farolwebad1

A+ A A-

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Konno przez Azję Centralną) (9)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Kilkakrotnie podczas przejścia przez takie "moreny", myśleliśmy, że konie nam padną od znużenia. Nasza ścieżka biegła niekiedy samym brzegiem przepaści, a z pod nóg końskich zrywały się i pełzały na dół potoki piasków ruchomych i drobnych kamieni.

Jadąc przez jedną z takich stromych gór, składającą się z pokładów ruchomego piasku, byliśmy zmuszeni zsiąść z koni i biec około dwóch kilometrów, prowadząc konie za uzdy. Chwilami, gdy biegliśmy po piasku, wyczuwaliśmy, jak ziemia całą swą masą szybko spełzała w przepaść. Nogi aż do kolan grzęzły w piasku, i dość było jednego nieostrożnego kroku, jednego nieobmyślonego ruchu, aby ten piasek, dążący wdół, porwał nas i rzucił w przepaść.

Taki los spotkał jednego z naszych koni ciężarowych, który zbyt głęboko ugrzązł w piasku i nie mógł już walczyć z jego mchem i lawirować. Ławica runęła wraz z nieszczęśliwym koniem w przepaść. Usłyszeliśmy trzask łamanych drzew, a po chwili z zakrętu ścieżki dostrzegliśmy zdruzgotane ciało konia, przebitego nawskroś pniem cienkiej brzozy. Biała kora drzewa była zbroczona krwią, a pod niem leżały wnętrzności konia. Z wielkim trudem udało się nam dotrzeć na dno przepaści, by zdjąć z niego siodło i worki z pożywieniem.

Nieco dalej stanęła i nie mogła już iść jedna ze szkap ciężarowych, która towarzyszyła nam od rosyjskiej granicy Urianchaju. Nie pomogły krzyki i bicie. Koń stał ponury i drżący. Zdjęliśmy z niego siodło i ciężary. Stał jeszcze kilka minut, a później się położył.

Właśnie natenczas zbliżyli się do nas jacyś Sojoci. Bardzo uważnie zbadawszy i zmacawszy nogi, grzbiet i głowę konia, zawyrokowali:

– Ten koń już nigdy dalej nie pójdzie. Mózg wysechł mu od znużenia.

Rozstaliśmy się z naszym starym towarzyszem niebezpiecznej podróży. Z wysokiej góry jeszcze go raz ujrzeliśmy. Wydał się nam czarną, nieruchomą plamą na brunatnej trawie, przyprószonej śniegiem; leżał w tem położeniu, w jakiem go zostawiliśmy. Nocą wilki pewno przerwały nić jego smutnego życia, gdyż mnóstwo śladów tych drapieżników widzieliśmy wszędzie na śniegu i na błotach.

Wieczorem wjechaliśmy na bardzo malownicze płaskowzgórze, porosłe wspaniałym lasem modrzewiowym, przypominającym park angielski. Wkrótce spostrzegliśmy na niewysokim pagórku kilka sojockich "jurt" (namiotów), pokrytych korą, co świadczyło, że trafiliśmy na koczowisko myśliwych. Przez spiczaste wierzchołki jurt wznosił się dym. Po chwili kilku Sojotów ze strzelbami w rękach wybiegło z jurt i skierowało się ku nam.

Podniesionemi głosami zaczęli nas objaśniać, że miejscowy książę – nojon Sołdżaku, rozkazał nikogo nie wpuszczać w granice swoich posiadłości, ponieważ wiedział, że mogą przyjść "źli ludzie", którzy zabijają i rabują. – Powracajcie tam, skąd przybyliście – radził nam stary Sojot, z trwogą patrząc na mnie.

O wykonaniu tej rady nie mogło być nawet mowy, choćby z tego powodu, że dojść tam, skąd przybyliśmy, było absolutnie niemożliwe, a co najważniejsze, dlatego, że szliśmy na wschód i musieliśmy tam dojść.

Przerwałem w sposób rozkazujący sprzeczkę, która wynikła pomiędzy Sojotami a rosyjskimi oficerami z powodu zarządzenia nojona, i zapytałem, wskazując na dolinę, przeciętą niebieską wstęgą zamarzniętej rzeki:

– Jak się nazywa ta rzeka?

