Pan Bociański w sposób obleśny podlizywał się wojsku. W rozmowie telefonicznej z inspektorem armii gen. Dąb-Biernackim mówił z przymilnym uśmiechem do słuchawki: "Tu melduje się posłusznie Bociański".
I zachował życzliwą neutralność, gdy chuligani w mundurach oficerów
polskich z rozkazu Biernackiego pobili – w oczach żony i dziecka – bezbronnego profesora Cywińskiego. Podlizywał się też dowódcy odcinka korpusu ochrony pogranicza pułkownikowi Gaładykowi, który się szarogęsił w powiecie wilejskim, jak we własnym podwórku. (A tenże pułkownik Gaładyk wsławił się tym, że w roku 1939–40, internowany w Kownie na 6. forcie, rzucił się w celach homoseksualnych na żołnierza litewskiego, który sobie przykucnął w latrynie obnażywszy pośladki). Podlizywał się również Bociański generałowi Skwarczyńskiemu, chyba najbardziej ograniczonemu spośród wszystkich piłsudczyków, a którego zrobiono zamiast płk. Koca szefem Ozonu.
Pan Bociański był pułkownikiem "dyplomowanym", a więc tumanem ex definitione. "Dzielny" zdaniem niektórych głupich ziemian, był najgorszą kombinacją – chytrej tępoty z energią. Zresztą, jeśli o politykę chodzi, był na terenie Wileńszczyzny miniaturą i wiernym wykonawcą generała Sławoja Składkowskiego. Nie uznawał Litwinów i Białorusinów. W stosunku do Litwinów stosował różne chwyty skarbowo-policyjne. Białorusinów w ogóle nie uznawał za naród. Rozwrzeszczał się na nauczyciela w powiecie dziśnieńskim, na którego mu doniesiono, że poza szkołą rozmawia po białorusku z rodzicami uczniów. Był w najlepszej komitywie z arcybiskupem Jałbrzykowskim i – kto wie – czy nie z namowy księcia Kościoła wprowadził do wileńskiej cerkwi garnizonowej język polski zamiast cerkiewno-słowiańskiego. Szkoda, że słabo znał historię i zapewne nie wiedział, że naśladuje Murawjowa, który np. litewskie książki do nabożeństwa kazał drukować "grażdanką".
Tadeusz nieraz wyjeżdżał "w teren" w charakterze przewodniczącego komisji wywłaszczeniowej, odbywając sesje z udziałem stron, tj. władzy wywłaszczającej np. przedstawiciela kolei i właścicieli gruntów, które miały być wywłaszczone. Ruch w tej dziedzinie był dość ożywiony, gdyż chociaż nowych kolei nie budowano, koleje państwowe przeprowadzały "wyprostowanie" krętych, ongi strategicznych linii Podbrodzie-Królewszczyzna, lub Brasław-Druja. Nieraz się zdarzało, że właściciele gruntów wywłaszczanych, najczęściej chłopi Białorusini, nic nie rozumieli z urzędowych wywodów stron i sprzeciwiali się wywłaszczeniu, jakkolwiek ofiarowane wynagrodzenie było zupełnie wystarczające. Nieufni, jak wszyscy chłopi na świecie, podejrzewali jakiś podstęp. Wtedy Tadeusz zarządzał przerwę i w przerwie wyjaśniał chłopom po białorusku, o co chodzi.
Widocznie nikt nie zrobił Bociańskiemu donosu, bo te "antypolskie" praktyki Tadeusza uszły mu bezkarnie.
Za panowania Bociańskiego prokuratura wileńska uległa sprostytuowaniu. Oczywiście stało się to nie bez dyrektyw ministra sprawiedliwości.
Prokurator sądu okręgowego co dzień składał meldunki naczelnikowi wydziału społeczno-politycznego i od tegoż naczelnika dostawał wskazówki. I za Bociańskiego nastąpił słynny wyrok skazujący nieszczęśliwego Cywińskiego za "lżenie pamięci Józefa Piłsudskiego". A więc nie tylko z prokuraturą, ale i z "niezawisłym" sądem nie było lepiej...
