farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (4)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

CZĘŚĆ PIERWSZA
POD KOŁAMI WIELKIEGO WOZU

Na granicy deszcz obmyje,
A słonko wysuszy;
Las od kuli skryje,
Kroki wiatr zagłuszy.
(Z piosenki przemytników)


Była to moja pierwsza droga. Szło nas dwunastu: ja i jeszcze dziewięciu przemytników. Prowadził partię "maszynista" Józef Trofida, stary, doświadczony przewodnik; towaru pilnował Żyd, Lowa Cylinder. "Noski" mieliśmy lekkie: po 30 funtów każda, lecz były dość duże. Towar mieliśmy drogi: pończochy, szaliki, rękawiczki, szelki, krawaty, grzebienie...

Siedzieliśmy, tonąc w ciemności, w długim, wąskim i wilgotnym kanale, przechodzącym pod wysokim nasypem. Górą biegła droga, prowadząca z Rakowa ku granicy – na południowy wschód. Z tyłu mrugały ognie Pomorszczyzny. Z przodu była granica.

Odpoczywaliśmy przed przejściem granicy. Chłopcy ukryci w kanale, chowając ogień papierosów w rękawach kurtek, palili ostatni raz przed przejściem granicy. Palili powolnie, chciwie wciągając w piersi dym tytoniowy. Niektórzy pośpieszyli i ćmili już drugiego papierosa. Wszyscy siedzieli w kuczki, oparci o wilgotne ściany kanału plecami, na których były umocowane na pasach, jak tornistry, duże noski.

Ja siedziałem z brzegu. Obok mnie, tuż u wylotu kanału, majaczyła na ciemnym tle nieba, niewyraźna sylwetka Trofidy. Obrócił ku mnie bladą plamę twarzy i zaczął szeptać chrapliwym, jakby zakatarzonym głosem:

– Pilnuj się mnie... Rozumiesz? No i tego... Gdyby dali nam popędź... noski nie rzucaj!... Plituj z noską... Bolszewicy bez towaru złapią – dadzą szpiegostwo... Wtedy klapa!... Na giemzę przerobią!...

Skinąłem głową na znak, że rozumiem.

Za kilka minut ruszyliśmy dalej. Przekradaliśmy się długim wężem po łączce, obok wyschniętego łożyska strumienia. Na przodzie szedł Trofida.

Czasem się zatrzymywał. Wówczas przystawaliśmy wszyscy i, wytężając wzrok i słuch, badaliśmy otaczające nas mroki.

Wieczór był ciepły. Gwiazdy lśniły mgławo na czarnym tle nieba. Starałem się trzymać jak najbliższej naszego przewodnika. Nie zwracając uwagi na nic, dbałem tylko o to, aby nie zgubić z oczu szarej plamy noski na plecach Trofidy, bo nic więcej nie mogłem dostrzec... Wytężałem wzrok, lecz nie mogłem dokładnie obliczyć w ciemnościach odległości i kilka razy wpadłem piersią na przewodnika.

Dostrzegłem daleko przed nami ogień. Trofida stanął; znalazłem się przy nim.

– Co jest? – zapytałem go cicho. –

Granica... już blisko... – wyszeptał przewodnik.

Zbliżyło się do nas jeszcze kilku chłopaków. Reszty partii nie mogłem dostrzec. Usiedliśmy na wilgotnej trawie. Trofida zniknął w ciemności: poszedł zbadać przejście przez granicę. Gdy po kilku minutach wrócił do nas, powiedział cicho i – jak mi się zdawało – wesoło:

– No, bratwa, szorujmy dalej!... Masałki kimają!...

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy dość prędko. Trochę się denerwowałem, lecz nie bałem się wcale. Może to dlatego, że nie rozumiałem – na jakie narażam się niebezpieczeństwa. Podniecały mnie tylko cisza, tajemniczość naszego pochodu i sam wyraz: granica.

Nagle Trofida się zatrzymał. Stanąłem przed nim. Kilka minut trwaliśmy bez ruchu. Potem przewodnik zrobił dłonią szeroki gest, jakby tnąc powietrze z północy na południe i rzucił mi cicho: "Granica!" Zaraz poszedł dalej. Podążałem za nim, nie czując wcale ciężaru noski. Cały skupiłem się na tym, aby nie zgubić z oczu migoczącego przede mną szarego prostokąta noski.

