Gdy już wszystko było skończone, Tatarzyn objaśnił mię, że nasz Sojot zaproponował mu przeprowadzenie ludzi do przejścia, którem musieli byli przedostać się bolszewicy, i napaść na nich z tyłu.
Tatar wraz z Kałmukiem obmyślili plan takiego napadu na przeciwnika i cisnęli trzy granaty, widocznie, z wielkiem powodzeniem.
Opatrzywszy rannego oficera i przełożywszy wory z zabitego konia na inne, ruszyliśmy dalej, rozważając nowe położenie. Nie ulegało wątpliwości, że spotkany przez nas oddział czerwony szedł z Mongolji! To oznaczało, że tam już są czerwone wojska. Ile ich jest? W jakich punktach są ześrodkowane siły zbrojne bolszewików? W jakim kierunku posuwają się oddziały wywiadowcze?
Od prawidłowej odpowiedzi na te pytania zależało nasze życie.
Dręczyła nas myśl, że Mongolja już nie jest "Ziemią Obiecaną", wymarzonym przez nas portem ocalenia. Jechaliśmy smutni i niespokojni.
Tylko natura radowała nas, wiatr ucichł, znikła bez śladu wichura śnieżna. Słońce coraz to częściej wyglądało z za chmur. Szliśmy wysokiem płaskowzgórzem. W wielu miejscach wiatr zmiótł śnieg, skupiwszy go w dołach i wąwozach w grube pokłady lub wysokie stosy. Brnąc przez nie, nasze konie traciły resztki sił, zapadając często w śnieg z głową. Szliśmy piechotą, kopiąc się w śniegu i ciągle dopomagając koniom. Wpadaliśmy nieraz po szyje do dołów, ukrytych w grubych warstwach śniegu, ślizgaliśmy się na skałach, padaliśmy, lecz brnęliśmy uparcie i wytrwale dalej i dalej tam, gdzie śnieżna płaszczyzna na tle szarego nieba nagle się urywała. Dopiero przed zachodem słońca doszliśmy do krańca płaskowzgórza i zaczęliśmy spuszczać się ze stromych południowych zboczy Tannu-Ołu. Po dwu godzinach zatrzymaliśmy się w niewielkim gaiku modrzewiowym, gdzie nocowaliśmy przy ognisku, piliśmy herbatę z wody wartkiego niezamarzniętego strumienia, biegnącego wśród płaskich brzegów.
I tu na śniegu widzieliśmy duże plamy czerwonej rdzawej wody. W wielu miejscach dojrzeliśmy też ślady czerwonego oddziału, który szedł był tą drogą.
Wszystko – sama natura i nawet sojockie złe demony Darchat-Uła były po naszej stronie. Lecz nie odczuwaliśmy zadowolenia i spokoju, gdyż przed nami – znowu była niepewność i groźna tajemnica losu, który nie szczędził nam niebezpiecznych przygód i mąk moralnych.
Rzeka Diabła
Po przejściu przez Tannu-Ołu zaczęliśmy się posuwać naprzód bardzo szybko, dzięki temu, że równina mongolska w tej części kraju Darchackiego zupełnie jest pozbawiona gór. Śpieszyliśmy się... Dokąd? Było to już dla nas obojętne. Aby tylko prędzej jakiś koniec... jakieś rozwiązanie niepewności nieustannie ciążącej nad nami!
Na równinie pomiędzy Tannu-Ołu a kotliną Kosogołu śniegu prawie nie było. Wszędzie widniały cudowne pastwiska, które wprawiały w zachwyt mego agronoma. Na niewysokich pagórkach rosły młode gaiki modrzewiowe. Często przejeżdżaliśmy przez wartkie rzeczki, lecz były one płytkie i płynęły twardem łożyskiem.
Na drugi dzień naszego pochodu po równinie darchackiej zaczęliśmy spotykać Mongołów, szybko pędzących stada w kierunku północnozachodnim w stronę Ogarkha-Olu. Otrzymaliśmy też od nich wiele smutnych i zatrważających wieści.
