mroczny i senny pod wieczór. Zasypiał. W półciemnym, wysokim lesie jak w gotyckim kościele cicho i uroczyście. Szedłem w milczeniu, tajemniczo snując się przez las jak cień. Las rzedniał. Wreszcie wyszedłem na nadbrzeżne łęgi, na skraj zarośli.
Usadowiłem się na małej góreczce, tak aby jeleń nie mógł dostać wiatru, żeby zapach mojego ciała, ubrania, unosił się z wiatrem wiejącym od lasu, skąd powinien się zjawić. Ustawiłem lornetkę i zaczaiwszy się za jałowcem począłem nadsłuchiwać. W jesiennym krajobrazie umierał powoli dzień. Jeszcze świeciło słońce, ale nad światem był już smutek wieczoru. Jesień była w powietrzu, babie lato pokrywało skrawek trawy, a na nim osiadała i skraplała się mgła, tworząc nakrycie śnieżno-białego muślinu. W słońcu, które już nie grzało, ziemia jakby wyczerpana, zmęczona, leżała senna i cicha, w ostatnim może już uśmiechu pogody, gotując się na zimowy sen. Tylko na drzewach liście grały barwami, w które jesienią zwykł się stroić las. Na błękitnym, bladym niebie nie było obłoków. Za jeziorem majaczyła wieś, droga wysadzona topolami, a na wzgórzu wiatrak ostro rysujący się na tle nieba. Po prawej ręce za wodą i za łąkami ciągnął się czarny szlak lasów zamykających pierścieniem horyzont. Znad lasu wypłynął klucz dzikich gęsi, zaczerniał na niebie długim sznurem i sunął w stronę zachodu, ku słońcu.
Powoli, nieznacznie zapadał wieczór. Nad jeziorem wstawała mgła. Od wsi i pól na nocleg ściągało czarne ptactwo. Zaczynało się nocne życie, pełne czarów, tajemniczych szeptów, podejrzeń zdrady. Za mną, w zaroślach, chodziło coś, poruszało się, przystawało i znowu ledwie dosłyszalne, szeleściło coraz bliżej. Serce zaczęło bić silniej, szumiało w uszach. Z jałowców wyszedł zając, poskoczył kilka kroków zdziwiony jasnością, przysiadł i upewniwszy się, że dokoła bezpiecznie, ruszył ku polom na żer. A za nim, jak spod ziemi wyrosła, stała stara łania o kilka kroków ode mnie. Zatrzymała się na wzgórku nieruchomo jak posąg, cała na tle nieba widoczna jak na dłoni. Wyszła z lasu cicho jak mysz i teraz nastawiwszy bystro łyżki, wyciągnęła szyję i wietrzy. W uszach i nozdrzach jej cała istota, cała baczność i ostrożność. Postawszy chwilę nieruchomo, ruszyła i rozglądając się na wszystkie strony poczęła wietrzyć. To wyciągała szyję, nastawiała łyżki i chwytała wiatr, to spuszczała łeb i węszyła po ziemi, jak szukający tropu pies. Widocznie natrafiła na coś podejrzanego, bo długo węszyła w jednym miejscu, gdzie mogły być moje ślady. Wreszcie podniosła głowę i poczęła się rozglądać.
Teraz reszta towarzystwa wyszła z lasu. Najpierw dwie łanie, za nimi trzecia, też ostrożnie, czwarta w towarzystwie amanta wybiegła dość żywo, za co została przez starsze skarcona. Na zręb coraz to nowe nadciągały łanie. Robiło się już duże koło, a w nim młody byczek uganiał się za wybranką. A głowy stada – wodzireja – nie widać.
Wreszcie odezwał się potężny ryk. Nadchodzi król, majestatycznie chwiejąc potężną koroną, wolno, z godnością, na polanie ukazał się on, pan i władca tego rejonu. Wyszedł, nie spiesząc się, pewien, że choć ostatni przychodzi, będzie pierwszym, gdy się ukaże. Postąpił parę kroków, przystanął, podniósł łeb i zaryczał znowu. A kiedy tak stał z rogami zarzuconymi na grzbiet z wydętą brodatą gardzielą i rozwartymi chrapami, z których szła para, był jak obraz, jak uosobienie dzikiej siły i namiętności. I znowu po lesie poniosło echo potężny grzmot.
