W okresie sobotniej i niedzielnej prohibicji Rudy siedział w Europejskim po sutej kolacji. Nagle zjawił się nalot urzędu walki z lichwą i spekulacją, celem sprawdzenia, czy nie odbywa się nielegalny wyszynk alkoholu. Przy stoliku Rudego pito uczciwą kawę. Widząc zbliżających się urzędników, Rudy pośpiesznie nakrył swą filiżankę serwetką. Urzędnik skoczył jak pantera, chwycił filiżankę Rudego i podniósł do nosa. Rozczarowany i zirytowany odstawił filiżankę i krzyknął na Rudego: "Po co pan przykrywał filiżankę serwetką?!". Wtedy i Rudy podniósł głos: "A czy jest prawo zabraniające nakrywania filiżanki serwetką?! Czy chce pan, abym się poskarżył pańskim przełożonym za podnoszenie głosu i nadużycie władzy?!".
Niefortunny urzędnik zrejterował się jak niepyszny.
Czasem dowcipy Rudego bywały niezamierzone. Razu jednego podpili sobie z Tadeuszem w towarzystwie pewnego abstynenta, który nie tylko nie pił, ale się ironicznie uśmiechał, patrząc na pijących. Jak wiadomo, pijacy i wariaci są podejrzliwi i mają dobre oko. Rudy zauważył uśmieszki abstynenta i po libacji skarżył się Tadeuszowi z goryczą: "Jakże świetnie rozumiem psychologię trzeźwych. Siedzi sobie taki pan, uważa siebie za coś lepszego i myśli: my trzeźwi...".
Rudy miał dar dosadnej a dyskretnej konstatacji. Bawili raz na wsi z Tadeuszem w dworku, gdzie Tadeusz uciął sobie romansik z gospodynią domu. Spali z Rudym w jednym pokoju. Wracając z nocnej schadzki, Tadeusz miał nadzieję, że zastanie Rudego śpiącego. Ten jednak nie spał i czytał w łóżku. Na pozór nie zwrócił uwagi na Tadeusza i tylko po pewnym czasie powiedział półgłosem, jakby do siebie: "Kochasz i jesteś kochany".
Miał też dar trafnych fizjonomistycznych określeń. Idąc z Tadeuszem w Wilnie ulicą Mickiewicza, spotkali ówczesnego szefa Tadeusza wojewodę Bociańskiego. Rudy nigdy przedtem nie widział Bociańskiego i nie wiedział, kim jest niewielkiego wzrostu człowieczek, któremu się Tadeusz ukłonił.
Powiedział jednak zaraz: "Temu panu musi się odbijać zgniłym jajkiem". Określenie było bardzo trafne, gdyż wojewoda Bociański cierpiał na opuszczenie żołądka, czy inną tego rodzaju dolegliwość, co było jedną z przyczyn jego złych humorów.
Pan Irteński, kierowany zwykłą u ojców ambicją, chciałby widzieć syna w towarzystwie ludzi statecznych, poważnych, zrównoważonych. Patrzał więc z ukosa na przyjaźń syna z Rudym. Powiedział raz z przekąsem:
"Dowcipy twego Rudominy są moczopłciowe". A Józiolo Haller z Mianocic żachnął się kiedyś na Rudego: "Dowcipy twoje i Irteńskiego polegają na dwóch słowach: .... i ....". Tutaj Józiolo użył wyrazów, które w literaturze polskiej nie znalazły jeszcze szerszego obiegu, a które do literatury anglosaskiej wprowadził Henry Miller. Powiedzenie Józiola wprowadziło Rudego w zachwyt. Zaraz napisał do Tadeusza orędzie wierszem, w którym końcowa zwrotka brzmiała:
Lecz jeden smutek u nas ot:
Nasz dowcip nieudany.
Zrozumiał Haller, pojął w lot:
Rozrodcze dwa organy.
W naganie pana Irteńskiego i Józiola Hallera była tylko cząstka prawdy.
Rudy używał wyrazów niecenzuralnych oszczędnie i w miarę – ani mniej, ani więcej niż używają ich polskie samce rodzaju ludzkiego.
