farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (9)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Trzeci rzucił się na mnie, też był pijany. Zaczął mnie gryźć. Okładałem go pięściami po głowie. Puścił mnie. Porwałem się gotowy do dalszej walki, chociaż chwiałem się na nogach i byłem wpółprzytomny. Nagle zacząłem wymiotować. Później poczułem, że ktoś prowadzi mnie pod rękę. Był to tamten mężczyzna, któremu przyszedłem z pomocą. Pytał mnie o coś, lecz nie mogłem go zrozumieć.

Potem pamiętam, że wycierano mi twarz mokrym ręcznikiem. Pochylały się nade mną jakieś nieznane mi twarze. Później alkohol zupełnie odebrał mi świadomość.

Rano obudziłem się w nieznanym mi mieszkaniu. Byłem zdumiony tym, że się tu znalazłem. Powiedziałem głośno:

– Czy jest kto w domu?

W drzwiach od kuchni ukazała się komiczna, okrągła głowa, prawie zupełnie pozbawiona włosów z powodu jakiejś skórnej choroby.

– Pan był wczoraj tak pijany... Pan nic nie rozumiał! – rzekł, zbliżając się do mnie, nieznajomy mi Żyd.

– Ale jak tu trafiłem?

– Ja pana tu przywiodłem... Pan pewnie przyjezdny, bo ja pana nie znam... Mnie wczoraj w nocy gałgany chcieli zabić, a pan mnie obronił.

– Ja mieszkam na Słobódce, u Trofidy.

– To pan kolega Józefa?

– Tak.

– To porządny człowiek!? To złoty człowiek! Aj, co to za człowiek!... Aj!... Ja się nazywam Josek, a to moje mieszkanie.

Chciało mi się śmiać, gdym patrzał na komiczne gesty i mimikę Żyda.

Kiedy ubrałem się, Josek uprosił mnie, abym zjadł z nim śniadanie. Musiałem na to się zgodzić. Josek postawił na stole butelkę pejsachówki i przyniósł z kredensu faszerowanego szczupaka. Niezadługo przyszła z kuchni i usiadła do stołu jego żona, młoda i bardzo piękna Żydówka, z małym chłopcem na ręku. Zacząłem z nimi rozmawiać. Żona Joska również podziękowała mi za pomoc okazaną jej mężowi.

– O co wam szło? – zapytałem Joska.

– Graliśmy w karty. Ja ich ograłem... Na fart ograłem... nie oszukałem – tłumaczył mi Żyd. – A oni chcieli odebrać mi pieniądze. Żeby oni byli trzeźwi, oni nie zrobiliby tego... A tak: mogli mnie zabić!

Josek pokazał mi guzy na głowie i sińce na rękach i szyi. Gdy opuszczałem ich mieszkanie, Josek wyszedł ze mną do sieni.

– Może panu trzeba będzie coś załatwić?... to niech pan przyjdzie... Ja wszystko zrobię!

– A czym pan się trudni? – zapytałem go.

On się uśmiechnął, położył mi dłoń na ramieniu i rzekł: – Niech pan zapyta Józefa: czym zajmuje się Josek Gęsiarz?... On panu powie... Szczęśliwej drogi!...

Od Józefa Trofidy się dowiedziałem, że to jest zawodowy złodziej.

– Był niegdyś słynnym złodziejem – rzekł Józiek – lecz ożenił się z miłości i skrócił się. Po większej części gra w karty. Jest styrocznikiem.

 

4

Z Saszką Weblinem, królem granicy i przemytników, spotkałem się po raz pierwszy w niezwykłych okolicznościach. Spotkałem się w jego królestwie – na granicy.

Szedłem po raz czwarty za granicę w partii Trofidy. Granicę przekroczyliśmy w pobliżu Olszynki. Noc była ciemna. Południową stronę nieba zalegały chmury. Wschodni wiatr ciął nas w oczy, co utrudniało drogę.

Szedłem tuż za Jóźkiem. Przed wyjściem z meliny, na pograniczu, gdzie przechowywano noski, wypiliśmy po pół flaszki wódki. Było mi teraz ciepło i wesoło. Do naszej roboty się przyzwyczaiłem i zacząłem ją lubić. Wabiły mnie dalekie drogi. Pociągała tajemniczość naszych pochodów. Lubiłem odczuwać lekkie podniecenie wywołane niebezpieczeństwem. Lubiłem odpoczynki w lasach i dniówki na melinach. Lubiłem i swych kolegów i huczne, prymitywne zabawy razem z nimi.