Miałem przed sobą najwspanialszą scenę w najwspanialszej oprawie. Niby zepsuty donżuan, pewien siebie, sunie do łań od niechcenia, jakby tłumaczył się, że wcześniej przybyć nie mógł, bo musiał prowadzić mazura, który się długo przeciągnął. Musiał być rzeczywiście zmęczony, bo ledwie przywitał się z łaniami i obwąchując je kolejno, stwierdził, że o zdradzie nie ma mowy, że wciąż jeszcze panuje w stadzie jak sułtan, najspokojniej położył się w trawie. Starsze łanie stały spokojnie, pomne zasług jego z czasów, kiedy był jeszcze w pełni sił. Natomiast młode, niedoświadczone tęskno spoglądały w stronę młodszych byczków, które w tej sytuacji zaczęły wychylać się z krzaków na polanę. Powoli zaczynały się harce. Kiedy jednak jedna, zapomniawszy o najelementarniejszym konwenansie, wabiąc jednego młodzieńca zmierzała wyraźnie w krzaki, stary podniósł się i nastawiwszy rogi ruszył ukarać chłystka. Ten uskoczył, nie czekając na śmiertelny cios. Sułtan zawrócił, wystąpił na środek sceny, zaparł się racicami i groźnie zaryczał. Była to przestroga dla wszystkich, którzy by się odważyli wejść w jego prawa. Po czym znowu się położył. Wyraźnie było widać, że gdyby w tej chwili zjawił się prawdziwy nowy pretendent do tronu, stary władca straciłby niewątpliwie panowanie.
Nagle zrobił się w stadzie ruch, wódz się zerwał i ruszyła cała chmara w las. Również i ja wstałem, by wyprostować kości. Niedługo powinien się zjawić gajowy po mnie. U niego nocuję i on mnie odwozi do Sarn.
Nie był to mój pierwszy udział w rykowisku. Na rozkładzie miałem już kilka byków, ale tego rodzaju przeżycie było pierwsze, niepowtarzalne. Nie strzeliłem, mimo że strzał był pewny, ponieważ taka była moja umowa z panem Przyborowskim, a po wtóre nigdy nie strzelam do żadnego stworzenia podczas godów.
Rykowisko to okres popędu płciowego u jeleni, i tylko w tym okresie jelenie ryczą. I ryczą różnie. Inaczej ryczy jeleń, który szuka łani, inaczej, jeśli już łanię prowadzi, a jeszcze inaczej, gdy wzywa rywala do walki, innymi dźwiękami straszy swój harem, inaczej ryczy, gdy po zwycięskiej walce ogłasza swój triumf. Ryk jest wyrazem tęsknoty, złości, groźby i triumfu, a więc nastroju, w jakim jeleń się znajduje. Okres rykowiska przypada na drugą połowę września i pierwszą połowę października. Jelenie wtedy stają się niespokojne i ruchliwsze, zaczynają porykiwać, a łanie łączą się w chmary. Każdej chmarze przewodzi doświadczona łania – „licówka” albo „przodownica”, która zawsze idzie na przedzie chmary, wietrząc i „ocząc”, strzegąc w ten sposób jej bezpieczeństwa.
Łanie łączą się w chmary częściowo samorzutnie, a częściowo są spędzane przez byka, który nazywa się wtedy bykiem stadnym albo dzierżycielem chmary. Podczas rykowiska układ chmary w ruchu jest zawsze jednakowy: najpierw idzie łania licówka ze swoim cielęciem (tylko taka łania może być licówką), następnie inne łanie z cielętami, po nich łanie bez cieląt, a dopiero na końcu, i to nieraz w znacznej odległości, kroczy byk stadny, zawsze tylko jeden. W bliskiej odległości od chmary kręci się zwykle tzw. chłystek, czyli kibic albo adiutant, tj. młody byk, który jeszcze nie jest bykiem stadnym, nie ma własnej chmary, ale którego byk stadny toleruje, dopóki, jak zauważyliśmy, ten nie dobiera się do łań.
Liczba łań w chmarze zależy od stosunku liczbowego łań do byków w łowisku, od wieku byka stadnego i jego indywidualnego usposobienia, i wynosi od kilku do kilkunastu sztuk, nie licząc cieląt.
