Zsunął z barków pasy noski i rzucił ją na łąkę. Chwilę milczał, a potem rzekł:
– Weź noskę i połóż na wzgórzu... Rozumiesz? Swoją też... Inaczej nie ma jak... Później poślę po nie... Bądź pewny!...
Wszedłem na wzgórze i położyłem na jego wierzchołku obie noski. Potem wróciłem do przemytnika.
– Podołasz zanieść mnie do miasteczka? – zapytał chrapliwie.
– Czemu nie? Można odpoczywać. Wziąłem go na plecy "na barana" i powoli poszedłem przez pola w kierunku Rakowa. Przemytnik wskazywał mi drogę: "W prawo!... W lewo!". I tak brnęliśmy naprzód w mroku nocy. Od czasu do czasu przemytnik syczał z bólu, szczególnie, gdy się potykałem lub podrzucałem go wyżej na plecach. Doniosłem go do cmentarza. Tu wypoczęliśmy, a potem poniosłem go dalej. Była to długa droga, zmęczyłem się bardzo.
Nareszcie wszedłem do jakiegoś zaułka, a potem na dziedziniec sporego domu. Tu opuściłem go na ziemię, w pobliżu okna. On zapukał po cichu w szybę. Wkrótce ze środka odezwał się niezadowolony kobiecy głos:
– Kto puka?
– Otwór, Fela! Żywo!
– Zaraz... Zdążysz!...
Znaleźliśmy się w mieszkaniu. Była to duża, schludna izba podzielona na dwie części przepierzeniem. Z prawem widziałem dwoje drzwi: jedne do kuchni, drugie do narożnego pokoju.
Fela, siostra Saszki Weblina, zapaliła lampę i szczelnie zasłoniła okna firankami. Gdy przy świetle lampy spojrzałem na nią, stanąłem jak wryty, nie mogąc od niej oderwać oczu. Była to wysoka, smukła kobieta, lat 28. Na plecach wiły się w gęstych splotach czarne włosy. Włożyła tylko spódnicę, a na nogach miała domowe pantofle, lecz nie krępowała się moją obecnością. Krzątała się po mieszkaniu i coś porządkowała. Twarz jej była urocza: pociągła, matowoblada, regularna; zdobiły ją duże, wyraziste oczy, ciemne brwi i ślicznie ukształtowane usta. Szczególnie przykuły moją uwagę jej nagie ramiona i smukła szyja.
Nie widziałem dotychczas piękniejszej kobiety. Tak mi się zdawało i tak wówczas myślałem. I faktycznie – Fela Weblinówna była najładniejszą dziewczyną w miasteczku. Palili się do niej wszyscy tutejsi chłopcy. Lecz prędko odstraszała ich swymi drwinami i zimnym, szyderczym spojrzeniem wspaniałych zielonych oczu, w których kryła się jakaś niezwykła siła: wabiąca i... odpychająca. Patrzyło się w nie – jak w przepaść!
Fela pomogła mi ułożyć na kanapie Saszkę i zaczęła nożycami rozpruwać mu but na prawej nodze. Stałem pochylony przy niej. Śledziłem ruchy jej pełnych, kształtnych ramion, lśniących niezwykłym urokiem nagości. Nagle przerwała swą pracę; dostrzegła moje żarłoczne spojrzenie i prawie krzyknęła:
– Czego się gapisz? Pomagaj!... Stale kłopot, cholera!... Trzeba się powiesić!
– No, ty, uspokój się! – ze złym błyskiem oczu rzekł do niej Saszka. – Bo zaraz cię uspokoję!
Fela rzuciła nożyce na kanapę i wyszła do narożnego pokoju. Po chwili wróciła zapinając na piersi bluzkę. Twarz jej zmieniła się nie do poznania. Oczy zimno się skrzyły, wargi ciasno zwarły. Gdy zdjęliśmy but ze zwichniętej nogi Saszki, który z bólu pogryzł sobie do krwi wargi, on powiedział do siostry:
– Skocz duchem po Żywicę. Żeby zaraz tu był! Jeśli Żywicy nie znajdziesz w chałupie, to leć po Mamuta. Ale na jednej nodze... Poszła!
Fela coś mamrocząc wdziała palto i zarzuciła na głowę dużą, ciepłą chustkę. Trzasnąwszy drzwiami wyszła z mieszkania.
– Żmija, psiakrew! – burknął Saszka i zaczął oglądać nogę, która była zwichnięta w kostce i mocno spuchła.