Kilka dni temu kupiłem sobie nowy garnitur. Miałem teraz "na swoją rękę" kieszonkową latarkę i zegarek. A wyruszając w drogę wkładałem do kieszeni jedną, lub dwie flaszki spirytusu. Byłem już zawodowym przemytnikiem. Fartowałem tak samo, jak i inne chłopaki. Idąc za Jóźkiem myślałem o różnych rzeczach. Śledzenie go nie sprawiało mi teraz trudności. Również wprawiłem się w dźwiganiu ciężkich nosek. Jednocześnie zwracałem uwagę na teren, nasłuchując i patrząc po bokach – przód i tył miałem zabezpieczonym.

O kilkadziesiąt kroków od granicy weszliśmy w jakieś zarośla. Posłyszałem cichy szmer wody. Trofida szedł bardzo wolno i często się zatrzymywał.

Nigdy nie szedł tak ostrożnie, jak teraz. W pewnym miejscu się zatrzymał i stał bez ruchu bardzo długo. Zacząłem ziębnąć... Znów ruszył naprzód.

Łoskot wody ciągle wzrastał. Nagle Józef zaczął się cofać. Zbliżył się ku mnie. Chwycił mnie za ramię i zmusił do przykucnięcia w zaroślach...

Posłyszałem wyraźnie przed sobą pluśnięcie wody – i w tymże momencie ciszę nocy rozdarł strzał karabinowy i brzmiący strachem głos, prawie ryk:

– Stóóój!!...

W tej samej chwili huknęło kilka strzałów rewolwerowych. Potem zagrzmiały strzały karabinowe. Posłyszałem z tyłu łomot kroków biegnących ludzi. Dudni ziemia. Trzeszczą krzaki. Nieustannie rozbrzmiewają krzyki:

– Stój!... Stój!... Stój!...

Wszystko wokoło się kotłowało. Trudno było zrozumieć, co się dzieje w ciemnościach. Trofida wstał i ciągnąc mnie za ramię, szybko oddalał się. Potem skierował się naprzód. Podążałem za nim. Poczułem, że idziemy wodą, która sięgała mi wyżej kolan. Starałem się nie stracić z oczu idącego przede mną kolegi.

Dotarliśmy do porosłego szuwarami grząskiego brzegu rzeczułki. Wyleźliśmy z wody. W tym momencie stało się coś niezwykłego. Tuż przede mną huknął strzał i poczułem, że ktoś wpadł na mnie. Uderzenie było niespodziewane i tak silne, że wywróciłem się na ziemię i stoczyłem do wody.

Przygniotła mnie ciężka noska. Ktoś biegł, rozpryskując wodę, korytem rzeczułki. Wokoło grzmiały strzały i rozlegały się podniecone głosy. Osłonięty urwistym brzegiem, siedziałem w grząskim mule. Po kilku minutach wokoło mnie zapanowała cisza. Krzyki i strzały oddaliły się. Wówczas powolnie wylazłem z wody na brzeg i po cichu poszedłem w przeciwnym kierunku, oddalając się od granicy.

Wstąpiłem do lasu. Iść było trudno. Co chwila zagradzały mi drogę drzewa, krzaki i stosy chrustu. Nie znając terenu obawiałem się, aby nie wpaść w ręce zielonkom.

W pewnym miejscu usiadłem na leżącej na ziemi sośnie i długo wypoczywałem. Potem ruszyłem na oślep przed siebie, starają się iść w jednym kierunku. Zamierzałem, tak idąc, wybrnąć z lasu.

Po dłuższej drodze stanąłem w gęstwinie krzaków na skraju lasu. Pamiętałem, że gdy szliśmy za granicę, wiatr wiał mi w twarz. To znaczy: wiał ze wschodu. Skombinowałem, że idąc z wiatrem przejdę granicę z powrotem. Po pewnym namyśle przyszedłem do przekonania, że to może mnie zawieść, bo wiatr mógł się zmienić. Ogarnęła mnie rozpacz. Czułem się zupełnie bezradny, zgubiony w oceanie ciemności, w którym na każdym kroku są nieznane mi niebezpieczeństwa. Wszędzie czyhają na mą zgubę okrutni wrogowie. Gdyby ze mną był Józiek, łatwo wyprowadziłby mnie stąd. Lecz gdzie on jest? Może szuka mnie nadaremnie?

