Za miastem samochód pomknął jeszcze szybciej. Zimny wiatr zrywał czapki i rozrzucał poły palt. Baron, przymknąwszy oczy, widocznie rozkoszując się szybką jazdą, szeptał chwilami:
– Prędzej!... Prędzej!...
Szofer przyśpieszał biegu, aż powietrze świstało w uszach. Milczeliśmy. Nagle baron się odezwał.
– A ja wczoraj obiłem adjutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyć opowiadania...
– Przecież generał może to uczynić obecnie! – odparłem.
– Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? – zapytał, a w jego głosie posłyszałem radość. – No dobrze! Teraz nastąpi część najciekawsza...
Ungern siedział wyprostowany, jak świeca, nie dotykając poduszek samochodu i, paląc papierosa za papierosem, rozpoczął:
– Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowy buddystów. Po co? – Dla obrony moralnej ewolucji ludzkości od zgubnych wpływów rewolucji, gdyż jestem tego zdania, że postęp ewolucyjny prowadzi do ideału, tj. bóstwa, rewolucja zaś po gwałtownym skoku naprzód wstrzymuje rozwój i prowadzi wstecz do zezwierzęcenia. Lecz działałem w Rosji, w tym przeklętym kraju, gdzie nie ma dyscypliny w narodzie, gdzie chłop chodzi do cerkwi chrześcijańskiej, wierzy zaś w wiedźmy i czary, gdzie klasa inteligentna dba tylko o własne zadowolenie i przyjemności. Lud brutalny, dziki, niepiśmienny, powiedziałbym nie lud, lecz specjalny zoologiczny rodzaj ssących; romantyczny inteligent rosyjski wmawiał w siebie i w innych, że naród rosyjski jest męczennikiem, roznosicielem idei bóstwa, wszechświatowej tęsknoty ku dobru, wmawiał, nie znając swego narodu i nie kochając go wcale.
Wobec takich właściwości charakteru moi towarzysze zaczęli się wyłamywać z pod praw mego "zakonu". Wtedy wprowadziłem celibat, wyrzeczenie się wygód życiowych i zbytków podług ustawy klasztorów lamaickich. Żeby zaś dać ujście energji, pozwoliłem na nieograniczone używanie wódki, opjum, haszyszu... Teraz za picie wódki – wieszam, wówczas zaś upijaliśmy się do "delirium tremens". Oczywiście zakonu nie stworzyłem, lecz wychowałem dwie setki dzielnych, bezwzględnie odważnych oficerów, którzy położyli wielkie zasługi w wojnie z Niemcami i z bolszewikami.
Wszystkich, którzy pozostali przy życiu, zużytkował później hetman Siemionow, lecz, niestety, jest już ich bardzo niewielu... Wojna – zła macocha!...
– Radjo, ekscelencjo! – oznajmił szofer.
– Zatrzymaj się – rozkazał generał.
Obejrzeliśmy dużą stację telegrafu iskrowego, dobrze urządzoną przez Amerykanów dla rządu chińskiego. Przeczytaliśmy kilka przejętych telegramów pomiędzy Moskwą, Władywostokiem i Pekinem. Pokazano nam jakąś depeszę ze szczytu wieży Eiffel w Paryżu. Baron kazał natychmiast posłać kilka telegramów do sztabu, dla umieszczenia ich w wychodzącej od czasu do czasu jednodniówce, wydawanej w drukarni, należącej do konsulatu rosyjskiego.
Gdy skończyliśmy czytanie depesz i oglądanie stacji, baron zaprosił mię do samochodu i, zapalając papierosa, zawołał z radosnym uśmiechem:
– Teraz... w przestworze!
Szofer ruszył pędem wiatru, i wkrótce utonęliśmy, w mroku nocy, w przestrzeni bezgranicznych stepów, poprzecinanych niewysokiemu, pochyłem!
wzgórzami. Nie mogłem zrozumieć, czemu nie rozbiliśmy się, nie ulegliśmy najokropniejszej katastrofie! Samochód skakał, jak piłka, po kamieniach i rowach, przebiegał przez małe potoki, w niepojęty sposób lawirował pośród nagromadzonych gdzie niegdzie odłamów skał. Szofer, tak umiejętnie kierujący olbrzymią maszyną, musiał mieć chyba oczy żbika.
