Przekradamy się obok wsi. Odróżniam w ciemności szare kontury stodół. Przełazimy przez ogrodzenia. Idziemy o jakiejś drodze. Od czasu do czasu wynurzają się z ciemności światła w oknach odległych o kilkadziesiąt kroków od nas chałup. Staram się nie patrzeć na nie, bo potem mrok gęstnieje i trudno dostrzec sylwetkę Trofidy.
Nagle w pobliżu zaczynają ujadać psy. Poczuły nas, chociaż nie ma wiatru. Przyśpieszamy kroku. Wchodzimy na jakąś gliniastą, polną ścieżkę. Droga wsysa stopy. Ze sporym wysiłkiem robię każdy krok. Mam ochotę pochylić się i przytrzymywać rękami cholewy butów, bo przy każdym kroku zsuwają mi się z nóg. Jakiś pies goni nas. Dusi się wściekłym ujadaniem. Myślę: dobrze, że nie jestem z tyłu. Po chwili słyszę skowyt psa. Ugodzono go kamieniem.
Znów nurzamy się w ciemności. Brniemy po bezdrożach. Dążymy gdzieś w tajemniczą dal. Nagle spostrzegam, że zgubiłem drogę... że nie widzę przed sobą noski Trofidy. Poszedłem prędzej naprzód – nic. Idę więcej w lewo – nic. W prawo – nic. Słyszę tylko z tyłu zły głos Lorda: "Czego się kręcisz?".
Chciałem już zawołać na Józka, lecz poczułem, że ktoś bierze mnie za ramię.
– Co ci jest? – pyta Trofida.
– Ciemno... zgubiłem ciebie...
– Zaraz będzie lepiej! – odpowiada Józef i idzie naprzód.
Teraz iść wygodnie. Wyraźnie widzę migocącą przede mną wąską białą plamę. Przypominają mi się, dlaczegoś, fruwające w powietrzu gołębie. To Trofida, aby ulżyć mi śledzenie go, wsadził za kołnierz kurtki koniec białej chustki... Teraz nie widzę nic wokoło, tylko ta biała plama wiruje w ciemności: to szybuje gdzieś w mroczną dal, to się chybocze tuż przed oczyma.
Alkohol przestał na mnie działać. Teraz odczuwam coraz większe zmęczeni. A jednocześnie ogarnia mnie senność. Podciągam w górę pasy noski i pochylony brnę wciąż naprzód... za białą plamą chustki na karku Trofidy, upływającą w nieskończoną noc. Potykam się, zataczam w prawo i w lewo, lecz idę... raczej siłą woli, niźli siłą mięśni.
2
Po siedmiu godzinach drogi, licząc od czasu przejścia granicy, znaleźliśmy się w pobliżu chutoru Bombiny. Był to "punkt", z którego przemycano towar do Mińska.
Kolejno przełaziliśmy przez parkan do dużego sadu i skradaliśmy się w kierunku stodoły. Osłaniałem dłońmi twarz od uderzeń gałęzi drzew owocowych. Znów przeleźliśmy przez parkan i stanęliśmy przy ścianie stodoły. Posłyszałem głos Trofidy:
– Lord, idź zobacz, jak tam w stodole... Migiem!
Przemytnik przeszedł obok nas i zniknął za rogiem stodoły. Wkrótce posłyszałem lekki zgrzyt wolno odsuwanego rygla. Gdy po kilku minutach Lord wrócił, powiedział do nas krótko:
– Chodźmy!
W stodole było ciepło. Pachniało sianem. W ciemności błyskały, osłaniane dłońmi, smugi światła kieszonkowych latarek. Usłyszałem głos Trofidy:
– Noski rzucać tu... na kupę!... Duchem, chłopaki!
Z westchnieniem ulgi zrzuciłem z pleców nieznośny ciężar. Zbliżyłem się do Trofidy i powiedziałem:
– Chce mi się spać, Józku!
– Właź na sąsiek i kimaj.
Pokazał mi drabinę, po której wlazłem na górę. Zdjąłem z nóg buty, nakryłem się kurtką i, jak w ciepłą wannę, zanurzyłem się w mocny sen.
