farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (8)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

– Helci i Mańci nasze najniższe uszanowanie! – wesoło odezwał się do nich Józef.

– Nasze dwa!... – odparła jedna.

– Uśmarowanie – dodała druga.

– Co to za jedne? – zapytałem Józefa.

– Przemytniczki, Helka Pudel i Mania Dziuńdzia.

– To i kobiety z kontrabandą chodzą?

– Jeszcze jak! Niektóre lepiej fartują niźli chłopaki. Ale mało ich. W całym miasteczku dziesięciu nie znajdziesz. Chodzą te, co mają krewnych za granicą.

Zbliżyliśmy się do restauracji Ginty. Przed wejściem tłoczył się tłum chłopów z butelkami w rękach i kieszeniach. Drzwi były otwarte na oścież, wraz z parą oddechów i dymem machorki, unosił się gwar głosów i krzyki pijanych.

Podszedł do nas Szczur. Łyskając oczami i pokazując zza cienkich warg proste, żółte zęby, uścisnął kościstymi, zimnymi palcami nasze dłonie i plując przez zęby na buty przechodzących obok nas chłopów, zapytał:

– Do Gintulki... co?...

– Tak.

– I ja z wami.

Szczur wyglądał dziwacznie. Miał na głowie dużą, puszystą, amerykańską czapkę w kratę, a na szyi po apaszowsku zawiązaną czerwoną chustkę. Ręce trzymał stale w kieszeniach spodni. Idąc przewalał plecami w prawo i w lewo. Był to rostowski złodziej, który miał ciemną i bujną przeszłość. Był cały pocięty nożami i sam nigdy z nożem się nie rozstawał. Nigdy nie opuszczał żadnej okazji do bójki, chociażby przewidywał z góry, że będzie przegrany.

Weszliśmy na tonące w błocie podwórze i przez ciemną, straszliwie cuchnącą sień, wstąpiliśmy do dużego pokoju. Z początku nic nie mogłem zobaczyć, bo wnętrze tonęło w chmurze dymu tytoniowego. Później dostrzegłem kilka stolików i siedzących przy nich ludzi. Byli to sami przemytnicy.

Nagle, z przeciwległego końca pokoju zaczęła ciąć harmonia, wypełniając go dźwiękami dawnego rosyjskiego marsza. To harmonista Antoni, mały człowiek nieokreślonego wieku, o zielonawej twarzy i sterczących na wszystkie strony włosach, przywitał wejście Trofidy.

– Serwus, chłopaki! – krzyknął Józef, obchodząc stoliki i witając się z obecnymi.

Antoniemu rzucił złotą pięciorublówkę. Harmonista, nie przerywając gry, złapał ją w powietrzu szybkim ruchem dłoni.

– To ci za marsza! – powiedział Józef.

Idąc za jego przykładem obszedłem stoliki, ściskając dłonie obecnych na sali przemytników. Dłoni Mamuta nie mogłem ująć, a on jej nie zacisnął, widocznie obawiając się, aby nie zrobić mi krzywdy.

Przemytnicy zestawili trzy stołki i umieścili na nich butelki z piwem i wódką, i talerze z kiełbasą, chlebem i ogórkami.

Z naszej partii dostrzegłem początkowo tylko Bolka Lorda, Felka Marudę, Buldoga i Mamuta.

Naczelne miejsce za stołem zajmował Bolek Kometa, słynny przemytnik, mężczyzna lat 50-ciu, z długimi, czarnymi wąsami. Był to znany na całym pograniczu pijak i hulaka. Dowiedziałem się później, prze przezwisko "Kometa" otrzymał z tego powodu, że gdy w 1912 roku "szła" na ziemię kometa Halleya i miał nastąpić koniec świata, sprzedał i przepił, z tej słusznej racji, całe swoje gospodarstwo. Obok niego siedział Chińczyk, wysoki, szczupły chłopiec o oliwkowej twarzy i ładnych, trochę skośnych, czarnych oczach. Było jeszcze kilku chłopaków, lecz poznałem ich lepiej nieco później.

– Mówię i powiadam – rzekł Kometa, wybałuszając oczy i ruszając wąsikami – że kto nie pije, ten nie żyje a gnije!