Kawalerja bolszewicka od strony gubernji Irkuckiej weszła w granice Mongolji. Czerwone oddziały zajęły już rosyjską osadę Khathył na południowym brzegu jeziora Kosogoł, skąd przeszły dalej o sto kilometrów na południe i obozowały w kolonji rosyjskiej, położonej około wielkiego buddyjskiego klasztoru, Mureń-Knre. Mongołowie zapewniali nas, że pomiędzy Khathyłem a Mureń nie spotkamy luźnych oddziałów i znaczniejszych patroli bolszewickich.
Po długich naradach postanowiliśmy przejść pomiędzy temi dwoma punktami i dążyć dalej na wschód, kierując się na klasztor Wan-Kure, gdzie podobno operował jakiś oddział antybolszewicki.
Odprawiliśmy Sojota-przewodnika i, wysławszy naprzód trzech wywiadowców, ruszyliśmy, kierując się kompasem, ponieważ drogę łatwo było znaleźć, i przewodnik już był niepotrzebny.
Z gór, które swoją południowo-zachodnią częścią zbliżały się do brzegu olbrzymiego jeziora Kosogoł, "alpejskiego" typu, mogliśmy zachwycać się wspaniałym krajobrazem. Jezioro, jak wielka szafirowa kropla lub drogocenny wypukły szafir, leżało w ramie ciemnożółtych, jak stare złoto, gór, przeciętych pasami czarnych lasów modrzewiowych.
Nocą zbliżaliśmy się do Khathyłu, zajętego przez bolszewików, i zatrzymaliśmy się na brzegu wypływającej z jeziora głębokiej i nadzwyczaj bystrej rzeki Jagi, czyli Egin-Goł.
Wyszukaliśmy pastucha Mongoła, który za ćwiartkę cegły herbaty podjął się przeprowadzić nas na przeciwległy brzeg niedawno zmarzłej rzeki. Wszędzie na brzegu spotykaliśmy "obo", święte modrzewie, czyli "Chamtyty", i nawet kaplice na cześć złych demonów, co świadczyło o niebezpiecznej przeprawie.
– Dlaczego tu jest tyle "obo"? – zapytałem Mongoła.
– To rzeka Diabła, niebezpieczna, zwodnicza rzeka! – odparł Mongoł. – Przed dwoma dniami pod lodem Jagi zginęła cała karawana. Utonęło pięciu ludzi, piętnaście koni i trzy wozy...
Przyczailiśmy się w krzakach do pierwszych blasków świtu, poczem rozpoczęliśmy przeprawę.
Powierzchnia rzeki przypominała grube szkło. Śniegu na lodzie nie było wcale, gdyż dął stale silny wiatr od strony Kosogołu. Konie, ostrożnie stąpając po lodzie, ślizgały się, padały i wierzgały.
Prowadziliśmy je za uzdy. Drżąc na całem ciele i nisko opuściwszy łby, z naprężeniem wpatrywały się w lód i głośno chrapały. Gdym spojrzał na lód, zrozumiałem ich trwogę.
Przez lodową taflę, nie grubszą nad jedną stopę, wyraźnie dostrzegłem otchłań, a na dnie jej kamienie, wodorosty i wielkie ryby, śpiące w głębokich dołach dna. Woda była zupełnie przezroczysta. Głębokość rzeki sięgała 15 metrów. Rzeka mknęła pod lodem z jakąś wściekłą szybkością, wirując i wytwarzając długie pasma białej piany.
Nagle wszystkie konie drgnęły i zatrzymały się, jak wryte.
Stanęliśmy i my.
Nad rzeką huknął strzał armatni, po nim drugi i trzeci.
– Prędzej naprzód, prędzej! – wołał, wymachując rękami, Mongoł, który był na czele oddziału.
Znowu rozległ się huk i trzask, budzący jakąś niezrozumiałą trwogę. Coś się stało gdzieś bardzo blisko... Konie zaczęły się w strachu cofać, wyrywać z rąk i ciężko padać, uderzając łbami o lód.
Prawie tuż pod mojemi nogami, o dwie stopy na prawo, pękła powierzchnia lodu, i szczelina, jak wąż, z trzaskiem złowrogim posunęła się dalej. Natychmiast buchnęła z niej woda i płynęła, pieniąc się i burząc.
– Prędzej! Prędzej! – wołał przewodnik.