Obudziłem się późno. W stodole panował półmrok. W pobliżu mnie siedziało kilku przemytników. Rozmawiali półgłosem. Zacząłem nasłuchiwać. Wańka Bolszewik opowiadał jakąś erotyczną historię. To jego ulubiony temat. Zwykle opowiada albo o Dumience i jego następcy Budionnym (służył kiedyś w kawalerii Budionnego), albo o kobietach. Słuchają go: Felek Maruda, duży, pochylony mężczyzna w starszym wieku o spłaszczonym nosie, Julek Wariat, młody przemytnik o niezwykle bujnej wyobraźni (stąd: wariat) i Słowik, mały, szczupły, zawsze uśmiechnięty chłopiec – ma bardzo piękny głos i ślicznie śpiewa.
Wańka Bolszewik, oblizując zmysłowe wargi, mówi:
– Baba, powiadam wam, chłopaki, była jak z cementu ulana! Nigdzie nie uszczypniesz. Dasz prztyka po... – jak dzwon dzwoni! Uda zatrze: skry lecą! E–lek–trycz–ność!
– Cholera! – mówi Felek Maruda. Julek Wariat kręci głową i szeroko otwiera oczy.
W pobliżu ich grupy, ze zrobionej w sianie nory, jak spod ziemi, ukazuje się Bolek Lord. Oczy ma ironicznie zmrużone. A Wańka, nie widząc go, opowiada dalej:
– Ciało, powiadam wam, chłopaki, jak alabaster!... – cmoka wargami i głaszcze dłonią powietrze.
Lord nie wytrzymał i odezwał się:
– Tfu, psiakrew: alabaster! Pięty popękane! Między palcami gnój! Kolana jak szmergiel! Na pół wiorsty serem czuć! A on: a–la–bas–ter! Tfu, tfu!
– A tobie co?
– A nic. Złapałeś słuchaczów, to lej!
Zaczynają się sprzeczać i docinać sobie nawzajem. Wstałem. Wzułem buty i zbliżyłem się do nich.
– Gdzie Józiek? – zapytałem Słowika.
– Poszedł na chutor.
– Bombinie wizytę złożyć – powiedział Lord.
– Pobujać na cycach! – dodał Wańka Bolszewik.
– Długo jeść nie przynoszą! – niespodziewanie odzywa się Felek Maruda.
– Temu zawsze szamka na myśli – mówi Lord.
– Ma darcie na żarcie! – dorzuca Szczur.
Zapalamy papierosy i ostrożnie, aby nie zaprószyć ognia w siano, kurzymy. Wkrótce wyłażą z nor inni przemytnicy. Przeciągając się i ziewając, dołączają do nas. Brakuje tylko Żyda Lowki i Jóźka.
Szczur dostał z kieszeni talię kart i zaproponował zagrać w 66. Buldog rozesłał na sianie, podszewką do góry, swoją kurtkę i zaczęli grać na niej w karty. Dołączyli się do nich Mamut i Wańka Bolszewik.
Lord na boku zaczął opowiadać, z poważną miną, Julkowi Wariatowi, jak polować bez fuzji na zające:
– Kupujesz, rozumiesz, paczkę tabaki i z rana, dopóki zające śpią, obchodzisz pole i na każdym kamieniu sypiesz trochę tabaki... Zając z rana się obudzi, przeciągnie się, łapką za uchem się podrapie i biegnie jak piesek za swoją potrzebą. Przyskoczy do kamienia i zaraz powącha. Tabaka zaleci mu w nos. Kichnie, łbem o kamień wyrżnie, wywróci się na bok i leży. A ty z rana idziesz i zbierasz je do worka.
– Bujasz!
– Bujam? Pod chajrem, że nie. A na niedźwiedzie poluje się inaczej. Poluje się tylko na jesieni, gdy liście z drzew opadają. Bierzesz wiadro kleju i idziesz do lasu, gdzie są niedźwiedzie. Smarujesz liście klejem, a sam się chowasz w krzaki. Niedźwiedź idzie: człap–człap! człap–człap! Do łap mu się kleją liście. Coraz więcej, więcej, aż wreszcie tyle tego się uzbiera, że nie może z miejsca się ruszyć. Wtedy wychodzisz z krzaków, wiążesz go liną, na wóz i do domu!
