farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [51]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

– Może by panowie odstąpili nam nieco benzyny?

– Niemożliwe. Ta pompa jest już na wyczerpaniu, a mamy jeszcze jeden zbiornik do napełnienia. Jednak radzimy panom zrobić to, co myśmy zrobili z naszą pompą: rozbić kłódkę drugiej pompy. Jest pełna.

Wahali się przez chwilę, pytając, gdzie jest właściciel stacji. Okazało się, że uciekł. Skrupuły odpadły. Ktoś z usłużnej gawiedzi przyniósł łom żelazny.

Kłódka odpadła. Przyjemnie było słyszeć bulgot pompowanej benzyny. W serce auta, któremu groziła śmierć na drodze na skutek ostrej anemii, wstępowało życie. Zaopatrzeni w cenny płyn ewakuacyjny ruszyli na Kozienice, Zwoleń, Puławy i Lublin. Przez most na Wiśle przejechali ostrożnie: gdzieniegdzie na chodnikach i jezdni widniały nieduże leje, a żelazne spojenia były zerwane i pokręcone.

W Puławach – znany już widok: rozwalony bombami rynek, leje w kocich łbach, stygnące zgliszcza domków parterowych. Droga z Puław do Lublina pozostawiła w Tadeuszu wrażenie czegoś niezwykłego, choć wcale nieprzerażającego. Luźnym, lecz nieprzerwanym sznurem sunęły w jednym kierunku – Lublina – eleganckie limuzyny, autobusy z całego niemal kraju, motocykle. Motoryzacja... Choć rozumiał dokładnie, że przyczyną tego niezwykłego ruchu motorowego jest pospolite "wianie", miał jednak wrażenie jakiegoś corsa samochodowego: Rzekłbyś, że pojazdy mechaniczne z całego kraju umówiły się na rendezvous na tej szosie Puławy-Lublin. Lśniły lakiery czasem tylko osłonięte gałęziami lub wymazane gliną – przed okiem samolotów. Było to bez wątpienia "wianie", ale wianie pozbawione ponurej rozpaczy i nędzy pieszej i rowerowej ciżby uchodźców. W Lublinie bowiem, tej Mekce ewakuacyjnej, był zjazd gwiaździsty samochodów z Polski zachodniej i centralnej. Na pryncypalnej arterii Lublina, Krakowskim Przedmieściu, towarzysz Tadeusza raz po raz wymieniał znane nazwisko, gdy wymijali wspaniałe limuzyny. W urzędzie wojewódzkim Tadeusz spotkał pana Jerzego de Tramecourta, ongi starostę w Wileńszczyźnie, a obecnie wojewodę lubelskiego, oraz ewakuowanego z Poznania pana Ludwika Bociańskiego, który z nosem spuszczonym na kwintę robił wrażenie nie dygnitarza przyzwyczajonego do rozkazywania, ale jakiegoś smętnego Pierrota. Tylko pan Władysław Raczkiewicz, wyprostowany, elegancki i spokojny, trzymał się "pistoletem". Oznajmił Tadeuszowi, że ponieważ województwo jego jest okupowane przez Niemców, więc w charakterze prezesa Światowego Związku Polaków wyjeżdża za granicę, aby tam bronić interesów Polski.

W Lublinie spotkała Tadeusza niemiła przygoda. Gdy po ogoleniu i ostrzyżeniu wyszedł od fryzjera, szofer oznajmił mu z przerażeniem, że jakiś pułkownik zarekwirował ich samochód.

– Jaki pułkownik? Jakie nazwisko? – pytał Tadeusz.

– Nie powiedział nazwiska. Powiedział tylko, że rekwiruje samochód dla obrony Warszawy, tak jak w roku 1914 zarekwirowano taksówki paryskie dla obrony Paryża.

– Jakże mógł pan oddać mu tak samochód?! – oburzał się Tadeusz.

Teraz szofer się rozzłościł:

– Cóż miałem robić? Groził mi rewolwerem. Musi mi pan dziękować, że uratowałem pana płaszcz, walizkę i strzelbę, bo i to chciał zabrać.

Po chwili dodał:

– I pojechał wcale nie do Warszawy, ale na Tarnopol... Z dwiema babami... (Stare to dzieje... Może ten pułkownik trafił w ręce bolszewików i zginął w Katyniu. Tedy Tadeusz chętnie puszcza w niepamięć kradzież samochodu. Jeżeli jednak pułkownik ten dorobił się w Londynie domu, Tadeusz posyła mu – za moim pośrednictwem – kilka słów błogosławieństwa w języku rosyjskim).