W mroku nocy zauważyłem małe ogniki rudawe, które co chwila zapalały się lub gasły...
– To wilki! – uśmiechając się, rzekł Ungern. – Nakarmiliśmy je dosyta swojem i nieprzyjacielskiem mięsem. – Ale pozwoli pan, że będę dalej opowiadał o swoich przejściach.
Zwrócił się do mnie i, wpatrując mi się swoim zwyczajem w oczy, zaczął:
– Podczas wojny niemieckiej zaprzyjaźniłem się z Gregorym Siemionowym. Obaj odnieśliśmy dużo ran i otrzymaliśmy krzyże walecznych. Na froncie widzieliśmy stopniowy rozkład armji, spodlenie duszy rosyjskiego chłopa i mieszczanina, przewidywaliśmy zdradę Rosji względem sojuszników i rozumieliśmy całą głębię niebezpieczeństwa, zagrażającego ludzkości ze strony rewolucji dziczy rosyjskiej. Wówczas towarzysz mój, zwykły esauł kozacki, a obecnie hetman wszystkich kozaków syberyjskich, Siemionow, ułożył olbrzymi, porywający plan. My się z nim rozumiemy. Siemionow to napół Mongoł, ja – buddysta. Siemionow postanowił połączyć wszystkie szczepy mongolskie, związane pomiędzy sobą krwią plemienną lub jednakowym kultem religijnym, w jedno państwo azjatyckie, składające się z autonomicznych części pod moralnem kierownictwem Chin, kraju najstarszej i najwznioślejszej kultury duchowej. Państwo to powinnoby być silne moralnie i fizycznie; musiałoby się zabezpieczyć od wpływów rewolucji wysokim murem surowych i mądrych praw, oraz bronić swojej duchowej podwaliny: kultu, wiary, filozofji i polityki.
Jeżeli zdemoralizowana i szalona ludzkość nie zatrzyma się w swym biegu ku przepaści i wyda na zagładę cały dobytek ducha ludzkiego, państwo azjatyckie będzie zmuszone położyć temu tamę i zabezpieczyć ludzkości długotrwały pokój. Tak myślał hetman Siemionow i, będąc jeszcze na froncie niemieckim, rozpoczął agitację pośród Burjatów i Turkmenów. Słowo hetmana padło na urodzajną glebę! Zresztą nie mogło być inaczej. "Wszyscy Azjaci, z "wyjątkiem Japończyków, rozumieją, że spekulacyjna kultura Zachodu prowadzi ludzkość do zguby, zatruwając ją bakcylami rewolucji. Plan zjednoczenia Mongołów był bliski urzeczywistnienia w 1918 roku, kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglję. Wtedy Siemionów oznajmił, że nie może pozostawać w szeregach zdrajców, protestował przeciwko traktatowi, zawartemu w Brześciu Litewskim, i wyjechał do Zabajkala w celu werbunku ochotników dla naszej wojny z Niemcami. Z nim razem pojechałem też i ja, oraz kilku innych oficerów. Postanowiliśmy zmobilizować Azję do wojny z Niemcami, posłaliśmy emisarjuszy do Mongolji, Tybetu, Turkiestanu i Chin. Sprawy szły dobrze. Ale wtedy właśnie bolszewicy zaczęli wytępiać oficerów i byliśmy zmuszeni rozpocząć walkę obronną, która przeszła w zaciętą wojnę domową. Na ogólną organizację azjatycką nie pozostawało już czasu! Uformowaliśmy swą armję, nie przestając marzyć o dniu, kiedy obudzimy całą Azję mongolską i z jej pomocą utrwalimy pokój i Boga na zalanej krwią ziemi. Ze swej strony dopomogłem temu przebudzeniu się Azji, dając niepodległość prastaremu krajowi władcy Azji, sławnego i mądrego Dżengiza...