Niezależne i buntownicze "Słowo" Stanisława Mackiewicza było solą w oku Bociańskiego. Zaczęło się od głupstw. Bociański, który jak każdy dygnitarz lubił przemawiać, miał jakąś mowę publiczną, w której wspomniał o "wianuszku serc" składanych w hołdzie komuś czy czemuś. Jerzy Wyszomirski zaraz przyczepił się w "Słowie" do tego "wianuszka", powiadając, że serca to nie serdelki i nie kiełbaski, by je w wianuszek na sznurku nizać. Zaczęły się konfiskaty "Słowa". Najpierw co tydzień, później co drugi dzień.
Wspomniałem naczelnika wydziału społeczno-politycznego (dawniej zwanego po prostu wydziałem bezpieczeństwa). Był nim niejaki pan Jasiński. Pan Bociański z nim się nie rozstawał ani na chwilę. Odbywał z nim długie spacery po mieście w towarzystwie szpicla, który szedł o parę kroków z tyłu za nimi. Asysta tego szpicla była jak najbardziej oficjalna, bo gdy znajomi kłaniali się pp. Bociańskiemu i Jasińskiemu, szpicel też odkłaniał się grzecznie. Przed kim czy przed czym miał bronić Bociańskiego – nie było jasne.
Razu pewnego Jerzy Wyszomirski machnął w "Słowie" artykuł, podając, że jest to przekład opowiadania Sałtykowa-Szczedrina o "mieście Głupocie".
Dla każdego obeznanego jako tako z językiem rosyjskim jasne było, że przekład z rzekomego Szczedrina jest zaktualizowanym falsyfikatem.
Bohaterami opowiadania byli gubernator Aistow (aist po rosyjsku – bocian) i naczelnik Waniuszkin (Wania, Waniuszka jest rosyjskim odpowiednikiem Jasia). Nie trzeba było zbytniej domyślności, by zgadnąć, że Aistow to Bociański, a Waniuszkin – Jasiński. I trzeba, że właśnie ten numer "Słowa" nie został skonfiskowany! Nazajutrz "Słowo" zagrzmiało diatrybą pod adresem cenzorów zaczynającą się słowami: "Więcej inteligencji, panowie!".
Ten numer "naturalnie" (choć w sposób trochę nie fair) skonfiskowano. Tu nadmienię, że zarówno gen. Sławoj Składkowski, jak pan Bociański byli obaj jak żywcem wycięci ze złośliwych karykatur Sałtykowa-Szczedrina, co było tym zabawniejsze, że obaj nienawidzili Rosjan.
Tak tedy nienawiść pana Bociańskiego do "Słowa" rosła. Gnębił "Słowo" wszelkimi sposobami. Skoro konfiskaty nie pomagały, starał się – co mu się nie udało – przekonać Bank Ziemski, aby cofnął "Słowu" subsydia w formie ogłoszeń licytacyjnych. W niedalekiej przyszłości – już po przeniesieniu się Tadeusza do Torunia – nienawiść miała doprowadzić do zesłania Stanisława Mackiewicza do Berezy, którą Bociański groził mu od dawna. Zesłanie Cata-Mackiewicza do Berezy było – może podświadomą zemstą gen. Składkowskiego za te czasy, gdy Piłsudski godzinami rozmawiał z Mackiewiczem w Druskiennikach, a Sławojowi groził, że go za drzwi wyrzuci. Bociański coraz krzywiej patrzał na Tadeusza z powodu jego współpracy ze "Słowem", chociaż Tadeusz przezornie redagował oficjalnie tylko dodatek łowiecki, podpisując inne artykuły różnymi pseudonimami.
Ludzie stojący z boku widzieli pana Bociańskiego jako energicznego wykonawcę superenergicznej polityki pana Składkowskiego. Ludzie patrzący
na rządy "Aistowa" z wewnątrz oglądali drugą stronę medalu. Pan Bociański, "dwójkarz" z powołania, był tchórzem podszyty i nie tylko wychodził na miasto w towarzystwie szpicla, ale trzymał tego szpicla w sekretariacie w czasie urzędowania. Trochę zabawne było, jak pan Bociański codziennie z rana modlił się pod figurą w kościele Bonifratrów i jak mu przy tych modłach też wiernie szpicel asystował. Pan Bociański nie rozstawał się z maleńką książeczką, do której wciągał różne informacje i donosy.