W tym układzie chmara pozostaje do końca rykowiska, tzn. do momentu, kiedy łanie przestaną się grzać. Gdy to już nastąpi, byk stadny opuszcza chmarę i zaszywa się w gąszczu, przeważnie w innej ostoi, gdzie przez kilka tygodni odpoczywa. Chłystek zwykle pozostaje przy chmarze. Łanie w dalszym ciągu trzymają się razem, łącząc się często, w miarę zbliżania się zimy, w coraz większe skupiska, do których przyłączają się i byki – przeważnie młode. Tak przechodzi zima i początek wiosny. Nadchodzi maj, a z nim pora cielenia się łań. Ciężarne łanie odłączają się od chmary, odganiają swoje zeszłoroczne cielęta (łania ma jedno cielę, bardzo rzadko dwa), wyszukują spokojne, zaciszne i bezpieczne miejsca, gdzie przy końcu maja i początku czerwca wydają na świat młode. Po ocieleniu łania bytuje z reguły samotnie aż do nowego rykowiska, opiekując się troskliwie swoim cielęciem i karmiąc je mlekiem - często jeszcze i w grudniu. Reszta łań trzyma się nadal w chmarze.
Na początku rykowiska byki, które mają zamiar być bykami stadnymi, zagarniają chmary i pojedyncze łanie, kompletując sobie harem na okres godowy. Do posłuszeństwa i uległości łania bywa zmuszona bez pardonu. Z bykiem stadnym nie ma żartów, a wieniec stanowi nieodparty argument, przekonujący nawet najodporniejszą. Jeżeli byk szukający napotka chmarę z bykiem, stara się mu ją odebrać. Wtedy, zależnie od siły i wojowniczości rywali, z walką albo bez walki jeden musi ustąpić. Często byki staczają walkę na śmierć i życie. Chmary prowadzą zwykle byki w wieku 6-7 lat. Im byk jest silniejszy i bardziej wojowniczy, tym chmara jest liczniejsza.
Po czym poznaje się lata jelenia? Wiadomo, że jeleń w pierwszym roku swego życia nie ma w ogóle rogów. W drugim roku wyrastają mu pojedyncze „szpice”, czyli jest szpiczakiem. W trzecim roku osadza rogi o trzech odnogach, jest więc szóstakiem, w czwartym roku osadza rogi o czterech odnogach – jest więc ósmakiem i tak dalej.
Tak zazwyczaj bywa, i wówczas liczba odnóg jest zgodna z liczbą lat. W naturze bywają jednak różne zboczenia od norm, różne niespodzianki. W nader sprzyjających warunkach zdarzyć się może, że jeleń z szóstaka przeskoczy od razu na dziesiątaka. Bywa też odwrotnie, że jeleń dwunastak w następnym roku osadzi rogi tylko dziesiątaka. Przyczyny mogą być różne: okaleczenie, brak odpowiedniej paszy, w której nie ma dostatecznej zawartości wapnia, fosforu, może być wyczerpanie płciowe, jeżeli jeden byk pokrył za wielką liczbę łań. Przeskakiwanie w górę następuje na skutek wyjątkowo korzystnych warunków pokarmowych, które są w stanie wytworzyć więcej „surowca” do wytworzenia rogów.
Na początku października pojawił się mój przyjaciel z podchorążówki, Edmund Leon Wojciechowski, z którym przez cały czas utrzymywałem listowny kontakt i któremu w pierwszym rzędzie zawdzięczam to, że tu jestem. Przyjechał bryczką, by mnie zabrać na niedzielę do siebie i pokazać mi drogę do swego Ośrodka Doświadczalnego. Nie jest daleko – niecałe 5 km – ale w poleskiej dżungli łatwo pobłądzić. Tu trzeba mieć dobrą pamięć wzrokową.
Ośrodek prowadził doświadczenia z uprawą zbóż na zmeliorowanych bagnach torfowych. Na razie uprawiano wyłącznie zboża jare. Osiągano zaskakujące wyniki. 40 kwintali z hektara pszenicy i jęczmienia, 30-35 z owsa.
Obiecałem sobie zobaczyć te pola latem. Przy okazji zauważyłem, że kanały przecinające poletka pełne są ptactwa wodnego. Z każdej takiej wizyty przynosiłem kilka kaczek, z których nasza Ukrainka przyrządzała smaczne obiady i kolacje. Również częste południowe wypady nad Horyń przynosiły liczną zdobycz. Komunikacja była wspaniała. Można było bowiem umówić się z maszynistą, w którym miejscu ma zatrzymać pociąg. Nie ja jeden korzystałem z tego systemu i nie ja go wymyśliłem. Od lat rybacy tak jeżdżą. Oczywiście maszynista nie czynił tego na piękne oczy, miał z tego profit w postaci kilku złotych, a najchętniej brał rybkę czy kaczkę. Takich przystanków miał zwykle kilka. Żaden pasażer nie protestował, bo na Polesiu nikt się nie spieszył. Cudowna kraina, działająca na człowieka jak najcudowniejszy eliksir życia. Na Polesie winni byli jeździć ludzie nerwowo i sercowo chorzy. Tu nie tylko nikt się nie spieszył, ale również nie wyrwał sobie rękawów przy pracy. Kto tu jest w stanie namówić kogo lub zmusić do wysiłku? Tylko żona Poleszuka musi ciężko pracować, on sam pracą się nie hańbi.