Wiadomo, jak trudno jest zatamować strumień elokwencji jakiegoś nudziarza. Rudemu zdarzyło się wpaść na skuteczny, choć bardzo niewonny sposób. W upalny dzień szli z sąsiadem Adasiem Buszem kąpać się w rzece. Ponieważ byli w domu kawalerskim, więc kroczyli zupełnie nago z ręcznikami w ręku. Adasia Busza rzuciła niedawno żona, zanudzał więc wszystkich opowiadaniem, jak do tego doszło, z czyjej winy, jak to naprawić itd. Rudy powiedział tonem delikatnym: "Ten temat bardzo cię podnieca i denerwuje, Adasiu. Może będziemy mówili o czym innym". Adaś Busz nie słuchał i mówił dalej. "Poczekajże – pomyślał Rudy – zaraz zmienisz temat rozmowy". Zbliżali się właśnie do rzeki. Rudy, który już od pewnego czasu odczuwał żywo naturalną potrzebę, pomyślał, że zaraz bystry prąd rzeki usunie wszelki brud i – nie zwalniając kroku – załatwił się wzdłuż kończyn dolnych. "Świnia!" – wrzasnął Adaś – jak można robić coś podobnie obrzydliwego!" – "Ale ty zmieniłeś temat rozmowy" – odparł Rudy z jadem w głosie.
Portret psychologiczny Rudominy byłby niezupełny, gdybym cytował jego wiersze pisane dla szczupłego grona wybranych, lub przypominał jego dowcipy, które nie dla wszystkich będą dowcipne. Czy wielu np. z dzisiejszego pokolenia zrozumie urok takiego powiedzenia: "Jedyny wyraz grecki, który pamiętam z czasów szkolnych, to madapolam...".
Dla dziesiątków, czy może nawet setek ludzi Rudy był wesołkiem, dla wielu "trefnisiem", ale naprawdę nie był człowiekiem zbyt szczęśliwym. Po godzinach zabawy i żartów przychodziły godziny, czasem nawet całe dni czarnej depresji. W okresach depresji Rudy nie uśmiechał się, nie żartował, nie reagował na niezłe żarty przyjaciół. Co było powodem tych okresów przygnębienia? Różnie o tym mówiono. Czasem załatwiano sprawę wzruszeniem ramion i nic nieobjaśniającym słowem "neurastenia". Czasem mówiono, że wobec niesłychanych ilości alkoholu pochłanianych przez Rudego, owe okresy depresji były po prostu okresami katzenjammeru. Inni mówili o nieudanym życiu erotycznym Rudego.
To rozwiązanie sam Rudy im podsunął, mówiąc raz ze złością:
– Już to muszę przyznać, że nie mam powodzenia u kobiet, j... ich mać!
To objaśnienie też nie było murowane. Wszyscy wiedzieli, że pewna urodziwa panna całe życie kochała się w Rudym. Zerwanie nastąpiło z woli Rudego i zawiedziona panna wyszła za mąż za innego – niezbyt szczęśliwie. A w okresie największej nędzy, w roku 1919, gdy wszelkie źródła dochodu miał odcięte, wpadł w oko pewnej damie dość powabnej, choć nie najpierwszej młodości. Rudy tak opowiadał o scenie erotycznej między nimi:
– Mówi do mnie: "Niech się chłopczyk rozbierze"... A u chłopczyka gacie dziurawe i w piernikach.
Wkrótce po pożegnaniu Mianocic i przeniesieniu się na własne śmiecie pod Głębokiem, Rudy dostał ataku sercowego. Atak tak go przeraził, że przestał pić. Ale drogą starych nawyków trzymał kompanię z pijakami, w szczególności z panem Bohdanem Kijakowskim z Kijakowa. I tu los spłatał mu złośliwego figla. Jechał bryczką jak zawsze trzeźwy, w towarzystwie pijanego pana Kijakowskiego i z pijanym furmanem na koźle. Furman wywrócił bryczkę, która wywracając się, przygniotła i złamała Rudemu nogę w kostce. Partaccy lekarze w Głębokiem nastawili mu nogę krzywo. Okulał.
Nie słuchał rad Tadeusza, by się poddać nowej operacji nastawienia nogi w Wilnie. Pozostał kulawy do końca.
Ostatni głos Rudego przyszedł do Torunia – ostatniego miejsca zamieszkania Tadeusza – przed drugą wojną. W drugiej połowie sierpnia 1939 przy- szedł list, w którym Rudy zapytywał: "A co myślisz de bello Gallico?"...