– Ojna! – odpowiedział stary Sojot. – Tu się zaczynają posiadłości nojona Sołdżaku, i na przeciwległy brzeg zakazano nam przepuszczać obcych.

– Rozumiem! – odparłem spokojnie. – Lecz spodziewałem się, że prawo gościnności jest u Sojotów w poszanowaniu, a więc pozwólcie nam rozgrzać się i pożywić w waszych jurtach, przy waszych ogniskach.

– Prosimy! Prosimy! – zawołali Sojoci i poprowadzili nas ku swym jurtom.

W drodze zdążyłem poczęstować starego Sojota papierosem, a innemu ofiarowałem pudełko z kilku zapałkami! Wszyscy szliśmy kupą i tylko jeden Sojot, opierając się na strzelbie, z trudem wchodził na pagórek i co chwila przystawał, wycierając twarz rękawem kożucha.

– Chory? – zapytałem.

– Tak! – ze smutkiem w głosie odparł stary. – To mój syn – Ereksen. Już mija tydzień, jak płynie mu krew nosem. Osłabł doszczętu...

Zatrzymałem się i zawołałem młodego Sojota.

– Rozepnij kożuch! – rozkazałem. – Obnaż piersi i szyję, a twarzą zwróć się do nieba!

Chory natychmiast spełnił rozkaz, ja zaś nacisnąłem na wielkie naczynia szyi i po paru minutach powiedziałem:

– Krew zatrzymana i więcej nie będzie ci płynęła. Idź do jurty i połóż się!

Krwotoki z nosa często można zatamować w taki prosty sposób, lecz "magiczne" działanie moich palców wywarło olbrzymie wrażenie na Sojotów.

– Ta-Lama! Ta-Lama! (wielki lekarz) – zawołał stary Sojot, nisko schylając przede mną głowę. W jurcie wyjodynowałem nos mego pacjenta i wtedy dopiero przystąpiłem do picia herbaty.

Stary gospodarz uporczywie milczał, myśląc nad czemś poważnem. Wreszcie odszedł na bok i długo naradzał się z resztą Sojotów.

Gdy powrócił, zwrócił się do mnie z następującemi słowami:

– Żona nojona chora na oczy. Myślę, że nojon będzie rad "Wielkiemu Lekarzowi". O a chyba mię nie ukarze; przecież rozkazano nie puszczać "złych ludzi", a dobrych można?

Nie zdradzając swej radości z powodu takiego rozumowania, odrzekłem chłodno:

– Uczynisz, jak zechcesz. Ja umiem dobrze leczyć oczy, lecz skoro nie wolno przekroczyć Ojny, pojadę z powrotem.

– Nie! Nie! – z przerażeniem zawołał Sojot. – Ja sam was poprowadzę do nojona. Ta-Lama, Ta-Lama...

Usiadł przy ognisku, koło którego krzątała, się młoda o czerwonej twarzy Sojotka, zapalił długą fajkę, zrobił dwa pociągnięcia i, otarłszy cybuch rękawem, podał mnie. Przyjąłem, jeszcze raz wytarłem cybuch i udałem, że palę. Z kolei stary Sojot poczęstował fajką wszystkich moich towarzyszy, otrzymawszy wzamian od każdego z nas papieros, trochę tytoniu fajkowego i zapałki.

Przyjacielski stosunek nawiązał się szybko. Wkrótce do jurty napakowało się tylu Sojotów, mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz psów, że nie można było się poruszyć. Zjawił się jakiś krótko ostrzyżony i ogolony lama, ubrany w szeroki płaszcz karmazynowy z różańcem, owiniętym dokoła prawej ręki. Jego ubranie i wygląd wyróżniały go pośród tłumu brudnych Sojotów z warkoczami i w wojłokowych czapkach, upiększonych ogonami wiewiórek. Lama był bardzo grzeczny dla nas, lecz spoglądał łapczywie na nasze złote obrączki ślubne i na zegarki. Postanowiłem skorzystać z tej cechy skromnego kapłana Buddhy. Poczęstowawszy go herbatą z sucharami, nawiązałem rozmowę o dobrych koniach sojockich, zaznaczywszy, że potrzebuję nabyć jednego.

– Kupcie ode mnie, mam dobrego konia, nazywa się "Toruch" – rzekł lama. – Tu na Ojnie wszyscy go znają. Lecz uprzedzam, że pieniędzy nie wezmę, zamienić się zaś mogę.