Z wielkim trudem udało się nam zmusić konie do przejścia przez szczelinę i ruszyć naprzód.
Drżały i ociągały się. Tylko straszliwe uderzenia nahajów zniewoliły je do zapomnienia o panicznym strachu przed nieznanem zjawiskiem żywiołowem.
Gdyśmy dotarli do brzegu i, zapuściwszy się w las, ruszyli dalej, Mongoł opowiedział nam, że Jaga często, bez żadnej przyczyny, zrywa lody i oczyszcza wielkie przestrzenie swego prądu. Biada podróżnym, którzy w podobnej chwili przeprawiają się przez rzekę. Szalony prąd zawsze zimnej wody porwie ich i wtłoczy pod lód. Zdarza się też, że nagle pod nogami konia otwiera się szeroka szczelina, do której wpada nieszczęsne zwierzę, ginąc pod lodem, który śmiertelną obręczą na nowo jakgdyby się zrasta, druzgocąc mu nogi.
Tak szaleje tajemnicza "rzeka Diabła", porywając ciągle nowe i nowe ofiary.
Kotlina jeziora Kosogoł uwydatnia resztki procesów tektonicznych, jeszcze nie zakończonych; wyraźne ślady w formie law, bazaltów i trachitów można odnaleźć na brzegu zachodnim. Jednakże podziemne siły wulkaniczne jeszcze nie zanikły i są czynne, podtrzymując kult diabła, na cześć którego Mongołowie stawiają owe "obo" i składają ofiary.
W lesie wypoczęliśmy po ciężkiej przeprawie, napiliśmy się herbaty, poprawili siodła, oraz worki na biednych naszych koniskach i ruszyliśmy dalej. Wkrótce wjechaliśmy w dolinę, pokrytą niegłębokim śniegiem. Droga była łatwa, więc choć zapadł już zmrok, wciąż jechaliśmy dalej, ponieważ nie można było znaleźć miejsca dogodnego do popasu, ani też drzewa na ognisko; dopiero około dziewiątej godziny gdzieś daleko w stepie błysnął ogień. Ja wraz z agronomem, pozostawiwszy wtyle cały oddział, skierowaliśmy się w tamtą stronę, w przypuszczeniu, że musi to być niezawodnie jakaś jurta mongolska, w której na tę noc urządzimy obóz.
Przejechawszy galopem około dwóch kilometrów, rzeczywiście zobaczyliśmy grupę ubogich jurt pastuszych. Zdziwiło nas, że nikt nie wybiega na nasze spotkanie, i że zwykła zgraja czarnych złych psów dotąd nas nie otoczyła, nie goni naszych koni, chwytając za nogi i ogony, i usiłując ściągnąć
nas z siodeł. Przecież widzieliśmy ogień z daleka? Więc muszą tu być ludzie!
Zeskoczyliśmy z koni i poszliśmy w stronę najbliższej jurty. Byliśmy o kilka kroków od niej, gdy odchyliła się płachta, stanowiąca drzwi, i z jurty wybiegło dwóch Rosjan. Jeden z nich z wielkiego rewolweru Kolta dał do nas ognia, lecz trafił w siodło, zraniwszy w grzbiet mego konia.
Położyłem go trupem ze swego Mauzera, zaś towarzysza drugiego, który uciekał w stronę niewielkiego wąwozu, w okamgnieniu dogonił agronom, złapał za szyję, podniósł z ziemi,
potrząsnął nim kilka razy i, złamawszy mu w tej powietrznej podróży kręgosłup, zamaszyście cisnął o ziemię.
Obejrzeliśmy trupy. Byli to żołnierze regularnych wojsk bolszewickich, gdyż w kieszeniach znaleźliśmy dokument szeregowców 2-go karnego oddziału wojsk wewnętrznej "ochrany".
Przenocowaliśmy więc w jurtach, postawiwszy warty podwójne. Mieszkańcy tego koczowiska zapewne zbiegli przed żołnierzami, którzy zdążyli byli już dokonać rabunku, spakowawszy najcenniejsze rzeczy Mongołów do worków, które znaleźliśmy pomiędzy jurtami. Rabusie widocznie mieli już odjechać, gdyż byli odziani do drogi. Konie ich stały w wąwozie pośród niewysokich pagórków z wystającemi na ich zboczach skałami.
