Ustaliliśmy po pewnym czasie, że Berek Stonoga idzie, po przejściu granicy, sześciu drogami. Przechodzi obok dębowego boru dziedzica Nowickiego, wąwozem w pobliżu stodoły rządcy tamtego majątku, Karabinowicza, obok karczmy, znajdującej się na drodze z Wołmy do Rakowa i wreszcie lasem, znajdującym się w pobliżu karczmy. Tam szedł trzema drogami: łąką obok wsi, na lewem skrzydle lasu i ścieżką, przecinającą las na drugą stronę.
Biorąc na wzgląd wiele różnych okoliczności, robiliśmy zasadzki na jednej z tamtych dróg. Wciąż bezskutecznie. A potem Szczur się dowiadywał w miasteczku, że Berek Stonoga znów powrócił na pilnowanym przez nas odcinku.
Szczur się wściekał.
Rozpoczęły się księżycowe noce. Gdy niebo przecierało się z chmur, było wygodniej urządzać zasadzki. Pewnego razu zrobiliśmy, jak zwykle, zasadzkę w dwóch punktach: ja na ścieżce, prowadzącej przez środek lasu, a Szczur na lewem jego skrzydle. Przypuszczaliśmy, że Stonoga będzie wracać po jednej z tych dróg.
Była godzina druga w nocy. Miejsce naszych zasadzek leżało w sporej odległości od granicy. Uważnie patrzyłem w znajdujący się przedemną teren, bojąc się przeoczyć powracającego z zagranicy Żyda. Gdy mi się zdawało, że dostrzegam jakiekolwiek poruszenie w terenie, powstawałem z miejsca i szczegółowo przeglądałem okolicę. Przekonywałem się, że to złudzenie i znowu siadałem na ściętym pniu sosny.
W pewnej chwili posłyszałem z lewa hałas. Pobiegłem tam brzegiem lasu. Zbliżyłem się ku miejscu zasadzki Szczura. Zobaczyłem, że rewiduje jakiegoś chłopa, który hałaśliwie się prosił, aby Szczur go puścił i dawał mu dziesięć rubli w złocie. Chłop niósł w worku kilkanaście kilogramów owczej wełny i mówił, że idzie do krewnych, mieszkających w pobliżu Wołmy.
Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Gdy Szczur puścił chłopa, powiedziałem do kolegi, że, według mego mniemania, Berek Stonoga nigdy nie wraca z Sowietów sam, a zawsze idzie w towarzystwie chłopa i baby, którzy idą pierwsi, w odległości kilkudziesięciu kroków od siebie, a za nimi, zdala, postępuje Berek. Przypomniałem mu babę, którą zatrzymaliśmy w pobliżu stodoły Karabinowicza. Szczur, nic nie mówiąc, pobiegł drogą, którą przeszedł uprzednio chłop. Po kwadransie wrócił i powiedział:
– Masz rację, z tyłu szła baba, a jeszcze dalej ktoś w butach; wykiwali nas".
Przytoczyłem któryś z fragmentów, by dać próbkę faktury. Czytałem tę książkę z mapą sztabową w ręku.
Zwolna Piasecki zostaje sam. Kolegów wystrzelano, lub rozproszyli się. Szczur naprzykład, poszedł w świat, do dalekiego Rostowa; był to przedwojenny rostowski złodziej. Co go tam gnało? Nie powiedziałby sam. Jakaś chandra nieukojona rządzi krokami tych ludzi.
Piasecki wraca z tamtej strony granicy po odprowadzeniu kolegi.
"Wilk porwał się z miejsca i w kilkunastu susach wypadł na dukt. Pośpiesznie podążyłem za nim. Oczom moim ukazała się szeroka, otwarta przestrzeń duktu granicznego, jak w ramy ujęta dwoma czarnemu ścianami lasu... Wilk pędził ku zasiece. Wpadł w przerwę, którą zeszłej nocy wyciąłem w niej i zniknął w lesie po drugiej stronie duktu..
Ma gdzieś bardzo pilną sprawę...
Przebiegłem za nim dukt graniczny i znalazłem się w lesie. Potem skierowałem się ku zachodowi."
Teraz jest samotny jak wilk. Rwie i kąsa ludzi. Przydybuje wreszcie Berka Stonogę i odbiera 7400 dolarów. Już i sam nie wie, ile ma po melinach pieniędzy. Ale nie cieszą go. Przetrawia go nieuleczalna chandra. Idzie pożegnać się z Mogiłą, miejscem, w którem koledzy znaleźli go kiedyś zemdlonego bez sił, gdy uciekł z więzień sowieckich. Miało tam ukazywać się widmo, sam widział parokrotnie biały cień. Cień jest i teraz. To córka zabitego w tym miejscu przy przechodzeniu granicy oficera rosyjskiego. Żegnają się.
