Wycie urwało się. Wszystko wokoło ogarnęła cisza. Tak upłynęło kilka minut, a potem posłyszałem dwa gwizdki: lekki, krótki, a po nim nastąpił silny, długi. Powtórzyło się to trzy razy. Wówczas ruszyliśmy naprzód.
Po chwili słyszę w ciemności ciche kroki. Naprzeciw nas ktoś idzie. Słyszę głos Saszki:
– Jak tam?
– W porządku!
Idziemy dalej. Za kilka minut weszliśmy do małej izby. Okna są osłonięte ciemnymi, gęstymi firankami. Pod sufitem pali się zawieszona na drucie lampa.
Widzę niskiego, krępego mężczyznę. Twarz ma jak w kamieniu wykutą: szarą, masywną, bezbarwną. Olbrzymią głowę zarasta czupryna gęstych włosów. Oczy patrzą ostro, nieufnie. Mówi bardzo mało i niechętnie. Zrzucamy z siebie noski. Borsuk (przezwisko meliniarza), Saszka i Żywica wyjmują z nosek towar i układają go na stole. Sacharyna.
– Ile? – pyta Borsuk.
– Dwieście funtów – mówi Saszka. Borsuk wyjmuje ze skrzyni, stojącej w kącie pokoju, duży, mocny worek i wkłada do niego towar. Żywica lekko zarzuca sobie na plecy ten ciężar i wraz z Borsukiem wychodzi z Izby. Zostaję z Saszką. On wyjmuje z kieszeni pudełko papierosów. Częstuje mnie i zapala sam. Milczymy obaj. Po kwadransie wracają Żywica i Borsuk.
– Będziesz dniować? – pyta Borsuk. – W lesie – mówi Saszka.
– Może cokolwiek zjecie?
– Weźmiemy ze sobą. Przynieś tu. Borsuk wychodzi z izby i za kilka minut powraca, przynosząc bochenek lichego razowca i spory kawał słoniny. Żywica wkłada ten prowiant do próżnej noski. Saszka wyjął z kieszeni flaszkę spirytusu. Skinął głową meliniarzowi i powiedział:
– Dla ciebie.
Saszka odpił trochę z butelki. Wytarł gardziołek flaszki dłonią i podał ją meliniarzowi, który powtórzył tę ceremonię, pijąc do Żywicy, a Żywica pił do mnie. Potem dolano spirytus wodą i wypiliśmy drugą kolejkę: "Za powodzenie!".
Później wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się do lasu.
Gdy zaczęło rozwidniać się, znaleźliśmy się w dużym, gęstym lesie. Leżeliśmy pod olbrzymim dębem. Górą szedł poszum drzew.
Saszka krajał nożem słoninę i chleb. Zaczęliśmy jeść. Spałaszowaliśmy większą część zabranego ze sobą chleba i słoniny. Później zapaliliśmy papierosy.
– On sam tu mieszka? – zapytałem Saszki, myśląc o Borsuku.
– Żona mu zbiegła... Zdziczał... – odparł mi kolega.
Gdy skończyliśmy palić, Saszka powiedział do mnie:
– Za trzy godziny obudź mnie! Jeśli będzie ci trudno, obudź wcześniej. Koledzy położyli się do snu, a ja siedziałem oparty plecami o pień drzewa i z rewolwerem w pogotowiu pilnowałem ich bezpieczeństwa. Rozglądałem się po lesie, patrzyłem na śpiących przemytników, na zegarek, na wspaniałe parabellum.
Było mi bardzo przyjemnie, że pilnowałem snu tych słynnych fartowców, którzy wierzyli mi bez zastrzeżeń. Zrozumiałem, że Saszka dał mi pierwszą wartę dlatego, że jest najlżejsza, bo druga przerywa sen...
Patrzę na powolnie posuwające się wskazówki zegarka i myślę o wielu rzeczach... Potem wpatruję się w otwartą twarz Saszki. Na czole jego ukazuje się głęboka, pionowa zmarszczka. Śni mu się coś złego!
– Nic, nic... Śpij spokojnie!... – mówię cicho i rzewnie.
A las szumi wokoło. Szumi wesoło, głośno, radośnie... Wita wschód słońca...
12
Była połowa października. Noce stanęły długie, ciemne. Jesień otuliła granicę i pogranicze. Usłała je złotymi kobiercami liści.
Przerzuciliśmy za granicę już dziewięć partii towaru. Kilka razy zdążyliśmy w jedną noc przenieść towar na melinę za granicę i do rana powrócić. Przerzucaliśmy nadal sacharynę, którą przywieźliśmy ze sobą. Towaru zostało już niedużo. Przypuszczam, że po skończeniu "słodkiego interesu", zaczniemy nosić inny towar. A może Saszka zrobi przerwę. Nie pytam go o to. W ogóle rozmawiamy mało i tylko o rzeczach ważnych, koniecznych. Zżyliśmy się ze sobą bardzo. Często porozumiewamy się bez słów – jednym gestem, jednym spojrzeniem.
Trzy dni z rzędu nie szliśmy w drogę. Trwała nieustannie ulewa. Deszcz zamoczył teren. Stworzył mnóstwo nowych jezior. Małe strumyki obróciły się w szybko rwące potoki. Wczoraj w nocy deszcz ustał i wypogodziło się. Całą noc i cały dzień wiatr był z zachodu.
Po obiedzie Saszka wyszedł z mieszkania. Widziałem przez okno, jak poszedł ku czerniejącemu w pobliżu chutoru lasowi. Nie było go przeszło dwie godziny, a gdy wrócił, powiedział do nas:
– Dziś idziemy... Trzeba skończyć z tym...