Nagle przypomniałem sobie, co mi mówił Trofida o gwiazdach, gdy pierwszy raz wracaliśmy zza granicy. Pośpiesznie poszedłem naprzód, starając się jak najbardziej oddalić od lasu.

Stanąłem w otwartym polu i rozejrzałem się po niebie. Większą jego część zakrywały chmury, lecz na drugiej połowie nieba zobaczyłem konstelację gwiezdną (jak potem się dowiedziałem od Pietrka Filozofa) Wielkiego Wozu, albo Wielkiej Niedźwiedzicy. Siedem dużych gwiazd lśniło na ciemnym tle nieba i długo patrzyłem na nie z zapartym oddechem i rozsądzającą mi pierś radością.

Przypomniałem sobie słowa Józefa: "Jeśli dadzą nam kiedyś popędź i rozbiją partię, to kieruj się tak, aby te gwiazdy były u ciebie po prawej stronie. Jak nie pójdziesz, zawsze wyjdziesz za granicę!".

Stanąłem prawym bokiem do gwiazd i poczułem, że wiatr dmie mi w kark. Tak: kierunek – na zachód – pewny!

Ruszyłem naprzód. Szedłem wolno, aby nie sprawiać hałasu, bo nie wiedziałem gdzie się znajduję i żeby nie męczyć się niepotrzebnie. Mijałem pola, łąki, wzgórza... Przeszedłem jakiś strumień, lecz wciąż nie wiedziałem gdzie jestem. Może jeszcze w Sowietach, a może w Polsce? Postanowiłem iść jak najdalej. Wolałem wpaść w ręce strażników granicznych w Polsce, gdzie za przemytnictwo, szczególnie za pierwszy raz, karano łagodniej niźli w Sowietach, gdzie kary były bardzo surowe.

Po ciemku, powolnie, krok za krokiem, bez szmeru, posuwałem się naprzód. Od czasu do czasu zatrzymałem się i długo nasłuchiwałem. Oczami starałem się przeszyć jak najdalej ogarniający mnie mrok.

Znalazłem się u stóp jakiegoś wzgórza. Wszedłem na jego wierzchołek. Przypomniałem sobie opowiadanie Józefa o kapitanie i o widmie. "Przecież to Kapitańska Mogiła!" – pomyślałem.

Zrozumiałem, że jestem w Polsce. Teraz łatwo mi będzie znaleźć drogę do miasteczka.

Usiadłem oparty noską o stok wzgórza i długo patrzyłem na północny zachód... tam, gdzie lśniła bajecznymi kolorami, szeroko rozrzucona po niebie wspaniała Wielka Niedźwiedzica. Nie znałem jeszcze jej imienia, lecz pokochałem ją bardzo. Po prostu nie mogłem oczu od tamtych gwiazd oderwać.

Gdy tak siedziałem nieruchomo, wpatrzony w gwiazdy, posłyszałem u stóp wzgórza jakiś szmer. Stanąłem i podciągnąłem w górę pasy noski, przygotowując się do ucieczki. Szelest nie ustawał. Cicho zszedłem w dół i położyłem się we wgłębieniu. Po pewnym czasie dostrzegłem pełznącą wolno obok wzgórza postać.

"Na pewno nie zielonka, a przemytnik" – pomyślałem. – Zielonki mają płaszcze koloru khaki, który w nocy jest jaśniejszy od twarzy... A poza tym: nie ma celu tak pełznąć z dala od granicy... Może to ktoś z naszych?... Może znany?

Pełznący usiadł. Widziałem jego czarną, skuloną sylwetkę. Trochę później dostrzegłem na jego plecach szary prostokąt noski.

Posłyszałem lekki jęk i jakby zduszone raptownie przekleństwo: "A może to Józef?" Nie wahałem się więcej i zawołałem:

– Józiek, to ty?

Ciemna sylwetka gwałtownie się poruszyła. Chwilę panowało milczenie, a potem posłyszałem cichy głos: – Kto tam?... Chodź tu!... O, cholera!...

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.