Zaczął się targ i trwał bardzo długo. Wreszcie nabyłem bardzo dobrego i mocnego gniadego konia sojockiego i młodego kozła, oddawszy lamie złotą obrączkę, nieprzemakalne palto i skórzaną torbę.

Tu, na Ojnie, po raz pierwszy spróbowaliśmy prawdziwej azjatyckiej kuchni, oczywiście z barana. Przywleczono tłustego barana, i w mgnieniu oka Sojoci już go piekli na węglach, gotowali w dużej misie żelaznej, z wnętrzności przyrządzali jakąś polewkę, w której gotowały się na poczekaniu zrobione kiełbaski z flaków i z tłuszczu.

Po sutej kolacji i bardzo zimnym noclegu nazajutrz po południu ruszyliśmy dalej, prowadzeni przez starego Sojota.

Droga biegła doliną rzeki Ojny. Stary opowiedział nam, że ta dolina łączyła się na wschodzie z olbrzymią doliną świętego i tajemniczego jeziora Teri-Nur. Droga była łatwa do jazdy, a mimo to wkrótce przekonaliśmy się, że wierzchowiec mego towarzysza i mój, a także jeszcze trzy konie z oddziału w najlepszym razie dojdą tylko do siedziby nojona, gdzie znów nas będzie oczekiwała przykra procedura nabywania świeżych.

Zaczęliśmy spotykać stada i tabuny. Coraz częściej widzieliśmy grupy jurt sojockich.

Miejscowość była gęsto zaludniona, gdyż wszędzie spotykaliśmy doskonałe pastwiska, jak w dolinach, tak też i na górskich płaszczyznach. Zbliżaliśmy się do siedziby księcia Soldżaku. Przewodnik pojechał naprzód, aby uprzedzić nojona o naszem przybyciu. Chociaż stary był przekonany, że nojon ucieszy się z przybycia "Ta-Lamy", jednak na jego twarzy malowały się niepokój i trwoga, gdyż wiedział, że za każde przekroczenie rozkazu księcia mógł dostać dużą porcję kijów bambusowych.

Po paru godzinach, dążąc drogą, wskazaną przez naszego przewodnika, zobaczyliśmy wielkie granatowe jurty z żółtemi i niebieskiemi flagami, powiewającemi nad niemi: domyśliliśmy się, że przed nami jest koczownicza stolica nojona księstwa Soldżaku. Spotkaliśmy pastucha, pędzącego spore stado ogromnych jaków. Ci mieszkańcy tajemniczych gór Tybetu ponuro, niedowierzająco i złowrogo spozierający, rozstępowali się przed nami. Były to olbrzymy z pasmami długich, jak grzywa, włosów na bokach, ze wspaniałemi końskiemi ogonami i z długiemi, ostremi rogami, zawsze groźnie nastawionemi. Wkrótce z krzaków wynurzył się nasz Sojot. Twarz jego promieniała radością. Wymachując rękami, wołał:

– Nojon prosi Ta-Lamę aby był jego gościem, i zaprasza wszystkich jego przyjaciół do swoich jurt! Nojon bardzo się ucieszył!

Musiałem pomyśleć o dyplomacji. Gdy podjechaliśmy do dużej granatowej jurty księcia, spotkało nas dwóch urzędników, z kitami pawich piór na spiczastych czapkach mongolskich, które w niewyjaśniony sposób trzymają się tak mocno na okrągłych czaszkach tubylców.

Urzędnicy z uniżonemi ukłonami prosili cudzoziemskiego nojona – "wielkiego lekarza", aby wszedł do jurty nojona, władcy Soldżaku i opiekuna Darchat-Uła.

Razem z towarzyszem – agronomem weszliśmy do księcia. Był to mały, wychudły i wyschły staruszek, krótko ostrzyżony i gładko wygolony. Miał na głowie bogatą czapkę bobrową ze spiczastym żółtym jedwabnym wierzchem, na którego szczycie była czerwona gałka, oznaczająca wysoki stopień w biurokracji chińsko-mongolskiej. Od tej gałki poziomo zwieszała się wspaniała kita z długich piór pawich. Książę był w ogromnych okularach chińskich w czarnej oprawie rogowej. Siedział nieruchomo i poważnie na niskiej czerwonej sofie i powoli przebierał palcami paciorki różańca. Książę Soldżaku był lamą i jednocześnie hutuchtą (przeorem) klasztoru w pobliżu Teri-Nura.