Bo donosy, dotąd nieznane w Wilnie, stały się za pana Bociańskiego regułą urzędowania. Za krótkiego okresu "miesięcy miodowych" pana Bociańskiego z Tadeuszem zdarzyło się, że ten przedstawił wojewodzie wniosek o nadanie krzyża zasługi radcy Dzenajewiczowi. (Był to okres, gdy gen. Składkowski spuścił na Polskę całą ulewę odznaczeń i wyznaczył obowiązkowy kontyngent orderów dla każdego województwa, każdego powiatu i każdej gminy). Na dźwięk nazwiska Dzenajewicza pan Bociański sięgnął do kieszeni i wydobył słynną książeczkę:
– Niech pan odłoży ten wniosek i zbada, czy ten pan Dzenajewicz nie był zamieszany kilka lat temu w defraudację funduszów publicznych. Tadeusz zbadał sprawę. Okazało się, że przed kilku laty pani Dzenajewiczowa była skarbniczką jakiejś instytucji społecznej. Z biurka jej skradziono kilkaset złotych stanowiących własność tej instytucji, po czym pani Dzenajewiczowa niezwłocznie sumę tę pokryła z własnej kieszeni. Tak więc donos na pana Dzenajewicza był wedle klasycznej formułki: "Albo on ukradł, albo jego okradli".
Urzędowanie odbywało się dziarsko. Zjazdy starostów zostały nazwane twardo, po żołniersku "odprawami" i na tych odprawach starostowie mieli obowiązek donosić, w jakim tempie płacone są podatki w powiecie. Starostowie, u których potworzyły się zaległości podatkowe, dostawali ostrą naganę.
Skoro mowa była o orderach, warto wiedzieć, że na urzędowych przyjęciach pan wojewoda Bociański występował w pułkownikowskim mundurze obwieszonym jak choinka orderami. Tej ilości orderów, z których większość nie była oczywiście odznaczeniami bojowymi, mógł panu Bociańskiemu pozazdrościć łowca orderów Bohdan Zalutyński (rozdz. XXV). I również dobrze wiedzieć, że w okresie "deszczu orderów" zgłosił się do starosty dziśnieńskiego pana Wiktora Suszyńskiego chłop z prośbą, aby mu dać order. Na zapytanie starosty, za jakie zasługi chce dostać order odpowiedział, że chciałby wymienić na order polski odznakę, którą ojciec jego dostał od rządu rosyjskiego. To mówiąc, pokazał srebrny medal z napisem "Za usmirienije polskogo miatieża".
Pan Suszyński powiedział chytrze, że postara się o order polski, ale że musi mieć w ręku order rosyjski, by go pokazać komu należy. Chłop jednak coś zmiarkował, bo odszedł nie oddawszy medalu.
Innym razem pan Bociański polecił Tadeuszowi zbadać pochodzenie doktora Turuty z wydziału zdrowia, gdyż doniesiono mu, że Turuto jest Rosjaninem. Tadeusz miał gotową odpowiedź:
– Tak się złożyło, panie wojewodo, że doktor Turuto zwrócił się do mnie przed kilku dniami o poradę prawną w sprawie nadziału kawałka ziemi w powiecie święciańskim. Ziemię tę odziedziczył po rodzicach, którzy byli włościanami, i nadział ten dostali w czasie uwłaszczenia chłopów.
Tu Bociański jakby się trochę zawstydził, bo sam lubił się chwalić, że jest chłopskiego pochodzenia i że za młodu "żarł kartofle"... (Tu, zdaje mi się, z lekka przesadzał).
Tak się urzędowało przy panu Bociańskim. Naczelnik Jasiński dawał do zrozumienia Tadeuszowi, że wkrótce będzie sojusz z Niemcami, że pójdą na Sowiety i że Tadeusz wróci do Baćkowa... A wojewoda Bociański wtrącał się w wyroki komisji dyscyplinarnej, a nawet w sądowe sprawy cywilne.
Na kilkanaście lat przed "socrealizmem", "polrealizmem" i mętniactwem pana Mękarskiego pouczał Tadeusza, że powinien poświęcać swe zdolności literackie "dla Polski"! (Tu bił się w piersi).
Czy trzeba się dziwić wojewodzie Bociańskiemu? Pomijając wady osobiste (a kto z nas jest bez wad?), szedł on tylko za przykładem z góry.