Saszka Weblin był najsłynniejszym przemytnikiem na pograniczu – od Radoszkowic do Stołpców. Był doskonałym przewodnikiem, bo znał dobrze granicę i oba pogranicza, lecz bali się go i kupcy i większość przemytników. Obawiali się jego wielkiej, po prostu straceńczej odwagi, która pchała go ku niezwykłym, często ryzykownym uczynkom. Miał wielu wrogów w miasteczku i na pograniczu, którzy nienawidząc go, jednocześnie szanowali i podziwiali tego króla przemytników. Miał i kilku oddanych sobie przyjaciół, którzy pokochali go za odwagę, za szeroki gest, za rozrzutność i za "fantazję". Najbliższym jego druhem był Żywica, najsilniejszy mężczyzna na pograniczu. Stanowił zupełne przeciwieństwo Saszki i nieraz się dziwiłem: co mogło łączyć tych ludzi o tak sprzecznych charakterach?
Saszka miał 35 lat. Był wysoki i szczupły. Chodził z lekka pochylony w przód. Miał szare oczy, zawsze lekko zmrużone, a w nich czaiły się tak dziwne rzeczy, że lepiej było nie patrzeć w nie. Lubił żartować i często się śmiał, lecz robił to tylko mimiką twarzy... Oczy były zawsze zimne. Uśmiech wyglądał jak grymas.
Saszka zarabiał nieraz duże pieniądze. Lecz z taką zapamiętałością je rozrzucał, że wkrótce znów nic nie miał. Nikt tak nie grał w karty jak on! Nikt nie rzucał tyle pieniędzy kobietom. Nikt tyle nie przepijał. Gdy pozostałem sam na sam z Saszką, ten, patrząc na spuchniętą nogę, długo milczał i czemuś się uśmiechał, a potem rzekł:
– Nasza fortuna kołem się toczy: to trzaśnie w mordę, to plunie w oczy!
– Tak – potwierdziłem jego słowa.
– To Jóźkowi pognali kota w Olszynce? – zapytał po chwili.
– Jemu.
– Ilu was było? Dziesięciu?
– Jedenastu.
Pokiwał głową.
– No, no!... Czy wszyscy wrócą?... Masałki gęsto rąbali!...
– Ktoś do nich walił też.
Podniósł na mnie oczy.
– Ktoś rąbał do nich z kopyta, mówisz?
– Tak.
– To i dobrze... Bo za dużo śmiałości mają!... Zapomnieliby, że granica jest i że my fartujemy... Polowaliby, jak na zające!...
Niezupełnie go zrozumiałem. Wkrótce wróciła Fela, a w ślad za nią wszedł pośpiesznie do mieszkania tęgi mężczyzna, lat trzydziestu. Tężyznę jego krył czarny garnitur, lecz wyczuwało się pod ubraniem stalowe muskuły.
Był to słynny przemytnik Żywica, który brał za granicę naraz po trzy noski. Mamut był również bardzo silny, lecz był niezgrabny, a Żywica, przy masywnej budowie, był bardzo zwinny. Opowiedziano mi kiedyś o nim taką historię: pewnego razu Żywica założył się po pijanemu z Jurlinem, dość zamożnym maszynistą przemytników, że przeniesie jego konia z ulicy Wileńskiej do mieszkania swej matki, przy ulicy Mińskiej.
Jeśli konia przeniesie, to zostanie jego własnością; gdyby nie przeniósł – przegrywał do Jurlina 50 rubli w złocie. Koniowi związano tylne i przednie nogi. Żywica wlazł pod spód i uniósł go w górę. Z lekka pochylony, przytrzymując liny, którymi były związane nogi konia, szedł powoli ulicą. Przebył większą część wyznaczonej mu trasy, lecz na rynku koń niespodziewanie mu się szarpnął i oboje runęli na ziemię. Żywica przegrał zakład, choć mógłby go wygrać. Łamanie podków i srebrnych rubli było dla niego zabawką. Tego właśnie człowieka zobaczyłem przed sobą. Miał łagodną twarz, z której wesoło i życzliwie patrzyły dobre, dziecięce oczy, spod szerokich, gęstych brwi. Miał bardzo piękny uśmiech. Gdy uśmiech ten zjawiał się na jego twarzy, trudno było nie odpowiedzieć mu uśmiechem. Spostrzegłem, że z trudem wypowiada swoje myśli i przypomniałem sobie Mamuta, który prawie wcale nie mówił, tylko gestykulował. Żywica zbliżył się do kanapy, na której leżał Saszka i z widocznym niepokojem zapytał go prawie szeptem:
– No i co?... Co ci jest?... A?...