Gdy weszliśmy, nojon łaskawie nas powitał, kazał podać dla nas niskie taburety, posadziwszy nas twarzami do ognia, palącego się w bronzowym piecyku.

Księżna bardzo przystojna, o cerze białej, niezwykłej u kobiet mongolskich i z długiemi warkoczami, częstowała nas herbatą, ciastkami chińskiemi i sojockim suchym i twardym, jak kamień, serem. Zjawiły się tradycyjne fajki gościnności, lecz sam książę-lama nie palił: przyjął ode mnie moją fajkę, potrzymał ją w ręku i zwrócił wraz ze swoją tabakierką w formie kosztownego flakonu z zielonego nefrytu, z wyrzeźbionym na nim smokiem chińskim.

Gdy pierwsza etykieta była skończona, zapanowało milczenie. Czekaliśmy na odezwanie się księcia-nojona. Poważnym głosem zadał kilka zwykłych pytań: czy pomyślnie podróżujemy, jak zdrowie jeźdźców, koni, i wreszcie, otrzymawszy odpowiedź, zapytał o nasze dalsze zamiary.

Opowiedziałem mu o wszystkiem z całą szczerością i prosiłem o okazanie nam gościnności, tak potrzebnej dla wypoczynku ludzi i koni.

Nojon obiecał nam swoją opiekę i natychmiast rozkazał postawić dla nas cztery jurty.

– Słyszałem – rzekł – że cudzoziemski nojon jest znakomitym lekarzem?

– Umiem leczyć niektóre choroby – odrzekłem – i mam z sobą trochę lekarstw. Lecz nie jestem lekarzem, tylko uczonym w zakresie innych nauk.

Nojon jednak tego nie mógł zrozumieć. Leczę, a więc jestem lekarzem.

– Moja żona – zaczął znowu – już od dwóch miesięcy jest chora na oczy. Niech Ta-Lama poradzi na tę dolegliwość.

Obiecałem uczynić wszystko co będzie w mojej mocy, i prosiłem księżnę o pokazanie mi chorych oczu. Stwierdziłem zwykłe zapalenie błony śluzowej powiek, którego dostała od ogólnego brudu i od dymu ogniska w jurcie, od czego nie są wolni nawet udzielni książęta Sojotów.

Po rozkulbaczeniu koni, przystąpiłem do czynności eskulapa. Starannie przemyłem gnojące się oczy wodą z mydłem i z kwasem bornym, a później wpuściłem trochę kropli cynkowych, poradziwszy leżeć kilka minut z zamkniętemi oczyma i z zimnym okładem na powiekach.

Obiecałem wieczorem wstąpić i powtórzyć leczenie.

– Proszę Ta-Lamę, bardzo proszę wyleczyć mię! – zwróciła się do mnie księżna z gorącą prośbą w głosie. – Niech Ta-Lama nie porzuca nas, aż wyleczy! Damy baranów, mleka i mąki, ile dla was wszystkich potrzeba, tylko niech Ta-Lama wyleczy! Teraz często płaczę... Miałam prześliczne oczy, i mój mąż, nojon, zawsze powtarzał, że one płoną, jak gwiazdy na niebie. Teraz stały się czerwone. Ja tego nie przeżyję!

Przy tych słowach księżna bardzo mile tupnęła nóżką, a później kokieteryjnie przez łzy uśmiechnęła się do mnie i zapytała:

– Wyleczy? Tak?

Charakter i postępowanie pięknej kobiety wszędzie są jednakowe, czy to w wesołej Warszawie, czy na Nowo-Yorskim Broadway, czy na brzegach Tamizy, czy w Paryżu, czy też w dzikim, chmurami spowitym Tannu-Ołu, w wojłokowej jurcie piękności sojockiej, księżny Soldżaku i Darchat-Uła!

– Będę się starał! Będę się bardzo starał "inyń" (władczyni) – zapewniał świeżo upieczony okulista.

Popasaliśmy tu, na brzegu zimnej, szalonej Hargi dziesięć dni, otoczeni dowodami gościnności i przyjaźni rodziny książęcej.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.