Ostatecznie w I turze wyborów prezydenckich Wałęsa otrzymał 40 proc. głosów, Tymiński 23 proc., Mazowiecki 18 proc., Cimoszewicz 9 proc., Bartoszcze 7 proc., a Moczulski 3 proc. Stosunek do szokowej terapii gospodarczej w wykonaniu rządu Mazowieckiego był bez wątpienia kluczowym i decydującym kryterium podziałów politycznych.
Oceniając z tego punktu widzenia wszystkich kandydatów, można ich podzielić politycznie na wyraźne dwie różne grupy. Pierwsza to kandydaci w różny sposób popierający realizację szokowej transformacji, a więc Mazowiecki, Wałęsa i Cimoszewicz. I druga to kandydaci przeciwstawiający się tej transformacji, choć też na różny sposób, a więc Tymiński, Bartoszcze i Moczulski. W istocie grupa pierwsza była grupą opowiadającą się za polityką kompradorską, a grupa druga była grupą opowiadającą się za polityką suwerenności gospodarczej. Moczulski i jego KPN odcinał się publicznie od planu Balcerowicza, nazywając go "szkodliwym gospodarczo" i "nieodpowiedzialnym społecznie". Nie dostrzegał wszakże powagi i decydującego znaczenia nowego zagrożenia dla suwerenności gospodarczej Polski ze strony Zachodu, w tym przede wszystkim zagrożenia dla narodowej własności, koncentrując się na zagrożeniach politycznej suwerenności i niepodległości zewnętrznej. Bartoszcze również odcinał się zdecydowanie od planu Balcerowicza i go krytykował. Nie był wszakże w stanie skonkretyzować tej krytyki i sformułować dla niego alternatywy. Tymiński był jedynym kandydatem z tej trójki, który precyzyjnie dostrzegał ogrom zagrożenia dla suwerenności gospodarczej Polski, a w ostatecznych konsekwencjach dla zagrożenia dla warunków życia i pracy milionów Polaków, których ostrzegał, że przed przekształceniem Polski przez siły międzynarodowe w enklawę białych murzynów Europy.
W 1991 roku związałem się politycznie z Konfederacją Polski Niepodległej, najpierw jako szef zespołu ekspertów jej obszaru śląskiego, a później już jako doradca ekonomiczny klubu parlamentarnego tej partii. Poznałem też osobiście jej przywódcę Leszka Moczulskiego. Moczulski był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. I to pozytywnym. Miły, ciepły i empatyczny człowiek. Zupełne zaprzeczenie jego wizerunku medialnego. A przede wszystkim zdecydowany przeciwnik polityki Balcerowicza i kompradorskiej prywatyzacji. Konfederacja była partią konsekwentnie przeciwstawiającą się planowi Balcerowicza od chwili jego ogłoszenia. I konsekwentnie przeciwstawiającą się polityce kompradorskiej prywatyzacji i wyprzedaży polskiego przemysłu oraz banków. Brałem udział w tworzeniu jej programu wyborczego w 1993 roku, odpowiadając za projekt polskiej polityki przemysłowej. Był to okres, gdy polscy neoliberałowie głosili hasło ministra Syryjczyka z rządu Mazowieckiego, iż "najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej". I przez ponad dwadzieścia lat żaden z rządów postsolidarnościowych i postkomunistycznych nigdy takiej polityki przemysłowej nie tylko nie wdrożył, ale i nie sformułował. A jest ona standardem w zachodniej i północnej Europie.
Program społeczno-gospodarczy KPN odrzucał przede wszystkim kompradorską koncepcję prywatyzacji i proponował upowszechnianie własności majątku narodowego, przede wszystkim w formie akcjonariatu pracowniczego i społecznego, z zachowaniem kontroli własnościowej polskiego państwa w strategicznych dla gospodarki narodowej branżach i przedsiębiorstwach. Konfederacja jako jedyna partia przedstawiła program uwłaszczenia Polaków. Był to opracowany przez doktora Aleksandra Jędraszczyka i doktora Eugeniusza Murowskiego program uwłaszczenia polskich rodzin. To uwłaszczenie miało polegać na udostępnieniu każdej polskiej rodzinie kredytu finansowo-uwłaszczeniowego, umarzanego w zależności od ilości przepracowanych lat, a przeznaczanego na wykup zasobów mieszkaniowych oraz akcji i udziałów w przedsiębiorstwach państwowych, a także na zakup dóbr inwestycyjnych dla rozpoczynania lub kontynuowania działalności gospodarczej. Dla ochrony narodowego majątku produkcyjnego i odzyskania bezprawnie utraconego, program przewidywał powołanie instytucji Skarbu Państwa i Prokuratorii Generalnej.