Wczesnym rankiem 8 września Tadeusz dobił pociągiem do planowanego miasta ewakuacji – Kowla.

 

Rozdział XXIX
OSTATNI

Po przyjeździe do Kowla Tadeusz przeżywał jeszcze jedno złudzenie świadczące, że pokolenie, które pamiętało wojnę 1914–1920 i które miało rutynę 19 lat pokojowych, jest pozbawione żywszej wyobraźni. Wydawało mu się, że skoro Kowel został mu wyznaczony jako docelowy punkt ewakuacji, zgodnie z opracowanymi latami w ciszy gabinetów planami "wycofania", tedy czterodniowy exodus wśród pożarów i zgliszcz już jest skończony.

Wyobrażał sobie, że Kowel będzie dla niego na długie miesiące wojny jakimś Mińskiem Litewskim z lat 1914–1917. Że stanie się "głębokim tyłem", gdzie się będzie oczekiwało końca wojny.

Siedem dni pobytu w Kowlu miało doszczętnie rozwiać tę iluzję. Na razie jednak Tadeusz w całej naiwności napisał kilkanaście kartek do krewnych i przyjaciół i wrzucił je do skrzynki pocztowej. Nie wiedział, że nie tylko kartki te nie dojdą do rąk adresatów, lecz że prawdopodobnie nikt już skrzynki nie opróżni: był ósmy dzień wojny i poczta nie funkcjonowała.

Ucieszył się bardzo spotkawszy kolegę z Torunia inżyniera Klonowskiego, który był z żoną i pasierbem. Wszyscy troje byli sympatyczni i "swoi" i – co najważniejsze – mieli własny samochód z pewnym zapasem benzyny. Sami zaofiarowali się zabrać Tadeusza, "gdyby zaszła potrzeba". Już pierwszy spacer po mieścinie wołyńskiej podważył mocno iluzję Tadeusza, że się znajduje w "głębokim tyle". Przede wszystkim dowiedział się, że Kowel był od pierwszego dnia wojny regularnie wizytowany przez samoloty niemieckie, które bombardowały dzielnicę kolejową. Po drugie – zastanowił go zewnętrzny widok miasta. Na ulicach panowało ożywienie. Krążyły i wypoczywały samochody i motocykle. Wałęsało się sporo różnych wojskowych i policjantów. Był to widok w warunkach wojennych normalny, gdyby nie to, że ci wojskowi i policjanci zwracali się nieraz do niego o kawałek chleba.

Autochtonów kowelskich jakoś nie było. Niemal każdy przechodzień zapytany o adres odpowiadał, że jest "przyjezdny". Z nielicznymi wyjątkami sklepy w całym mieście były zamknięte na cztery spusty. Przy nielicznych otwartych stały długie kolejki. Wkrótce dowiedział się o przyczynie tego zjawiska.

Oto codziennie przed świtem przerażona nalotami ludność Kowla masowo emigrowała za miasto do lasów i tam, korzystając z ciepłych dni, biwakowała na świeżym powietrzu do późnego wieczora. Po zachodzie słońca tłumy te, obładowane tobołkami i betami, wracały do miasta – wyłącznie na nocleg.

W ten sposób Kowel w dzień był prawie zupełnie wyludniony z autochtonów. Po mieście krążyły tylko tłumy uchodźców pukających do zamkniętych sklepów i jadłodajni. Naloty bombowe sparaliżowały normalne życie miasta.

Z jednej strony, bomby niemieckie mogły napędzić strachu całkiem "obiektywnego": w jednym Krzemieńcu bombowce zrobiły w dzień rynkowy prawdziwą masakrę, zabijając kilkadziesiąt ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci, co stwierdziło pismo bawiącego wtedy w Krzemieńcu nuncjusza apostolskiego. Z drugiej jednak strony, przyczyna sparaliżowania życia miasta tkwiła w wadliwym nastawieniu tzw. biernej obrony przeciwlotniczej.

Według tego systemu, ludność na sygnał alarmowy miała obowiązek porzucenia normalnych zajęć i chowania się do schronów i rowów. A zdawałoby się, że chowanie się do schronu powinno być tylko prawem obywatela, który urastałby na bohatera, jeżeli w czasie bombardowania trwał na posterunku – chociażby – za ladą sklepową.