Znów szliśmy wolniej. Wyczułem w tym nowe niebezpieczeństwo, lecz nie mogłem zgadnąć: jakie?

Przewodnik stanął. Długo nasłuchiwał. Potem poszedł z powrotem, omijając mnie. Chciałem iść za nim, lecz powiedział do mnie: "Czekaj!" Niebawem powrócił. Towarzyszył mu Szczur, średniego wzrostu, szczupły przemytnik, bardzo śmiały i sprytny. Szedł bez noski, bo wziął ją na pewien czas ktoś z kolegów. Zatrzymali się obok mnie.

– Pójdziesz łogiem... Rzeczkę przejdziesz po kamieniach... – szeptał Trofida.

– Koło Kobylej głowy? – zapytał Szczur.

– Tak... Na drugiej stronie czekaj! – Git! – odrzekł Szczur i wkrótce zniknął w ciemnościach.

Po chwili i myśmy ruszyli. Trofida wysłał Szczura "na wabia". Gdyby go zatrzymano, musiał albo ratować się ucieczką, albo – złapany – tak hałasować, żebyśmy to posłyszeli i mieli czas do ucieczki.

Przeprawy przez rzekę były zawsze niebezpieczne. Tu najczęściej urządzano na nas zasadzki. Było to tym łatwiejsze, że mieliśmy mało wygodnych miejsc do przeprawy i straż graniczna, wiedząc o tym, często je obsadzała. Były tam i brody, lecz nam nie zawsze się chciało włazić głęboko do wody i mokrymi iść dalej. Woleliśmy ryzykować i przechodzić rzeczułkę w niebezpiecznych, lecz wygodnych miejscach.

Przedzieraliśmy się powoli przez szeroki pas gęstych zarośli łozy. Sprawialiśmy przy tym sporo hałasu. Z dala już słyszałem łoskot pędzącej po kamieniach wody, a wkrótce znaleźliśmy się na urwistym brzegu rzeczułki. Trzymając się mocno prętów wikliny, stałem obok Trofidy oczekując, co będzie dalej. A on się położył na brzegu i zaczął powolnie się zsuwać w dół. Za chwilę posłyszałem przygłuszony szumem wody jego głos:

– Zsuwaj się tu!... Żywo!...

Położyłem się na brzegu rzeczułki, a potem zawisłem nogami w powietrzu. Trofida pomógł mi zeskoczyć w dół. Później, trzymając mnie za ramię, powoli poszedł ku przeciwległemu brzegowi rzeczułki. Nogi mi się ślizgały po mokrych kamieniach, które chybotały się pod stopami i usuwały na strony.

Nareszcie skończyliśmy przeprawę. Gdy stanęliśmy w krzakach łozy na drugim brzegu rzeczułki, oczekując na przejście reszty partii, spostrzegłem wyłaniającą się z ciemności postać. Szybko się cofnąłem i omal nie wpadłem do wody. Trofida mnie zatrzymał.

– Gdzie ty?... To swój!...

Był to Szczur, który zbadał przejście przez rzeczułkę i kilkaset kroków za nią.

– Wszystko klawo! Można dybać dalej! – rzekł do Trofidy.

Gdy cała partia skończyła przeprawę, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy teraz prędko, prawie nie zachowując ostrożności.

Niebo się przetarło trochę z chmur. Zrobiło się widniej. Teraz mogłem bez wysiłku śledzić sylwetkę poruszającego się przede mną kolegi.

Spostrzegłem, że zmienia od czasu do czasu kierunek, lecz nie wiedziałem, w jakim celu to czyni. Szliśmy coraz prędzej.

Czułem się bardzo zmęczony. Bolały mnie nogi, bo buty miałem podarte, a podczas przeprawy przez rzeczułkę nalało się do nich wody. Chętnie poprosiłbym Trofidę, by dał mi odpocząć, lecz wstydziłem się. Zaciskałem zęby, ciężko oddychałem i z rozpaczą w duszy brnąłem dalej.

Weszliśmy do lasu. Było tu zupełnie ciemno. Wspinaliśmy się na strome wzgórza, wchodziliśmy do wąwozów. Nogi mi się plątały w gęstych zaroślach paproci, zawadzały o krzaki, potykały o korzenie drzew. Czułem już nie zmęczenie, a jakby omdlałość we wszystkich członkach. Szedłem automatycznie.