Przed tygodniem zaczęto kłaść pierwszy metr bruku w Sarnach na przejeździe przez tory kolejowe. Gdy wracałem po lekcjach do domu, taki zobaczyłem obrazek: pod płotem siedziało kilku Poleszuków palących fajki, obok nich koszyczki z pustymi już garnkami glinianymi, w których widocznie przynieśli żonom obiad. Niewiasty układały kostkę granitową, którą następnie fachowi brukarze (nie-Poleszucy) formowali. Taki ustrój społeczny trwał przez wieki na tych ziemiach, a co dawne i stare, to dobre.
Wspomniałem, że młodzież z wiekiem leniwieje. Jednocześnie stwierdziliśmy z Łaprusem, że dzieci najniższych dwóch klas są bardzo zdolne, a zwłaszcza wrażliwe na piękno, uczuciowe, romantyczne. Zachwycaliśmy się wypracowaniami domowymi z języka polskiego. Istna poezja. Większość zadań pisana wierszem, i to pięknym. Te jasne blondynki o rumianych buziach, dużych niebieskich oczach z czarnymi brwiami i długimi rzęsami, mówiły tak pięknym językiem, że słuchało się ich jak muzyki. Jaka szkoda, że później tego nie widać. Owszem, widać w życiu seksualnym młodzieży, romantycznych miłostkach. Na Kresach Wschodnich romantyzm i miłość są w powietrzu. Stwarza to natura, te nieskończone przestworza przepięknej przyrody, kwieciste łąki, lasy i wody.
Mój pierwszy wilk
W połowie października nasze koło łowieckie urządziło polowanie na wilki na własnym terenie dzierżawionym od ks. Giedroycia w okolicy Antonówki. Obwód otoczonego sznurem terenu wynosił około 4 km. Gajowy koła Szyszko zapewniał, że osaczono w nim 4 wilki. Polowanie prowadzi sam prezes Maksymilian Nowowiejski z Dąbrowicy, jednocześnie delegat Koła do Centralnego Związku Polskich Stowarzyszeń Łowieckich. Udział bierze ośmiu członków. W nagonce – dwudziestu kilku chłopów pod komendą Szyszki. Rozstawiony zostałem w drodze losowania na trzecim stanowisku, co oczywiście tutaj nic nie mówi. W każdym razie, na oko biorąc, wydawało mi się stanowiskiem korzystnym. Na pędzonych polowaniach, jak zresztą i na innych, decyduje ten łut szczęścia.
Sprawdziłem broń, naładowałem obie lufy najsilniejszymi nabojami, westchnąłem do św. Huberta, by wysłał na mnie choć jednego wilka i zamieniłem się w słuch. Spojrzałem na zegarek – dochodziła 10. Za małą godzinkę powinna ruszyć nagonka. Na razie absolutna cisza. Moi sąsiedzi zachowują się podobnie, z tym że są na pewno mniej zdenerwowani, ale chyba w takim samym napięciu oczekują rozwoju sytuacji. Stanowisko było dobrze ukryte za krzakiem jałowca i młodym świerkiem.
Cisza była taka, że nie było słychać w lesie nawet szmeru, tylko nade mną uwijały się dwie szare sikorki, które zawzięcie szukały żeru pod korą sosny.
Po prawie godzinnym oczekiwaniu usłyszałem przed sobą strzał, potem drugi. To Szyszko sygnalizował ruszenie nagonki. I nagle, jak szum dalekiej burzy, zabrzmiał krzyk naganiaczy, którzy na różne głosy i sposoby darli się, jak umieli. Ktoś dął w jakąś trąbkę, ktoś przeciągle gwizdał, ktoś śpiewał. Odbezpieczyłem swego Winchestera, licząc na jego siłę i niezawodność, i cały zamieniony w słuch czekam. Wilk to nie dzik ani sarna, by robić wiele szmeru, łamania gałęzi – biegnie cicho i ostrożnie.