Gdy 17 września 1939 roku bolszewicy przekroczyli granicę, Rudy z braćmi Wackiem i Frankiem uciekli z majątku do Głębokiego. Wprawdzie mowa była o dalszej i bezpieczniejszej ucieczce do Wilna, ale właśnie kulawa noga Rudego stanęła na przeszkodzie.
Głębokie było małym miasteczkiem, gdzie każde dziecko znało braci Rudominów. Toteż po kilku dniach zaaresztowano ich jako wrogów ludu i osadzono w więzieniu.
Odtąd dalsze losy braci Rudominów nie są znane dokładnie. Ktoś dzielący z nimi celę w więzieniu w Głębokiem mówił, że bracia wciąż się kłócili
– o szczyptę machorki lub o skorynkę suchego chleba.
Jakaś pani widziała Rudego, jak ciężko utykając, szedł w grupie więźniów eskortowany przez krasnoarmiejców. Dojrzał tę panią w tłumie i na jej nieme pytanie skrzywił się i machnął ręką w kierunku wschodnim. Jeszcze inna pani jechała w bydlęcym wagonie z jakimś zawszonym i przymierającym głodem Rudominą w głębi Rosji, jesienią 1941 roku, w kilka miesięcy po słynnej "amnestii".
Czy to był nasz Rudy – nie wiadomo, prócz bowiem trzech naszych braci Rudominów byli inni Rudominowie w dziśnieńskim. Istnieje też wersja, czy
może tylko przypuszczenie, że Rudy został – jak wielu innych – zastrzelony na trakcie połockim, gdy wskutek kulawej nogi nie mógł dotrzymać kroku pędzonym na wschód więźniom. Nie ulega jednak wątpliwości, że Rudy zginął gdzieś w Rosji i że koniec tego "wesołka" na pewno nie był wesoły.
Rozdział XXVII
KONANIE STAREGO WILNA
Po panu Beczkowiczu, "nudnym wojewodzie", jak go miał nazwać Piłsudski, przyszedł pan Władysław Jaszczołt, najlepszy, najrozumniejszy wojewoda, jakiego widziało Wilno, a może i Polska. Trudno powiedzieć, czym zdobył sobie serca Wilnian. Nie był piękny i gładki, jak pan Raczkiewicz, nie był z mongolska "egzotyczny", jak pan Kirtiklis. Nadto był obcy Wilnu i urodzeniem, i tradycjami. A jednak pokochano go od razu, a po dwóch i pół latach żegnano go z żalem i trwogą, kto będzie jego następcą. Jedno w nim budziło z miejsca szacunek i zaufanie: był wzrostu słusznego, raczej tęgi i mówił pięknym głębokim basem, który przypominał Tadeuszowi bas nieodżałowanego Kamila Mackiewicza. Był też pierwszorzędnym mówcą.
Tadeusz nieraz podziwiał, jak w przemówieniach ex promptu bas jego budował proste, mądre, a jednocześnie – nieskazitelne pod względem składni zdania, które można było bez szkody dla efektu lub gramatyki zastenografować słowo w słowo lub utrwalić na taśmie czy płycie. Wprowadził też do urzędowania dwie mądre zasady. Po pierwsze, zniósł idiotyczny obowiązek "pracy społecznej": od urzędników wymagał tylko rzetelnego wykonywania obowiązków służbowych. Po drugie, zarzucił zadawniony w polskiej administracji zwyczaj "przejmowania się": nigdy nie bywał w biurze po godzinach służbowych i unikał wszelkich zjazdów i konferencji.
A równocześnie wprawiał w zdumienie Tadeusza i bardziej rutynowanych urzędników zdolnością "chwytania byka za rogi", to znaczy umiał z błyskawiczną szybkością zorientować się w najbardziej zawiłej sprawie, którą mu referowano, i postawić trafną "diagnozę". Tadeusz nieraz myślał, jak mocnym i groźnym przeciwnikiem byłby w roli obrońcy lub prokuratora,
zwłaszcza wobec wielkiego daru krasomówstwa, i dziwił się, czemu pan Jaszczołt obrał sobie za zawód biurko administratora.
– Bo jest strasznym leniem – wyjaśnił Tadeuszowi pewien urzędnik z gatunku tych, którym niezałatwiona sprawa administracyjna spędza sen z powiek i prowadzi do wrzodów w żołądku.