W torbach, przywiązanych do kulbak, znaleźliśmy niewielki zapas herbaty, tytuniu i zapałek.
Oprócz tego zdobyliśmy na rabusiach dwa karabiny i dwa doskonale "kolty" ze sporą ilością nabojów, a także dwa porządne konie z rynsztunkiem.
Gdy po paru dniach drogi zbliżyliśmy się do brzegu rzeki Uri, spotkaliśmy dwóch kozaków. Byli to szeregowcy z oddziału jakiegoś hetmana-watażki, Sutunina, który na własną rękę prowadził wojnę podjazdową z bolszewikami w dolinie dużej rzeki Selengi, w północnej części Mongolji.
Jechali oni z listem hetmana, do znanego na Ałtaju, wodza białych partyzantów, rotmistrza Kajgorodowa, słynnego z odwagi Tatarzyna. Kozacy opowiedzieli nam, że wzdłuż całej granicy rosyjsko-mongolskiej zauważono koncentrację wojsk sowieckich, zamierzających rozpocząć poważniejsze operacje przeciwko "białym" oficerom, ukrywającym się w mongolskich miastach: Kobdo, Ułankom, Uliasutaj, Wan, Dzain i Urga. Nadmienili też, że w niektórych z tych miast gubernatorzy chińscy pod wpływem ajentów bolszewickich aresztują Rosjan i cudzoziemców i wydają ich sowieckim władzom pogranicznym. Bardzo ważną wiadomością było to, że około Wan-Kure i Urgi w kierunku Kiachty, Mandżurji i chińskiego miasta Kałganu walczy z bolszewikami i z Chińczykami dywizja generała kozackiego, barona Ungern von Sternberga, i pułkownika
Kazagrandi. Baron odniósł porażkę od generała chińskiego, dowodzącego załogą w Urdze, i administracja chińska srożyła się i pastwiła nad Rosjanami w miastach, podejrzewając wszystkich cudzoziemców o stosunki z baronem Ungernem.
Położenie się zmienia
Droga do Pacyfiku została dla nas zamknięta, o ile ja z moim starym towarzyszem podróży, jako Polacy, mogliśmy jeszcze spodziewać się przyzwoitego obejścia ze strony urzędników chińskich, to już w żadnym razie nie mogli oczekiwać tego oficerowie rosyjscy mego oddziału. Nie uważałem zaś za możliwe pozostawienie ich własnemu losowi; wobec tego postanowiłem szukać innych dróg wyjścia z ciężkiego położenia.
Rozważywszy starannie sytuację, doszedłem do przekonania, że mamy przed sobą jedno tylko wyjście. Musimy ominąć miasta mongolskie z chińską administracją i z załogami, przeciąć
Mongolję z północy na południe, przejść przez zachodnią część pustyni Gobi w obrębie posiadłości Chana Jassaktu i plemion Wewnętrznej Mongolji, i możliwie szybko i niepostrzeżenie przebyć sto kilometrów przez chińską prowincję Kansu i wejść do Tybetu. W tym kraju tajemniczym spodziewałem się spotkać konsulów angielskich i z ich pomocą dotrzeć do jednego z portów
Oceanu Indyjskiego. Zupełnie wyraźnie przedstawiałem sobie i swoim towarzyszom trudności tej nieoczekiwanej wyprawy, lecz nie mieliśmy nic innego do wyboru. Pozostawało: albo uczynić tę ostatnią szaloną próbę, albo niechybnie zginąć z rąk sowieckich katów lub w więzieniu chińskiem.
Gdym wyłuszczył swoim ludziom obmyślony plan, nie tając przed nimi nowych niebezpieczeństw, trudów, oraz znacznej dozy szaleństwa jaka cechowała mój projekt, wszyscy odpowiedzieli jednogłośnie, szybko i krótko:
– Niech pan prowadzi, idziemy za panem!...
Na naszą korzyść przemawiała jedna okoliczność. Mogliśmy nie obawiać się głodu, gdyż "wojna, żywiąc wojnę", dała nam spore zapasy herbaty, tytoniu, zapałek, koni, siodeł, broni, ubrania i obuwia, zdobytych na zabitych wrogach.