"Na północo-zachodzie lśni wspaniała Wielka Niedźwiedzica. Otuliły ją pieszczotliwie lekkie, puszyste, śnieżno białe obłoki. Był to koniec mego trzeciego złotego sezonu. Była to rocznica śmierci Saszki Weblina, niekoronowanego króla granicy. Była to moja ostatnia noc na pograniczu..."
Tak kończył się ten grupy rękopis, znaczony gęsto sinemi stemplami cenzury więziennej.
Wydawnictwo odpisało prosząc o szczegóły. Po długim czasie (cenzura więzienna) przyszła odpowiedź. Autor donosił: "Kara moja kończy się 30 września 1941 r. Byłem skazany przez Sąd Okręgowy w Wilnie na karę śmierci i ułaskawiony przez Pana Prezydenta na 15 lat. Przysługuje mi prawo po odbyciu dwu trzecich kary, warunkowego zwolnienia, ale nie mam możności przekonać, że się nie zabiorę ponownie do zarobkowania bronią".
Przechodząc do spraw swego rękopisu, pisał: "Piszę, bo pisać muszę. Jest to poprostu moją potrzebą organiczną, nieodzowną i niezwalczoną. Przeraża mię czasem nawał rzeczy, które się (kleks cenzury) na papier – aby (kleks cenzury). Rozsadza to mi umysł. A tymczasem zdrowy rozsądek każe pisać powoli, cierpliwie, planowo, kształcić styl, poznawać język, rozszerzać wiedzę.
Jak to trudno bez potrzebnych książek, w nieodpowiednich warunkach. Jak przykro rozkładać pracę na miesiące, lata, gdy się chce ją wykonać zaraz... aby mieć spokój.
Przykro mi bardzo, że szata językowa powieści jest tak licha. Po upływie roku czasu pracy nad opanowaniem języka rozumiem to dobrze. Zapewne takie błędy jakich się dopuszczam są irytujące i komiczne. W następnych powieściach je usunę... Wiele i przeszkadza znajomość języka rosyjskiego i to, że dotychczas nie obcowałem z ludźmi poprawnie mówiącymi po polsku, ponieważ od kilkunastu lat obracam się w środowisku ludzi posługujących się dziwnemi gwarami, lub operującymi groteskową mieszaniną kilku języków. Jedynym moim przewodnikiem i nauczycielem dotychczas były "Wiadomości Literackie", które na moją prośbę do Pana Redaktora od marca 1935 r. otrzymuję gratis. Chłonę z nich wiedzę, uczę się języka i boję się nawet podziękować kochanemu pismu, że gdzieś tam za burtą życia jest człowiek, który sam nic nie dając, korzysta z pracy, talentu i organizacji wielu ludzi stojących u warsztatu kultury. One były moją radością, mojem światłem i z nich najwięcej skorzystałem... Marzę o tem, by się im w przyszłości odwdzięczyć.
...Zacząłem pisać poważnie w marcu 1934 r. lecz wszystkie moje dotychczasowe prace uważam tylko za wstęp do istotnej pracy literackiej... Niedawno miałem sposobność przeczytać świetną przedmowę Jana Parandowskiego do "Szkoły Serca" Gustawa Flauberta. Wywarła na mnie olbrzymie wrażenie.
Pamiętam z niej całe zdania. Będzie to dla mnie... szkołą pracy. Coprawda nie potrafię pisać powoli, bo temat mię zawsze pali, lecz będą to wodze, któremi zahamuje cokolwiek zbędny i szkodliwy rozpęd.
...Poruszam wiele kwestyj dlatego, że to list wyjątkowy (następuje zdanie wykasowane przez cenzurę). Po raz drugi nie będę mógł tak obszernie napisać. Więc z góry przepraszam, jeśli dalsza korespondencja będzie lakoniczna i sucha..."
A więc zapadła przesłonka i znów nic nie wiedzieliśmy. Ale już był ślad – do aktów Sądu Okręgowego w Wilnie. Przejrzałem te akty i com wyczytał podaję.
Ogromne, spęczniałe są te akta sądowe. Niemylną ścieżką, niezachwianą mądrością prowadzą nad dół dla straceńców, pod palik.