Spacerując z inż. Klonowskim po mieście, Tadeusz był świadkiem stopniowej, ale wyraźnej i przyśpieszonej dezorganizacji życia "tyłów". Wieści z "frontu" nie było: radio polskie albo nadawało mętne komunikaty, albo milczało, a radia moskiewskiego dlaczegoś nie słuchano. Karmiono się plotkami.

"Ekipa", która 4 września opuściła Toruń – Podgórz całą "motorkadą", spadła do liczby jednego prywatnego auta. Wałęsając się po Kowlu, widzieli postępy europeizacji tego miasteczka. Chodniki z krawężnikami, estetyczne szyldy, dokładnie "rozszczelnione" i pięknie malowane płoty. Słowem program gen. Składkowskiego na lato 1939 został wykonany w 100 procentach. Pogłoski – czuły jak zwykle barometr niepowodzeń wojennych – trwały. Trudno było nabrać otuchy, gdy obok oficjalnego komunikatu o rozbiciu dwóch dywizji niemieckich i obok fantastycznych wieści o bombardowaniu Berlina, odbywał się pośpieszny przejazd najwyższych władz państwowych w stronę granicy południowej i rosło całkowite rozprzężenie życia "tyłów".

Tadeusz z inż. Klonowskim niemal co dzień zaglądali do starostwa. Niewiele z tych wizyt skorzystali. Starosta chodził milczący i ponury. Pani starościna natomiast z przejęciem czytała im z kopii bibułowej słynne strofy Przepowiedni Tęgoborskiej.

"O Boże – myślał Tadeusz – na niebie krążą samoloty niemieckie, Polska płonie i wali się w gruzy, a tu baba, jak gdyby nigdy nic, deklamuje z płomieniem w oku o lewku zdradzonym przez wyzwoleńca... A niech cię licho porwie!"

– Cóż to za idiotka! – irytował się inż. Klonowski, gdy wracali do domu.

Tadeusz kiwnął głową, rozmyślając, że w godzinę trwogi jedni idą do Ossowieckiego, drudzy do wróżek, trzeci kręcą stoliki (z Guzikiem lub bez Guzika), inni pocieszają się lekturą przepowiedni, inni wreszcie – bardzo nieliczni – idą do kościoła.

Tegoż dnia wieczorem dowiedzieli się, że starosta "wyewakuował się", nic nikomu nie mówiąc. Dla pp. Klonowskich i Tadeusza był to ostatni dzwonek.

– Jutro o świcie wyjeżdżamy – oznajmił inżynier.

Był to człowiek z dużym poczuciem humoru. W okolicznościach, w jakich się znaleźli, humor jego nabrał jednak akcentów wisielczych. Od czasu do czasu zaczynał śpiewać słynny szlagier modny latem 1939:

Marszałek Śmigły-Rydz, nasz mężny, dzielny wódz...

Potem przerywał śpiew, mówiąc:

– A niech go wszyscy diabli porwą!

Pasierb jego nie odznaczał się wesołością. Z powagą czternastolatka zapytywał Tadeusza:

– Jak pan myśli: chyba marszałek Śmigły-Rydz popełni samobójstwo?

Tadeusz miał na końcu języka odpowiedź "licz pan na to!" – ale zmilczał, nie chcąc mącić czystych iluzji młodzieńczych. A o świcie już jechali w kierunku Łucka. Drogę, ongi zapewne dobrą, ale jak większość polskich szos nieasfaltowaną, "rozessały" setki tysięcy opon. Musieli jechać ostrożnie, gdyż co krok były wyboje, a nawet większe dziury w nawierzchni. Co kilka kilometrów widniały na zboczu drogi "trupy" samochodowe.

W Łucku zabawili krótko, bo nie było czego popasać: województwo wycofało się już kilka dni przedtem, benzyny nie było. W Dubnie spędzili dwie godziny, latając po mieście za obiecaną benzyną. Z tego krótkiego popasu w Dubnie Tadeuszowi utkwiła w pamięci – jak to podobno często się zdarza – drobnostka bez znaczenia. Gdy pili herbatę na werandzie kawiarni, rój żółtych os krążył koło ich głów i szklanek. Nie wiedzieć czemu na widok tych "pokojowych" os zrobiło się Tadeuszowi bardzo smutno.