Nareszcie znaleźliśmy się na brzegu olbrzymiej polany. Tu Trofida się zatrzymał.

– Stop, chłopaki!

Przemytnicy zaczęli zrzucać z pleców noski, a potem kładli je na ziemię, opierając się o nie plecami i głową. Pośpiesznie zrzuciłem z barków szerokie, płócienne pasy noski i poszedłem za ich przykładem.

Leżałem patrząc w dal. Chciwie chłonąłem pełną piersią zimne powietrze. W głowie miałem tylko jedną myśl: "aby tylko nieprędko ruszyli w dalszą drogę!"

Trofida przysunął się do mnie.

– Jak tam, Władku?... Zmachałeś się?

– N... nie...

– No, nie gadaj! Ja wiem... z początku każdemu trudno!...

– Buty mam liche. Nogi mnie bolą.

– A buty kupimy nowe... Chromowe ef–ef! Ubierzesz się na sto dwa! Przemytnicy rozmawiali półgłosem. Niektórzy palili papierosy.

– Dobrze by się zagrzać, chłopaki! – powiedział Wańka Bolszewik. – Mądrze! – skwapliwie potwierdził Bolek Lord, który nie pomijał żadnej okazji do wypicia.

Usłyszałem uderzenia dłoni o denka butelek. Trofida długo pił wódkę wprost z gardziołka flaszki, odrzucając daleko w tył głowę. Później podał mi wypróżnioną do połowy butelkę.

– Masz! Golnij sobie!... To ci dobrze zrobi. Pierwszy raz w życiu piłem wódkę wprost z butelki.

– Ciągnij do końca! – zachęcał mnie przyjaciel.

Gdy wypiłem wódkę, dał mi spory kawałek kiełbasy. Chleba nie było wcale. Kiełbasa smakowała mi wyśmienicie. Chciwie jadłem, nie zdzierając z niej skórki. Potem zapaliłem papierosa, który zdawał mi się niezwykle aromatycznym... Zrobiło mi się wesoło. Czułem się doskonale. Wódka ogniem rozlała się po całym ciele. Dodała mi nowych sił.

Po blisko godzinnym wypoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz było jeszcze widniej. Oczy się przyzwyczaiły do mroku i bez wysiłku odróżniałem poruszającą się o kilka kroków przede mną postać Trofidy. Iść było lżej. Zmęczenie zniknęło. Trwogi żadnej nie czułem. Poza tym byłem zupełnie pewien naszego maszynisty.

Józef Trofida był znany na pograniczu jako wytrawny i bardzo ostrożny przewodnik. Nie ryzykował nigdy. Szedł "na hura" tylko wtedy, gdy nie było innego wyjścia. Drogi za granicę znał doskonale i każdorazowo je zmieniał. Inną drogą szedł do Sowietów, inną wracał. Z nim najchętniej chodzili chłopcy "na robotę" i jemu dawali kupcy najdroższy towar. Był znany jako szczęściarz, lecz szczęście jego zależało przede wszystkim od jego własnej ostrożności... Nie błądził nigdy. W najciemniejsze noce jesienne poruszał się po okropnych bezdrożach tak pewnie, jakby szedł we dnie, po dobrze mu znanej drodze. Kierunek odnajdywał "węchem".

Był to jedyny mój znajomy w miasteczku. Służyliśmy kiedyś razem w wojsku. Spotkałem go w Wilnie, gdzie dłuższy czas błąkałem się bez pracy. On przyjechał tam po zakupy. Gdy się dowiedział, że cierpię biedę, zaproponował mi, bym jechał z nim na pogranicze. Nie wahałem się wcale. Po przyjeździe do Rakowa zamieszkałem w jego domu i teraz, po raz pierwszy, poszliśmy razem na robotę. Nie chciał brać mnie w drogę. Radził wypocząć jeszcze i nabrać sił, lecz ja uparłem się iść i wyruszyłem wraz z nim w najbliższym czasie.

Partia Trofidy nie była jednolita. Niektórzy chłopcy często odłączali się od niej, zaczynając pracować "na swoją rękę" lub do spółki z innymi przemytnikami. Ich miejsca zajmowali inni i robota szła dalej. Trofida prowadził zwykle od siedmiu do dwunastu ludzi, zależnie od ilości "przerzucanego" przez granicę towaru.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.