A mimo to hetman Siemionow obawia się mnie, mojej surowości i okrucieństwa. Nie może jeszcze zrozumieć, że prowadzimy walkę nie z partją polityczną, lecz z „sektą” spiskowców, która wystąpiła przeciw całej duchowej kulturze ludzkości, przeciwko idei bóstwa.
Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Włosi skazują na śmierć członków mafji „czarnej ręki”, dlaczego Amerykanie sadzają na fotelu elektrycznym anarchistów – bombistów, i dlaczego ja nie mam tępić bolszewików, morderców duszy i ciała społeczeństwa? Siemionow – pół-Rosjanin, pół-Mongoł – człowiek wrażliwy i miękki, ja zaś jestem teutonem, potomkiem „Brata Szatana” i piratów. Dla sekty morderców – tylko śmierć!... Wracamy do Urgi!...
Po dwóch godzinach zamajaczyły przed nami dalekie jeszcze ognie miasta.
Obóz męczenników
Niedaleko od wjazdu do Urgi, koło jednopiętrowego domku stał samochód.
– Co to ma znaczyć? – zapytał baron szofera. Szofer nie umiał mu wytłumaczyć.
– Podjeżdżaj do tego domu! – rozkazał baron. Zatrzymaliśmy się przed gankiem. W tej chwili drzwi z łoskotem się rozwarły, z domu wybiegło kilku oficerów, którzy w popłochu rzucili się do ucieczki.
– Stój! – dźwięcznym, wysokim tenorem krzyknął Ungern.
Wszyscy stanęli, jak wryci.
– Wróćcie – rozkazał tonem, jakim się mówi do psów, nie do ludzi.
Gdy wrócili z głowami pochylonemi, baron wszedł za nimi, opierając się na swym ciężkim taszurze. Drzwi pozostały otwarte, mogłem więc słyszeć i widzieć wszystko, co zachodziło w oświetlonym pokoju.
– Oj, będzie bieda! – wyszeptał z trwogą oficer-szofer. – Nasi oficerowie, dowiedziawszy się pewno, że baron pojechał za miasto na daleki spacer, postanowili urządzić ucztę. Teraz baron każe ich rozstrzelać albo zatłuc kijami... Bieda!
Widziałem przez drzwi koniec długiego stołu, zastawionego butelkami i blaszankami po konserwach. Na rogu siedziała młoda kobieta, która na widok barona w przerażeniu zerwała się z miejsca. Z pokoju dochodził chrapliwy głos Ungerna. Padały ciężkie, urywane zdania:
– Wasza ojczyzna ginie. Hańba okrywa was, Rosjan, a wy tego nie możecie zrozumieć... odczuć... Potrzebujecie wina... kobiet... kart... Szubrawcy... zwierzęta!... Po 150 taszurów każdemu... po 150!...
Głos mówiącego zniżył się do złowrogiego szeptu.
– A wy, kobiety, czyż nie czujecie zguby waszego narodu? Nie czujecie bólu ludu? Dla was jest to obojętne! Zlitowałybyście się nad swymi mężami! Oni tam na froncie i w boju, może zginą... Wy zaś tutaj pijecie wino..., oddajecie się rozpuście, osłabiacie ducha moich oficerów!... Wyście nie kobiety! Szanuję kobietę, która czuje głębiej od mężczyzny... Wy zaś nie jesteście kobietami!
Słuchajcie, co powiem. Jeżeli która z was jeszcze raz zostanie przeze mnie przyłapana, każę powiesić.
Zawrócił się i wyszedł. Sam dał trwożny sygnał syreną samochodu i rozkazał patrolowi, który zjawił się natychmiast, zaprowadzić aresztowanych do komendanta.
W ciągu dalszej drogi Ungern milczał, oddychając ciężko i coś szepcąc. Nareszcie odezwał się:
– Krzyczą, piszą, że jestem okrutny... Szalony baron! Ja zaś nie mogę zrzucić z siebie zmory zdrady armji, do której należałem; nie jem, nie śpię, gdyż mam ciągle przed sobą strasząc obrazy śmierci najszlachetniejszych ludzi... Śmierć z rąk najgorszych, najciemniejszych, najwystępniejszych zbrodniarzy! A ci... nie mogą bez wódki! A kobiety... te kobiety bez serca, szlachetności... bez duszy! „Krwawy” generał!... Z takimi tylko można walczyć surowością! Rosjanie nie powinni lubić – muszą się bać... To są zwierzęta... Zwierzęta!...