– Mądrze! – zaaprobował Lord, wybijając, uderzeniem o kolana, korki naraz z dwóch butelek.

Nalał do połowy szklanki wódkę. Mamut, coś mrucząc i pochylając na bok głowę, przysunął do siebie dłonią szklankę i ostrożnie, jakby się obawiając żeby nie skruszyć szkła w ręce, wypił wódkę, chuchnął w powietrze, a potem mrugnął do mnie i coś mruknął. Nie słyszałem nigdy, by Mamut powiedział więcej niźli jedno krótkie zdanie. Zwykle ograniczał się do jednego wyrazu, lub rozmawiał gestami ręki i mrugnięciem oka.

– Wiecie, chłopaki – odezwał się Chińczyk – co do mnie powiedział Felek Maruda?

– Że kombinuje, jakby miotłę zjeść? – warknął Buldog.

– Nie... Powiedział, że gęś, to najgłupszy ptak na świecie!

– ?... – ruchem dłoni i podniesieniem w górę brwi, zapytał go Mamut.

– Bo... jednej za mało, a dwóch za dużo!... Kury, kaczki, zawsze można dopasować: mało dwóch, zjesz trzy; mało trzech, zeżresz cztery, a z gęsiami gorzej!

– Chyba omyliłeś się – rzekł Szczur. – Pewnie mówił to nie o ptakach, a o cielakach.

Maruda, nie zwracając uwagi na docinki, robił porządek z gęsią, chrupiąc w zębach kosteczki i obsysając palce.

Bolek Lord pełnił funkcje gospodarza. Przynosił z bufetu wódkę i przekąski, napełniał szklanki wódką i piwem i jak umiał, bawił chłopaków. Nie zapomniał i o muzyce od czasu do czasu zanosząc Antoniemu wódkę w szklance i przekąski. Zbliżał się ku niemu i śpiewał:

A przeciwko pan Antoni: 

Rypcium–pypcium na harmonii!
Im–tam turlu! Im–tam turlu!
Im–tam turlu! U cha, cha!

Antoni przerywał grę. Brał szklankę. Wybijał duszkiem wódkę i zaczynał zagryzać, oparty łokciami na pudle harmonii. Przypominał mi szczura, gryzącego kromkę chleba.

Zbliżał się wieczór. Za oknami robiło się coraz ciemniej. Chłopaki zaciągnęli na oknach firanki. Ginta zapaliła wiszącą pod sufitem, na drucianym pałąku, naftową lampę.

Pito w dalszym ciągu.

Nagle Chińczyk zaczął wymiotować. Z początku na stół, a potem na podłogę.

– Narobił sieczki dla psa! – powiedział Lord, układając Chińczyka na wąskiej, obitej czarną ceratą, kanapie pod oknem.

– Antoni, graj marsza pogrzebowego! – krzyknął Szczur.

Harmonista zaczął grać marsza Szopena. Szczur znowu napełnił szklanki i krzyknął:

– Za zdrowie nieboszczyka, chłopaki!... Niech żyje!...

– Mądrze! – rzekł Lord, biorąc szklankę do ręki.

Nigdy nie widziałem, aby pito w takich ilościach wódkę. Szczególnie dużo pił Mamut i Bolek Kometa. Felek Maruda i Buldog też nie marnowali czasu.

Najmniej pił Józek, no i ja.

W pewnym momencie posłyszałem ryk z kilku gardzieli naraz.

– Hura!

– Niech żyje!

– Dawaj go tu!

Obejrzałem się i zobaczyłem Słowika. Był to młody chłopiec. Uśmiechając się, trochę zażenowany tak szumnym przywitaniem, zbliżył się do stołu. Uścisnął nam kolejno dłonie. Bolek Kometa zaczął go prosić:

– Słowiku! Suszyczko! Zaśpiewaj braciszku!

Stała się dziwna rzecz. Ci hałaśliwi, pijani ludzie nagle ucichli i w izbie zapanowało milczenie. Strwożona Ginta uchyliła drzwi z sąsiedniego pokoju, lecz przekonała się, że wszystko w porządku i znów je przymknęła.