Po kilku minutach strzał i znowu cisza. Głosy nagonki coraz bliżej. Czy Święty, czy traf, widzę wilczysko płowo-szare zbliżające się ku mnie w kuc-galopie. Jak zwykle w takiej sytuacji podniecenie ustępuje zimnej krwi – dopuszczam wilka na metę pewnego strzału i kładę go na miejscu. Szedł zresztą bardzo korzystnie wzdłuż sznurów, tak że o chybieniu nie mogło być mowy. Wystawiał całego siebie.
Widzę teraz, że w odległości około 200 m jest ruch na dukcie – dwu strzelców zmienia stanowiska. Po chwili strzał i za nim drugi. Pokazują się na linii naganiacze. A więc koniec. Idę w kierunku swego wilka, pierwszego w życiu. Wilczyca leżała bez ruchu.
Było jeszcze wcześnie, więc Nowowiejski zaproponował jeszcze jedno pędzenie. W miocie powinny być jeszcze dwa wilki, którym udało się przejść przez nagonkę do tyłu. Mamy trzy kwadranse na pogawędkę. Okazało się, że dwaj koledzy prawie jednocześnie strzelali do wilka i każdy z nich jest przekonany, że jego strzał musiał być celny. Wilk jednak przepadł, nie ma śladu farby, mimo że spenetrowaliśmy dokładnie znaczny teren wskazany przez nich. Natomiast mój sąsiad z prawej, porucznik policji Chwalibogowski, podobnie jak ja zastrzelił wilczycę – dużą sztukę, prawdopodobnie matkę mojej wilczycy. W czasie drugiego pędzenia wyszedł jednak tylko jeden wilk. Tym razem szczęśliwcem okazał się nasz prezes. Podjechały wózki, załadowano wilki, po czym nasz kasjer wypłacił należność naganiaczom, a prezes dodał im 4 litry wódki. Każdy z nas sięgnął też po manierkę i wychyliwszy po łyku za spokój poległych, zaczęliśmy się zbierać do odjazdu.
Radował się Szyszko, że wytopi sobie kilka kwaterek tłuszczu wilczego, wspaniałego środka na konserwację skóry obuwia, chroniącego ją przed wilgocią – środek wodoodporny. Ma jednak tę wadę, że jego odór jest wstrętny, zwłaszcza dla psów, które reagują nań wyciem, jeżeniem sierści i objawami lęku. W Wilnie za czasów moskiewskich, kiedy stał tam jeszcze pomnik słynnego oprawcy Murawiewa-Wieszatiela, od czasu do czasu komuś, kto znał właściwości tego tłuszczu, udało się wysmarować nim sztachety ogrodzenia wokół pomnika. Psy z całego Wilna zlatywały się na plac przed pomnikiem i wyły w straszliwy sposób całymi nocami pod oknami gubernatora.
Już dwukrotnie na polance leżącej przy ścieżce prowadzącej do Zakładu Doświadczalnego – do Wojciechowskiego – natrafiłem na stado cietrzewi, które na wrzosowisku odprawiało harce, zawody, walki. Szedłem bez broni i nie mogłem skorzystać z tej okazji. Polesie jest tak bogate w te ptaki, że podobno na tokowiskach można spotkać stada liczące nawet setki sztuk. Tu dwukrotnie naliczyłem po ponad 20 osobników. Ponieważ polanka leżała blisko mego domu, zamiast jeździć na kaczki, postanowiłem zaglądać tu częściej, i to z bronią.
Zbliżały się moje imieniny. Jest powód, żeby zmienić menu. Już tydzień wcześniej podszedłem stado w godzinach rannych i zastrzeliłem 3 cietrzewie. Tego samego dnia po południu podszedłem je znowu i razem z kurami obserwowałem walkę dwóch kogutów, podobną do walki domowych kogutów, z tym że ich walka jest dużo ciekawsza, urozmaicona i zacieklejsza. Gdy walka się skończyła i za zwycięzcą kilka kur podążyło w zarośla, strzeliłem do siedzących, a następny strzał posłałam za wzbijającym się kogutem. Miałem dwie sztuki.