Na szosie Dubno-Krzemieniec panował wielki ruch. W tumanach kurzu pędziły limuzyny, ciężarówki, autobusy, motocykle – wszystko w kierunku południowym. Wczesnym zmierzchem dnia 15 września zbliżali się do Krzemieńca. Z nimi razem posuwało się "corso". Ale nie było to już eleganckie, połyskujące lakierami luksusowych limuzyn "corso lubelskie". Sunęły auta zakurzone, podziurawione kulami, bez błotników i zderzaków, z wybitymi szybami. Raz dostrzegli w rowie przydrożnym wywróconą do góry nogami tankietkę. Obok – mocno poharatane drzewo. Odbyła się tu widać niedawno katastrofa.

Mrok już gęstniał, gdy wjeżdżali do Krzemieńca. Tadeusza ogarnęło dziwne uczucie. W Krzemieńcu nie był od 20 lat, a uważał go za jedno z najpiękniejszych miasteczek na naszych "kresach". Nieraz w czasach pokojowych projektował krajoznawczą wycieczkę do Krzemieńca. I oto znów był w Krzemieńcu... Na ciemniejącym niebie groźnie i władczo czarniała góra Bony z ruinami zamku. I dawniej góra ta – olbrzymia w porównaniu z wijącym się u jej stóp miasteczkiem – sprawiała wrażenie czegoś przytłaczającego. Dziś wiało od niej czarnym mrokiem i grozą. Nie spuszczał z niej wzroku, nie zwracając uwagi na mijane domki – typowe krzemienieckie domki z facjatkami.

Zaraz po przyjeździe Tadeusza spotkał zawód. Inż. Klonowski oświadczył, że dalej nie jedzie, zarówno ze względu na trudność zdobycia benzyny, jak i na dawne stosunki w Krzemieńcu. Miał nadzieję znaleźć tu zajęcie zarobkowe. Jednak szczęście – względne – zdawało się nie opuszczać Tadeusza.

Spacerując nazajutrz po mieście w poszukiwaniu papierosów, natknął się na Jurka Widackiego, dawnego przyjaciela z Petersburga, którego nie widział kilkanaście lat. Okazało się że Jurek jest urzędnikiem wołyńskiego urzędu wojewódzkiego i że "bawi" w Krzemieńcu z całą "ekipą" samochodową z wicewojewodą Strzemińskim na czele.

– A wojewoda?

– Wojewoda zwiał już dawno.

Pana Strzemińskiego Tadeusz dobrze znał z Wilna. Bez chwili wahania postanowił przyłączyć się do nich. Przyjęto go bardzo serdecznie i dano mu pokój w gmachu liceum krzemienieckiego, w którym cała ekipa wojewódzka była rozlokowana.

Spacerując z Jurkiem po mieście, raz po raz zwracał oczy na górę Bony mającą widać jakieś właściwości magnetyczne... Wieczorem dnia 16 września otarła się o nich limuzyna, w której obok kierowcy siedział Melchior Wańkowicz.

– Mel! – zawołał Tadeusz ucieszony, że z ust tak ustosunkowanego dziennikarz a dowie się ciekawych nowin. Okazało się jednak, że Mel jest zaabsorbowany "wianiem" oraz poszukiwaniem pana ministra propagandy Grażyńskiego i że de publicis wie tyleż, co i Tadeusz.

"Niech cię diabli porwą razem z twym ministrem propagandy" – pomyślał Tadeusz w ślad za oddalającym się autem Melchiora Wańkowicza.

Nazajutrz z rana Tadeusza zaprosił na ranne śniadanie wicewojewoda Strzemiński. Przy śniadaniu podzielił się z obecnymi elektryzującą wiadomością, otrzymaną telefonicznie: wojska sowieckie przekroczyły granicę w Korcu, Białozorce i Ostrogu.

– Co panowie myślą – spytał pan Strzemiński – co by to mogło znaczyć?

Milczenie. Jak się później okazało, nikt z kilkunastoosobowej ekipy wicewojewody nie słuchał radia moskiewskiego.

– Ja myślę – zaczął pan Strzemiński po dłuższym milczeniu – że Sowiety mające z nami pakt o nieagresji nie przekroczyły granicy w zamiarach wrogich. Myślę, że przekroczyły granicę po to tylko, by jej bronić przed cofającymi się wojskami polskimi.

Tadeusz słuchał w osłupieniu, inni milczeli.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.