– Nic... zwichnąłem sobie nogę... Był szocher... Dawałem gwinta... W Olszynce masałki się napatoczyli. Narobili haju jak cholera! Urywałem i wykopyrtnąłem się przez pień... Ten mnie przytachał do chaty... Nie wiem, jak sam przylazłbym tu.
Saszka wskazał mnie ruchem głowy. Żywica błysnął wesoło oczami, ścisnął mi ramię w łokciu, tak że zabolało i skinął głową.
– To morowo!... Tak!... To rozumiem!...
Później Saszka rzekł do Żywicy:
– Idź zabierz noski... Dwie noski: jego i moja... Pójdziesz na Kapitańską Mogiłę: tam leżą na wierzchu, na ziemi... Przytabłujesz tu!
– Dobra jest... Zaraz...
Żywica porwał się z miejsca i poszedł ku drzwiom.
– Weź komin – rzekł Saszka. – Może ktoś się napatoczy?
Żywica chwilę stał przy progu, namyślając się, potem machnął dłonią, pokazał w uśmiechu zęby i powiedział:
– Nie napatoczy się...
Po godzinie Żywica wrócił. Przyniósł obie noski. Dźwigał je bez wysiłku. Twarz miał spoconą, bo bardzo się spieszył. Zostawił noski u progu i usiadł ostrożnie na kanapie obok Saszki. Feli nie było w pokoju. Gdy przyszedł Żywica, Saszka kazał jej iść spać. Żywica przez pewien czas patrzył mi w twarz, a potem zapytał:
– Ty czyj?
– Józefa Trofidy, ze Słobódki, kolega – odparł za mnie Saszka. – Widać też złoty chłopak.
– No i klawo! – rzekł Żywica uderzając mnie dłonią po kolanie.
– Zrób coś poszamać! – rzekł Saszka do Żywicy. – Wódka, chleb, kiełbasa w szafie; ogórki w misce na półce... Z nogą załatwimy rano. Felka zawoła felczera... Pocierpię... Już mnie tak nie boli...
Żywica poustawiał na stole szklanki i talerze, a potem przenieśliśmy stół i ustawiliśmy go obok kanapy. Wypiliśmy we trójkę cztery flaszki wódki.
Potem Saszka zapytał mnie:
– Co chcesz zrobić z noską?
– Oddam Józefowie... To cudzy towar...
– Towar twój teraz! – rzekł Saszka dobitnie. – To nie "agranda". Nikt nie odda... chyba głupi!... To twój fart. Rozumiesz? Żyda cholera nie weźmie!... Raz–dwa się odkuje! A ty rozdmuchasz trochę kadzidło!... Poniał?
– Ja zapytam Józefa.
– Dobrze. Zapytaj. A noskę możesz zostawić u mnie. Ja pchnę za granicę. Jeszcze i na tym zarobisz... Jutro mi powiedz... Ja waszego kupca znam dobrze. To żminda! Jego szczęście, że z Trofidą pracuje! Grube tysiące zarobił!... Kiedyś (dwa lata temu) Szlama Bergier szmatami i butelkami handlował. A teraz Szlama Bergier grojse kupiec: w Wilnie sklepy otwiera i kamienice kupuje! Zamilkł. Długo patrzył zamyślony w kąt pokoju. Potem rzekł:
– No, to idź sobie!... a jutro mi powiedz... Chcę, żebyś więcej zarobił. Pożegnałem Saszkę i Żywicę i poszedłem do domu.
Józiek nie spał jeszcze. Gdy zapukałem do drzwi mieszkania, w którym dostrzegłem palące się za okiennicami światło, kolega sam odemknął mi drzwi i z radości omal nie udusił w objęciach.
– To klawo, braciszku!... A ja już myślałem, że cholera wie co!... Dwie godziny po pograniczu się szwendałem; ciebie szukałem... Omal nie wpadłem... A ty sam... No, gadaj jak tam było?
Gdy opowiedziałem mu szczegółowo o swym błąkaniu się po lasach i o spotkaniu na pograniczu z Saszką, jak również o wszystkim, co nastąpiło dalej, Józef się zamyślił...