W wyborach parlamentarnych w 1993 roku zostałem posłem Konfederacji z okręgu wrocławskiego. Były to kuriozalne wybory, pokazujące całą absurdalność ordynacji zwanej proporcjonalną. Partie prawicy zdobyły w nich łącznie więcej głosów niż postpeerelowskie partie SLD i PSL. Ale większość z nich nie weszła do Sejmu, gdyż nie przekroczyły progu 5% ważnie oddanych głosów. Zastosowana zaś metoda przeliczania głosów na mandaty poselskie, dała miażdżącą przewagę koalicji SLD i PSL.
We Wrocławiu poznałem prof. Przystawę, z którym później współpracowałem w ramach założonego przez niego Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Przystawa był wówczas radnym miejskim, a wcześniej działaczem podziemnej "Solidarności" i "Solidarności Walczącej". Znał Wrocław od politycznej podszewki. Jako człowiek z górnośląskiej prowincji, który znalazł się w dolnośląskiej metropolii, zadałem mu na pierwszym naszym spotkaniu pytanie: – "Panie profesorze, z kim tu we Wrocławiu mogę na poważnie politycznie współpracować?". Profesor mocno się zadumał. Po chwili dopiero odpowiedział: – "Z nikim". Nie miał racji. Zapomniał o sobie.
W piątek Tymiński opuszcza Transduction wraz ze swymi dwoma polskimi współpracownikami dużo wcześniej niż zwykle. Jest dobrze przed szóstą po południu. Włączają skomplikowane systemy alarmowe i blokady antywłamaniowe, a Tymiński zamyka jako ostatni drzwi wejściowe swym kluczem.
Żegnają się, życząc sobie udanego weekendu, i ruszają każdy w swoją stronę. Tymiński wychodzi z zapalonym już czarnym kapitanem, więc tym razem nie ma kłopotów z zapalniczką. Jedzie jeszcze do centrum Mississaugi na piątkowe zakupy. W niedzielę robi obiad dla całej rodziny z Toronto.
Podjeżdża jednak wcześniej do polskiego centrum handlowego "Wisła", aby zjeść swoją ulubioną zupę pomidorową. Tym razem dla odmiany zamawia ją z makaronem. Dopija czarną kawę i idzie jeszcze do pobliskiego małego sklepu samoobsługowego z polską żywnością. Po drodze mija wypożyczalnię kaset wideo i znowu sobie przypomina, że zapomniał wziąć z sobą kasetę z filmem "Krzyżacy", którą już drugi tydzień przetrzymuje. W sklepie kupuje polską szynkę i swe ulubione śledzie po polsku, jak nazywa wielkie zawijane rolmopsy.
Potem jedzie do hipermarketu w centrum Mississaugi. To rozległy na blisko czterysta metrów budynek. Ma ciekawą architekturę, o wręcz monumentalnej stylistyce. Tu robi główne zakupy. Od kurczaków, po wołowinę, warzywa i owoce. Ale po ryby jedzie już do chińskiego centrum handlowego. W wydzielonym dziale rybnym ściany są zastawione olbrzymimi akwariami, w których pływają różne gatunki ryb, krabów i innych przeróżnych skorupiaków. Chińczycy z reguły kupują tylko żywe ryby i skorupiaki, które są na miejscu oprawiane. Jego żona Mulan też przestrzega tej chińskiej zasady. Na rozstawionych stołach jest z kilkadziesiąt gatunków ryb morskich i słodkowodnych, od rekina poczynając. Po zakupie ryb i załadowaniu ich do bagażnika, Tymiński jedzie jeszcze do marketu irackiego. To już bardziej kameralny market, z iracką oczywiście obsługą. Tu Tymiński zawsze kupuje baraninę. Przy okazji lubi pogadać ze znającym się na przyrządzaniu baraniny sprzedawcą, czy może i również właścicielem stoiska. Doradza on też Tymińskiemu, jakie w danym dniu ma najlepsze baranie tusze i co może polecić.
Tymiński ładuje kolejną partię zakupów do bagażnika mazdy i powoli rusza w stronę Acton.