Szczur nie wytrzymał i odezwał się, grając w karty:
– Jeszcze jeden wariat jest!
– Nie wariat, a pan wariat! – odpowiada Lord.
– Taki pan na słomie śpi i zębami pchły łapie!
Rozpoczęli kłótnię. Spostrzegam, że robią to nie ze złością, a dla rozrywki. W południe przyszedł do stodoły Trofida. Był wesoły. Widocznie podpił sobie.
– No, bratwa, walcie tu!... Zaraz będzie szamka! Zleźliśmy z góry na klepisko.
– Jak tam towar? – zapytał Józka Lord.
– Zaraz przyjdą "noszczyce". Lowka tam pracuje. Bombina dla nas żarcie szykuje...
– Nie przycisnąłeś jej tam? – pyta Bolszewik.
– Potrzebna mi taka... zdzira!
Na zewnątrz dało się słyszeć stąpanie i wkrótce do stodoły weszła, dziwnie lekkim krokiem, rosła, tęga kobieta, lat 35. Była "wyfrantowana". Pachniało od niej na całą stodołę perfumami. Na nogach miała jedwabne, cieliste pończochy. Była ubrana w bardzo krótką, ściśle opinającą jej obfite kształty sukienkę.
– Dzień dobry, chłopaki! – rzekła głośno i wesoło, pokazując w uśmiechu ładne, białe zęby.
Przywitaliśmy ją. Wańka Bolszewik skoczył naprzód i wziął jej z rąk dwa duże kosze. Postawił je na klepisku, a potem spróbował żartobliwie objąć ją wpół. Kobieta szturchnęła go kułakiem w piersi, aż się zatoczył na bok.
– Dobrze mu! – rzekł Józef.
– Sparzyłeś się? – zapytał go Szczur.
Bombina się śmiała i oglądała nas. Spojrzała na mnie, a potem zwróciła się do Trofidy:
– Ten nowy?
– Tak... swój chłopak... Skinęła mi głową. Po chwili wyszła ze stodoły, przesadnie chybocząc biodrami i prężąc nogi.
– To baba!... Jak materac! – rzekł z zachwytem Wańka Bolszewik.
– Kobyła, nie baba! – poprawił go Szczur.
Chłopaki wyładowali kosze. Był tam duży rondel usmażonej ze słoniną jajecznicy. Sagan duszonej kapusty i mięsa. Sporo gorących blinów. Trzy bochenki chleba i duży kawał boczku.
Trofida wyjął ze słony, z kąta stodoły, trzy flaszki spirytusu i rozcieńczył go wodą, która stała u wrót stodoły w dużej, dębowej kadzi. Lord krajał sprężynowcem grube pajdy chleba.
Zaczęliśmy pić wódkę i jeść. Zmiataliśmy jedzenie, jak maszyny. Najwięcej i najłapczywiej jadł Felek Maruda. Żarł mięso sapiąc, mlaszcząc wargami i ciamkając. Oblizywał zatłuszczone paluchy to jednej, to drugiej ręki.
– Widzicie, jak wtyka! – mówi Lord, wycierając dłonią wargi. – Za uszami mu piszczy, a nos w kabłąk się gnie! Do roboty ostatni, do żarcia pierwszy!
– Ma rację! – odpowiada Szczur. – Niech koń robi! Ma dużą głowę, cztery nogi, długi ogon... a u niego?...
Przemytnicy skończyli jeść. Tylko Felek Maruda, nie zważając na nikogo, dokończył resztki jedzenia. Bolek Lord zaczął opowiadać:
– Wiecie, chłopaki: znałem ja jedną taką babę, co musiała co dzień zjeść na śniadanie jajecznicę z trzydziestu jaj.
– Pewnikiem była, jak nasza Bombina – burknął Buldog zapalając papierosa.