Baron zapalał papierosa za papierosem i rzucał je ruchem gwałtownym.
– Niech pan zje ze mną kolację! – zaproponował po chwili.
Na kolację był również zaproszony naczelnik sztabu, młody, skromny, bardzo dobrze wychowany prawnik, syn znanego w Rosji profesora Iwanowskiego.
Podano jakąś gorącą potrawę chińską, po niej zaś zimne mięso, kompot z kalifornijskich owoców i herbatę. Jedliśmy zwyczajem chińskim laseczkami z kości.
Baron był podrażniony i smutny. Bardzo ostrożnie nawiązałem rozmowę o aresztowanych oficerach, starając się znaleźć dla nich usprawiedliwienie w surowym trybie życia dywizji i w potrzebie rozrywki.
– To są jednostki zgniłe, pogrążone w rozpuście!... – mówił gniewnie generał.
Naczelnik sztabu podtrzymał mnie, i wreszcie Ungern zmiękł i kazał aresztowanych uwolnić.
Nazajutrz spędziłem dzień ze swymi towarzyszami i zapoznałem się bliżej z życiem miasta. Gwałtowna, energiczna natura barona zmuszała wszystkich do pracy. Sam był wszędzie i we wszystko wglądał, nigdy jednak nie wtrącając się do zarządzeń kierowników. Wszystko było przewidziane. Nabijano pociski armatnie i karabinowe, remontowano armaty i inną broń, rozpoczynano fabrykację prochu i gazów trujących, robiono saletrę i terpentynę, którą miano zastąpić benzynę przy samochodach; baron marzył o samolotach i tankach...
Wszystko, co żyło – pracowało. Domy handlowe były zajęte dostarczaniem żywności i materjałów, potrzebnych dla armji. Nawiązywano stosunki handlowe z Chinami.
Wieczorem zaprosił mię do siebie naczelnik sztabu Ungerna. W jurcie jego było kilku oficerów.
Gospodarz częstował nas herbatą z konfiturami, oraz ciastkami chińskiemi. O godzinie 11-ej wszedł do jurty, coś nucąc, pułkownik Sipajłow. Wszyscy odrazu umilkli i pod różnemi pozorami zaczęli wychodzić.
– Nie lubią Sipajłowa – mruknął pułkownik, filuternie mrużąc swoje bezbarwne oczy i bryzgając śliną.W chwili, gdy Sipajłow wszczął rozmowę z naczelnikiem sztabu, do jurty wszedł baron, który, spostrzegłszy pułkownika, zachmurzył czoło i z obrzydzeniem w głosie rzekł do mnie:
– Niech pan nie rozmawia z tą gadziną! Sipajłow zbladł i wcisnął swoją potworną głowę w plecy. Baron opuścił jurtę, i po chwili słyszeliśmy, jak wydawał rozkaz, aby zajechał samochód.
– Oj – jęknął Sipajłow – wiem, że przyjdzie dzień, kiedy baron każe mnie zatłuc kijami!
Lecz w głosie jego poczułem udany strach. Wychodząc, pułkownik zawołał wesoło.
– Pijecie tylko herbatę? Każę przysłać panom na kolację przepyszny pieróg z rybą i doskonałej zupy.
Gdy wyszedł, naczelnik sztabu porwał się za głowę i wyszeptał z rozpaczą:
– Boże mój, Boże! Do jakiego upodlenia doprowadziła nas rewolucja. Zmuszeni jesteśmy pracować z takiemi typami! Ze zbrodniarzami i złodziejami... Sipajłow jest złym duchem barona.
Podsuwa mu do podpisu coraz to nowe wyroki śmierci, zabija ludzi niewinnych bez sądu i bezwiedzy generała, rabuje pod pokrywką nieistniejących rozkazów barona...