Sobota
Polityczny wojownik
W sobotę, gdy Mulan śpi dłużej, Tymiński w swym małym pokoiku z wielkim ekranem komputerowym, już od szóstej rano odrabia całotygodniowe zaległości w prywatnej korespondencji mailowej. Jeszcze kilka lat temu o tej godzinie, jak zwykle co tydzień, schodził do pomieszczenia w piwnicy, gdzie ma swoją radiostację. I przez dwie godziny prowadził rozmowy ze znajomymi krótkofalowcami na całym świecie. Ale to już wygasło. Zostało już ich niewielu. Tylko czasem dla podtrzymania znajomości schodzi jeszcze do radiostacji i łączy się z nimi aż po Australię. Dzisiaj Tymiński odpisuje obszernie swojemu znajomemu Polakowi z Teksasu. Przede wszystkim, aby podtrzymać go na duchu. Pan Roman z Teksasu jest właścicielem firmy budowlanej i miesiąc temu stanął na deskę z gwoździem. Przebił stopę i zaniedbał ranę. Dostał gangreny i groziła mu amputacja całej stopy aż po łydkę. Uratował mu ją profesjonalizm i wojenna wprawa dwóch młodych chirurgów amerykańskich, którzy właśnie wrócili z wojny irackiej. I jego znajomy stracił tylko trzy palce i kawałek śródstopia. No, ale z trudem dochodzi do siebie. Również psychicznie.
Tymiński robi sobie w kuchni niewielkie śniadanie, wypuszcza dwa owczarki niemieckie Mulan, które z głośnym szczekaniem biegną w stronę lasu, i schodzi z korytarza do garażu. Garaż jest zastawiony sprzętem i maszynami ogrodniczymi. Jest tam i jego niewielki czerwony traktor, i osprzęt spychacza, i opryskiwacz, i wszystko, co potrzebne do pracy w ogrodzie. I stoi też tam jego zielona duma motocyklowa z przyczepą. Tymiński musi dzisiaj wykopać dalie i kanny. Zapowiadają pierwsze przymrozki.
Dalie i kanny to ozdoba jego kwietnika. Kwietnik Tymińskiego jest blisko domu przy starym drewnianym płocie koło wiejskiej drogi. Ma lekki spad w kierunku południowym, dla lepszego nasłonecznienia. Jego ponad metrowe dalie, zwane w Polsce też georginiami, z różowożółtymi i pomarańczowoczerwonymi owalnymi kwiatami, od lata do jesieni przyciągają wzrok przejeżdżających drogą sąsiadów i tutejsze owady, a motyle nade wszystko. Kanny, zwane też w Polsce paciorecznikami, ze strzelistymi cytrynowożółtymi i łososioworóżowymi kwiatami, wyrastającymi znad szerokich ozdobnych liści, osiągają na kwietniku Tymińskiego nawet półtorametrową wysokość. Blisko metrowe są jego wielkie czerwone maki z delikatnym czarnym dnem. Dzika ozdoba jego kwietnika. To samosiejki, które co roku wyrastają pięknymi czerwonymi kępami kwiatów.
Jego kwietnik leży przy najkrótszym boku jego trójkątnawej farmy Happy Hills Halton Farm, jak ją nazywa. Farma Szczęśliwych Wzgórz Halton, którą kupił ponad 20 lat temu, ma obszar 15 hektarów. Jej dłuższy bok przylega bezpośrednio do szosy prowadzącej do Acton, a dalej do Mississugi i Toronto. Najdłuższy zaś bok graniczy z dwoma zalesionymi posiadłościami jego sąsiadów. Kwietnik, wraz z pobliskim warzywniakiem i karmnikiem kruków, usytuowany jest w pobliżu dużego parterowego domu Tymińskiego, do którego prowadzi szeroki dojazd z wiejskiej drogi, którą dojeżdża się do szosy.
Dom stanowi centrum części mieszkalnej i gospodarczej jego HHH Farm. Przed nim wznosi się olbrzymia kilkudziesięciometrowa antena nadawcza jego krótkofalówki. Niżej, w kierunku szosy, stoi jeszcze niewielka piętrowa stodoła, w której aktualnie garażuje samochód Jerzyka, praktykującego zawód restauratora w dalekiej Hiszpanii, a na piętrze suszą się tegoroczne liście tytoniu. Suszy je na wypadek, gdyby udało mu się wreszcie rzucić palenie cygaretek i przejść na fajkę. Róg trójkąta zamyka zaś wykopany przez Tymińskiego niewielki staw napowietrzany wiatrakiem. Hoduje tam kilka gatunków ryb, które od wiosny do końca lata dokarmia kupowaną specjalnie paszą. Przed laty nawet je łowił na wędkę, ale teraz dał już im spokój i tylko latem lubi siąść na brzegu i podziwiać je, gdy wypływają tuż pod powierzchnię. Ze stawem miał duży kłopot z lokalnym urzędem ochrony środowiska, który wszczął przeciwko niemu dochodzenie o zmianę koryta przepływającego tam strumienia. Tymiński bowiem zrobił jeden przekop doprowadzający z niego wodę do stawu, a parę metrów dalej drugi odprowadzający wodę. W końcu dla świętego spokoju zastawił oba przekopy wielkimi kamiennymi płaskimi głazami, a urzędowi odpisał, że przekopy zostały zlikwidowane.