A na górze odbywała się, jak się rzekło, dekompozycja. Kto puścił ten wyraz "dekompozycja" – nie wiadomo, ale był on w powszechnym użyciu zarówno w Warszawie, jak na prowincji. "Jaka jest różnica między rządem i samorządem?" – pytano. "Taka jaka między gwałtem i samogwałtem" – brzmiała odpowiedź. Za wzorem milionów pocztówek, które ongi posyłano Piłsudskiemu na Maderę, zarządzono "spontaniczne", nakazane z góry posyłanie powinszowań na św. Edwarda gen. Rydzowi-Śmigłemu, którego w międzyczasie zrobiono marszałkiem. A ci wójtowie, podobnie jak większość prezydentów miast i burmistrzów, byli nie z wyboru, lecz z nominacji.
Powoli zatracało się poczucie wszelkiej miary. Żyło się w świecie gombrowiczowskim. Rozumni zostali brutalnie odtrąceni, a naprzód cisnęły
się miernoty. Nie było głupstwa, którego by nie wymyślono u góry, a które natychmiast znajdowało rezonans u dołu. Generał Sławoj Składkowski burzył cerkwie prawosławne, wprowadzał język polski do liturgii prawosławnej, pochował cichaczem za Bugiem sprowadzone z Petersburga zwłoki ostatniego króla, tworzył surrealistyczną ordynację wyborczą, malował płoty, rozdawał rzęsiście ordery, ulepszał przy pomocy sadysty Kostka-Biernackiego Berezę, zabraniał urzędnikom polować u ziemian.
Surrealizm schyłkowy przybierał czasem postać tragiczną. Tak np. do-prowadzono do samobójstwa, czyli po prostu zamordowano przez podłą nagonkę wielkiego Polaka, któremu "naganiacze" do pięt nie dorośli – pana Aleksandra Lednickiego. Tragizm tego wypadku tkwił również w tym, że nagonkę prowadził człowiek uchodzący za porządnego i niegłupiego pan Ignacy Matuszewski. Uległ on jednak temu obłędowi państwowotwórczemu, któremu dałem nazwę surrealizmu.
Zapewne w imię tegoż surrealizmu posłano w marcu 1938 ultimatum Kownu, żądając... nawiązania stosunków dyplomatycznych. Zanim to dziwne ultimatum zostało przyjęte, Wilno przeżywało chwile wielkiego podniecenia. Gdy Tadeusz szedł w towarzystwie kilku przyjaciół po ulicy Mickiewicza, wyprzedziło ich biegiem dwóch uliczników, z których jeden spytał drugiego:
– Antuk, co teraz będziem robić?
– Będziem Litwinów za dupa brać.
I też w imię surrealizmu marszałek Rydz wydał rozkaz "maszerować" i zajął Śląsk Cieszyński.
U dołu działy się rzeczy jeszcze bardziej surrealistyczne. Obszar miasta Wilna oplątano siecią szos "strategicznych" i poddano, jako "obóz warowny", specjalnym przepisom, które gdyby ściśle stosowane – uniemożliwiłyby wszelką inicjatywę prywatną. Obrót nieruchomościami, otwarcie apteki czy założenie budki z wodą sodową – wszystko wymagało pozwolenia dowódcy obozu warownego. Można sobie wyobrazić, do czego by doszły nadużycia, a przede wszystkim łapownictwo, gdyby te przepisy potrwały dłużej. Wybuchła jednak wojna...
Gdy Tadeusz rozmawiał o tych anomaliach z sympatycznym pułkownikiem Aleksandrowiczem z Obozu Warownego, ten wzruszył ramionami:
– Trudno. Jesteśmy w Alkazarze.
Odpowiedź była nawiana analogiami z toczącą się wojną domową w Hiszpanii. (A zacny obrońca wileńskiego Alkazaru płk Aleksandrowicz popełnił samobójstwo dnia 18 września 1939 roku).
W Zułowie postanowiono dokonać uroczystego poświęcenia fundamentów domu, w którym urodził się Piłsudski. Stary dom dawno się spalił,
a na wystawienie nowego nie zdobyto kredytów. Postanowiono więc – na razie – poświęcić uroczyście ładnie odbudowane fundamenty. Na uroczystość przybył pan prezydent Mościcki i wszyscy ministrowie. Prezydent i ministrowie byli w cylindrach, prócz jednego. Ten miał na głowie homburg, spod którego latały czarne złe oczki. Tadeuszowi przypomniał się niedawno widziany film na tle powieści Stevensona.