Tadeusz westchnął i pomyślał, jak bardzo życie byłoby szczęśliwsze, gdyby wszyscy dygnitarze byli "leniami" typu pana Władysława Jaszczołta.
Po śmierci Piłsudskiego wszystko szło na razie prawem bezwładu. "Duch" jego panował w czasie paru lat ciężkiej choroby i duch ten trwał czas jakiś po jego śmierci. Ale później zaczęła się dziać w Warszawie tzw. dekompozycja. Zresztą zwiastuny tej dekompozycji zjawiły się znacznie wcześniej.
Np. wprowadzono egzaminy z języka polskiego dla rabinów, co było dla Tadeusza i radcy Wiktora Piotrowicza źródłem niewyczerpanym anegdot, lecz dla rabinów było tylko źródłem udręki.
Wprowadzono też niemądry przepis, że starostą granicznym może być tylko eksoficer. W wyniku odwołano z powiatów granicznych energicznych cywilów, np. pana Wiktora Niedźwieckiego z powiatu wileńsko-trockiego, a na ich miejsce posadzono fajtłapowatych byłych oficerów. A więc w Wilejce powiatowej urzędował pan Neugebauer, a w Małodecznie pan Jerzy de Tramecourt. W związku z tymi dwiema nominacjami Białorusini dziwowali się:
– Jakich tolki starastau nie naznaczajuć! Niejebajer i Kradziekur! Adin nie jabie, a druhij kur kradzie...
W Święcianach zamiast kulturalnego pana Żurawskiego naznaczono pana Mydlarza, który był tzw. naprawiaczem. Miał opinię lewicowca i antyziemianina. W związku z tą nominacją opowiadano taką anegdotę. Pociągiem jechał pan Hieronim Mohl. W przedziale siedziała zażywna, ale o dość miłej powierzchowności blondynka. Pan Mohl, który pomimo posiadania siwych włosów oraz wnuków miał jeszcze krew gorącą, zaczął flirtować z nieznajomą. Blondynka, która pana Mohla znała z widzenia, powiedziała:
– Nie rozmawiałby pan ze mną, gdyby pan wiedział, kim jestem.
– Nie rozumiem.
– Jestem Mydlarzowa.
– Ach, droga pani! Czasy są demokratyczne. Kto teraz na takie rzeczy zwraca uwagę! Ja na przykład jestem – hrabią, a zajmuję się handlem. Cóż to mnie może obchodzić, że mąż pani wyrabia mydło.
W końcu roku 1935 na wojewodę wileńskiego naznaczono pułkownika Ludwika Bociańskiego. Powitano go raczej przychylnie, pamiętając jego akcję "polonizacyjną" w okresie, gdy był dowódcą pułku w Mołodecznie.
Pewien gatunek ziemian uważał tę akcję za wielką zasługę. Był bardzo niskiego wzrostu i szczupły. Zoszczenko powiedział kiedyś, że całe zło na świecie pochodzi od ludzi małego wzrostu i szczupłych. Czy Zoszczenko miał rację, czy nie, o tym można by dyskutować. W każdym razie do pana
Bociańskiego pasował wiersz ze starego poloneza "Nie tak in illo tempore bywało": "Naprawiacz" – najgorsza odmiana "sanatora".
Nikt go nie pozna – szewc czy wojewoda: Każdy z laseczką, bo dziś taka moda. Pan Bociański chodził zresztą bez laseczki i siedział cicho aż do czasu,
gdy premierem i ministrem spraw wewnętrznych stał się pan Sławoj Składkowski. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa "soldateska", którą premier przypieczętował słynnym okólnikiem o "drugiej osobie w państwie": miał być nią – po prezydencie – generał Śmigły-Rydz, jako następca Piłsudskiego.
Zaczął się smutny okres "Piłsudczyzny bez Piłsudskiego". Jeżeli okres żywego Piłsudskiego był daleki od ideału, to "Piłsudczyzna bez Piłsudskiego"
była tragikomedią, tym tragiczniejszą, że większość Polaków nie zdawała sobie sprawy z idiotycznego impasu, w który Polskę wpędzili trzymający się kurczowo posad i posadek piłsudczycy.
Widocznie mimo legendy o warcholstwie i liberum veto, Polacy byli spragnieni posłuszeństwa "wodzowi". Nie mieli widać wyobraźni politycznej. Skoro Piłsudskiego zabrakło, to niech będzie Rydz. Byle był wódz.