Ta piątka załatwiła mi imieninową sobotę dla sześciorga osób. Skąd się wzięła szósta osoba i kto to taki? Otóż już od trzech tygodni przychodzi wieczorem na spotkanie ze mną piękna Kalinka, którą poznałem na zabawie w Klubie Oficerów Rezerwy, którą urządzało w tym lokalu grono nauczycieli z powiatu sarneńskiego po jednej z kolejnych konferencji nauczycielskich. Z ramienia dyrekcji gimnazjum zostaliśmy z kolegą Lewickim, matematykiem, delegowani na tę konferencję jako przedstawiciele szkoły. Zaproszono nas potem na potańcówkę. Tam właśnie wpadła mi w oko czarnobrewa Kalinka, kiedy wzrokiem szukałem jakiejś ładnej niewiasty do tańca. Stała w gronie kilku koleżanek. Nie spuszczając z niej wzroku, czekam na odezwanie się muzyki. Ona wytrzymuje mój wzrok, lekko się uśmiecha i wygląda przy tym w swej przestronnej, barwnie wyszywanej bluzce ukraińskiej, pod którą można się domyślić jej kształtów, tak pociągająco, że, nie czekając na rozpoczęcie następnego tańca, podchodzę i zapytuję, czy mogę zamówić u niej najbliższy taniec. Zgodziła się. Wtedy się przedstawiłem. Po chwili orkiestra zagrała świeżo wydane tango „Polesia czar”:
„...Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary, serce me drży, dziwny ogarnia lęk i słyszę, jak w głębi wód jakaś skarga się miota, serca prostota wierzy w Polesia cud. Tam, gdzie sędziwe szumią lasy, kiedyś ujrzałem pełen krasy cudny Polesia kwiat”.
Tańczy lekko, łatwo ją prowadzić, świetnie wyczuwa rytm. Podoba mi się. Ma tak długie rzęsy, iż kładą się aż na policzki. Pragnę zarezerwować ją sobie na cały wieczór, więc staram się dowiedzieć, czy jest mężatką, czy jest w towarzystwie, czy się z kim umówiła. Jest wolna, nie ma żadnych zobowiązań. Zgadza się tańczyć tylko ze mną. Los uśmiechnął się do mnie. Spoglądam na tańczące pary i wydaje mi się, że moja partnerka jest najładniejsza, a przynajmniej mi się najbardziej podoba.
Stawiam orkiestrze kolejkę alkoholu i zamawiam walca. Chcę ją trochę rozmarzyć. Tańczy lekko z pewnym zapamiętaniem się i oddaniem tancerzowi, jak niewiasta powinna tańczyć walca, jak to umie Łucja, ta jedyna, kochana Łucja, o której nigdy nie zapominam i, trzymając w objęciach Kalinkę, myślę o Łucji. Czuję, że Kalinkę przechodzą lekkie dreszcze, silnie ściska moją dłoń. Zrozumiałem, że poczyna się w niej coś dziać. Zaczynam szeptać jej do ucha komplementy. Przyjmuje je z zadowoleniem. Ona widzi i czuje, że mi się podoba.
Robię przerwę w tańcach i zapraszam na kolację. Skoro już jestem przekonany, iż zdobyłem względy Kalinki, że jest zadowolona, próbuję do- wiedzieć się czegoś bliższego o niej. Nie kryje, sama zaczyna opowiadać, co robi, gdzie mieszka. Jest nauczycielką, czego nietrudno było się domyślić. Pracuje pod Sarnami, w Dorotyczach, ale mieszka u rodziców w Sarnach. Dochodzi codziennie pieszo – 2 km. Wprawdzie ma w budynku szkolnym izbę dla siebie, w której oprócz jej łóżka mieści się cały dobytek szkoły, ale zostaje tam na noc, gdy jest deszcz, śnieg lub silniejszy mróz. Przed północą proponuję, byśmy poszli do domu.
Odprowadzam ją i obiecuję przyjść po nią po lekcjach do Dorotycz. Żegnamy się długim, gorącym pocałunkiem.
Tak rozpoczął się mój flirt z Kalinką. W twa tygodnie później wprowadziłem Kalinkę do naszego towarzystwa. Teraz każdy miał swoją sympatię. Ucieszył się Laprus, że wreszcie może się przytulić do gitarzystki.
Coraz bardziej lubię Kalinkę. A czy można nie lubić takiej niewiasty, która wodzi za mną oczyma – tak nie umie ukryć niczego, tak okazuje wszystko, co ma w sercu, że ślepy by nawet spostrzegł. A taka cicha i taka szczęśliwa, gdy się zbliżam. Odczuwa i rozumie wszystko, a przy tym słucha, skupiając się i otwierając szeroko swe rozumne oczęta, kiedy coś jej opowiadam.