Żywica skinął mu głową i grał dalej ze mną w karty – w 66. Graliśmy bezinteresownie.
Po trzech wyprawach za granicę, Saszka dał mi 75 dolarów.
– Twoja dola – rzekł krótko.
Po następnych trzech drogach dał mi 100 dolarów. Pewnie dlatego, że brałem już nie czterdziesto- a pięćdziesięciofuntowe noski. Gdy wróciliśmy z ostatniej podróży, dał mi znów 100 dolarów. Mam teraz 275 dolarów. Zapytałem Saszki, czy należy się coś ode mnie meliniarzowi za utrzymanie. On powiedział:
– To ciebie nic nie obchodzi! To ja załatwiam.
Wyruszyliśmy w drogę bardzo wcześnie, jak tylko zapadł zmierzch. Wiatr teraz zmienił się i wiał ze wschodu. Niebo przetarło się z chmur. Księżyc toczył się w górę... duży, blady, wykrzywiony jak po rycynie.
Iść było trudno, bo ulewa obróciła pola w grzęzawiska. Z trudnością wydobywaliśmy nogi z błota. Wreszcie dotarliśmy do lasu. Tu iść lżej, tylko jest ciemno. Promienie księżyca zaledwie przedzierają się gdzieniegdzie między gałęźmi.
Prawie za każdym razem idziemy za granicę inną drogą. Kierunek zawsze pozostaje ten sam, tylko idziemy zwykle tak, aby granicę i przylegające do niej pogranicze, przechodzić w coraz to innym miejscu. Saszka bierze pod uwagę tę okoliczność, że zawsze pozostawiamy ślad po swoim przejściu, więc na tropie naszym zielonki mogą urządzić zasadzkę, przewidując, że kiedyś musimy pójść po jednej z dobrze znanych dróg. Lecz my nigdy nie idziemy dwa razy tą samą drogą. Tylko na tyłach nie tak często je zmieniamy. Tam jest bezpieczniej.
Dzisiaj od samego początku wszystko utrudniało naszą podróż. Saszka przewidywał to i dlatego wyruszyliśmy w drogę tak wcześnie... Nogi grzęzną w błocie prawie po kolana. Tam, gdzie przed kilku dniami były kałuże, dziś stoją jeziora, gdzie były strumyki, dziś huczą potoki, gdzie były potoki, teraz są rzeki. Ostry, zimny wiatr tnie w oczy i tamuje oddechy. A najgorsze – to łysy. Świeci jaskrawo, silnie, jakby sprzymierzył się z zielonkami. Zalewa nas, jak z reflektora powodzią promieni i jesteśmy widoczni na znacznej odległości.
Długo stoimy na brzegu lasu. Przed nami znajduje się olbrzymia otwarta przestrzeń, środkiem której przebiega granica... Wkraczamy na bagna. Skaczemy z kępy na kępę i powolnie posuwamy się naprzód.
Jestem prawie po pas mokry i obłocony, lecz jest mi gorąco: ruch rozgrzewa. Wreszcie przekraczamy granicę i podążamy naprzód. Nagle Saszka przyśpiesza kroku i idzie coraz szybciej. To mnie dziwi, lecz nie rozglądając się po stronach podążam za Żywicą. Wtem z tyłu rozlega się strzał karabinowy. Zdaje mi się, że dolatuje mych uszu z bardzo wielkiej odległości, bo silny wschodni wiatr znosi w tył huk wystrzału. Możliwe, że tam krzyczą, jak zwykle: "Stój! stój! stój!", lecz nie słyszę głosów.
Wokoło nas coraz częściej zaczynają świstać kule. Oglądam się i widzę 200 kroków za nami, biegnących ludzi. Jest ich kilkunastu. Są rozsypani w tyralierkę. "Skąd ich tyle?" – myślę, podążając w ślad za kolegami.
Sytuacja jest marna. Cofnąć się nie można. A do najbliższego lasu, na wschodzie, mamy przeszło pięć kilometrów. Są w pobliżu małe laski i grupy krzaków, lecz one nie mogą ukryć nas przed pościgiem.
Saszka skręca na południowy wschód. Prawie biegniemy. Strzały grzmią nieustannie. Na szczęście nie trafiają nikogo z nas. Dopadliśmy do gęstych zarośli łozy. Zatrzymujemy się. Saszka rzuca nam:
– Podpuścić blisko!... Potem rąbać!...
Oczekujemy, klęcząc, ukryci w gęstych zaroślach. Mamy w pogotowiu parabellum i zapasowe magazynki. Prześladowcy nasi są coraz bliżej. Wyraźnie widzę prędko posuwające się ku nam szare sylwetki. Poły długich płaszczów mają wsunięte za pasy, aby nie zawadzały w ruchu. W promieniach księżyca błyszczy broń.
Słyszę donośny, rwący się na sylaby, głos:
– Cep’ju za–cho–dzi z pra–wa!
– "Chcą wpędzić na bagna!" – myślę, uważnie patrząc naprzód.
Są już blisko. O pięćdziesiąt kroków od nas.
"Dlaczego Saszka nie strzela?" Patrzę ku niemu i widzę, że na łokciu lewej ręki ma opartą długą lufę parabellum... Celuje w prawo. Patrzę na Żywicę... Celuje w środek tyralierki. Wówczas ja celuję do jednego z żołnierzy na lewym skrzydle.
A szary łańcuch uzbrojonych ludzi, zdaje się, płynie naprzód w morzu księżycowych promieni.
Nagle z prawej rozlega się strzał rewolwerowy Saszki. Uważnie celując do sunących ku nam ludzi, zaczynam strzelać. Wystrzeliłem dziesięć naboi i wbiłem do rączki parabellum nowy