Chłopiec stał chwilę nieruchomo pośrodku pokoju, a potem zaśpiewał cichym, lekko wibrującym, stopniowo przybierającym na sile i uczuciu głosem piosenkę przemytników:

Poszli chłopcy na robotę;
Dziewczyny się smucą.
Dniem i nocą myślą o tem:
Czy jeszcze powrócą?

Słowik wzniósł oczy w górę. Głos jego brzmiał rzewną skargą i smutkiem. Czułem, że mi mrówki biegną po plecach i czaszce. Nie widziałem już nic w pokoju, tylko te dziwne oczy Słowika i każdym nerwem odczuwałem smutną nutę piosenki.

Gdy Słowik przestał śpiewać, wszyscy długo milczeli. Spojrzałem na Mamuta i zobaczyłem, że po jego nieforemnych, szarych, jak w kamieniu wykutych policzkach, ściekają łzy. Posłyszałem głos Szczura:

– To psiakrew!

– Słowiczku drogi! – Bolek Kometa wyciągnął ku niemu ręce – Śpiewaj duszko! Śpiewaj jeszcze! Na litość boską, śpiewaj! Śpiewaj!

– Dajcie mu odpocząć! – rzekł Lord. – Tosiek! – krzyknął do Antoniego. – Graj na zmianę "Dunajskie fale"!

Antoni zagrał walca, a Lord usadził do stołu Słowika, poił go wódką. Przypatrywałem się przemytnikowi. Miał dziecięce oczy. Na wargach jego przewijał się lekki uśmiech. Sprawiał wrażenie przebranego królewicza, a nie pospolitego przemytnika. Myślałem, że może gdzieś są królewicze, mający grube policzki, tępy wyraz oczu i brzydkie wagi.

Trochę później Słowik zaśpiewał inną graniczną piosenkę, trochę weselszą.

– Mówię i powiadam chłopaki, że jak nie wypiję podwójnie, to serce pęknie! – rzekł Kometa, gdy Słowik skończył pieśń.

– Mądrze! – odezwał się Lord, nalewając prawie do pełna w szklanki.

W pewnym momencie dostrzegłem, że Mamut wyjął z kieszeni "gimnaściorki" 20–dolarowy banknot i wsunął go, sapiąc, w dłoń Słowikowi. Tamten spojrzał zdumiony na pieniądze i rzucił je na stół.

– Cóż ty!... Po co to?... Ja nie chcę!... Bo nie będę śpiewał!...

– Weź pieniądze! – rzekł ostro Józef Trofida do Mamuta. – To swój chłopak... sam fartuje... Za pieniądze nie śpiewa!

Mamut ciężko się podniósł z miejsca , wziął banknot ze stołu i oddał go harmoniście. Antoni obojętnie wsadził pieniądze do kieszeni i nawet nie podziękował. Dla niego było to bez znaczenia. Grałby i bez zapłaty. Grunt, aby wokoło był śmiech, hałas, aby wódka pluskała w szklankach, aby wszyscy byli weseli.

Józef chciał iść do kupca i zapytał mnie:

– Trafisz sam do domu?

– Dlaczego nie?... Trafię...

– To dobrze... Od ciebie nic tu się nie należy... Ja zapłaciłem za wszystko. Trofida pożegnał kolegów i wyszedł z naszego "salonu".

Zabawa nie ustawała. Byłem zupełnie pijany. Zrobiło mi się bardzo gorąco i wesoło. Piłem, jadłem, śmiałem się, słuchałem pieśni Słowika i harmonii. Nie pamiętam, kiedy wyszedłem z salonu Ginty i znalazłem się na ulicy.

Wolno brnąłem jakimś ciemnym zaułkiem. Krok za krokiem człapałem po grząskim błocie. Nagle posłyszałem z przodu zdziwiony krzyk i zobaczyłem, o kilkanaście kroków przed sobą, grupę bijących się przy świetle padającym z okna jakiegoś domu, ludzi. Trzech mężczyzn biło czwartego, który obalony na ziemię, bronił się resztkami sił. Nie namyślając się, skoczyłem naprzód. Uderzeniem ciała z boku wywróciłem jednego napastnika, a drugiego walnąłem pięścią w twarz tak, że się zatoczył w tył i usiadł w błoto.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.