farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [31]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Gdy w ogniu gorącej rozmowy jeden z policjantów wspomniał nazwisko delegata rządu, Szyryn wykrzyknął:

Mam w d... waszego delegata rządu!

– Niech się pan liczy ze słowami! – powiedział groźnie policjant.

– Tu nie chodzi o liczenie się ze słowami – odparł pan Szyryn – ale cóż ja na to poradzę, że na widok polskiego urzędnika lub policjanta chce mi się s....

Oburzony policjant zaprotokołował dosłownie to, co pan Szyryn powiedział, a pan Szyryn jak najchętniej podpisał protokół. Później protokół powędrował do Wilna i oparł się o urząd delegata rządu. Ten przekazał go prokuratorowi. Po kilku dniach prokurator zwrócił protokół z oznajmieniem, że w słowach pana Szyryna nie widzi cech przestępstwa, a przeto nie może mu wytoczyć sprawy karnej. (Jak widzimy, były to jeszcze dobre czasy, gdy prokurator nie nadskakiwał naczelnikowi wydziału bezpieczeństwa i gdy nie było jeszcze ustawy o "lżeniu" narodu polskiego).

Zaraz po przyjeździe Tadeusza odwołano delegata rządu pana Walerego Romana. Nie można mu było zarzucić ani braku energii, ani rozumu. Miał jednak inną "wadę": twardy kark i wielką dbałość o powagę stanowiska.

O tę powagę poszło. Nie umiał politykować ani z "suwerenami" (tak żartobliwie nazywano posłów) z ludowej partii "Wyzwolenie", ani z władzami
wojskowymi. Był ostatnim wojewodą wileńskim, a może w ogóle ostatnim dygnitarzem cywilnym w Polsce, który przeciw władzom wojskowym stawał okoniem. Zadarł nie byle z kim, bo z inspektorem armii generałem Rydzem-Śmigłym, który mieszkał i urzędował w tzw. "Podzamczu" u stóp Góry Zamkowej, gdzie ongi mieszkał von Rennenkampf, a później dowódca X armii niemieckiej von Eichorn.

Rydz-Śmigły, bojowy generał, na ogół bardzo gładki i miękki w stosunkach z ludźmi, nastroszył się wobec pana Romana bardzo wojowniczo. Zdaje się, że poszło o jakąś "reprezentację", choć szeptano, że pan Roman "idzie z endecją", co było nonsensem, był bowiem gorącym zwolennikiem Piłsudskiego. Dość, że wojsko nastawało na usunięcie pana Romana. Jakiś czas mówiono, że następcą będzie jakiś generał. Urzędnicy westchnęli z ulgą, gdy przyszła wieść, że delegatem rządu zostanie pan Raczkiewicz, "kochany pan Władek" z Mińska i Nowogródka, człowiek, który posiadł – jak Cziczikow w gogolewskich "Martwych duszach" – "wielką tajemnicę podobania się".

W pięknej karierze pana Władysława Raczkiewicza Wilno było wprawdzie nie szczytowym, ale chyba najpiękniejszym i najprzyjemniejszym okresem.

Istotnie: trzykrotne sprawowanie przezeń funkcji ministra było tym, co Rosjanie nazywają "kalifatem na godzinę". Marszałkostwo senatu był to okres polowań, reprezentacji i nieróbstwa. Wojewodowanie w Nowogródku – w historycznej, ale zahukanej mieścinie – to tylko jakby aplikacja dygnitarska w głuchej prowincji. W Toruniu cieszył się wielką popularnością, ale Toruń był obcy, zimny i może jeszcze bardziej prowincjonalny niż Nowogródek. (O prezydenturze emigranckiej lepiej zapomnijmy). Ale Wilno! Wilno, choć ekonomicznie w "worek" zapchane, to stolica całą gębą. Stolica – artystyczna i umysłowa. "Pan Władek" od razu jest tu "na miejscu" – szanowany, podziwiany, kochany. Szesnastoletnie sztubaczki przepychają się łokciami na konkursach hipicznych na Pośpieszce, aby być jak najbliżej "swego" wojewody. Policjanci salutują przed buickiem wojewódzkim jakoś żwawiej i radośniej, mniej oficjalnie.

Aktorki na reducie artystycznej ciasnym, barwnym i pachnącym kołem okrążają pana Władysława. Na konferencjach samorządowych i gospodarczych najbardziej zażarci oponenci i malkontenci, którzy jeszcze niedawno "z zasady" oponowali panu Waleremu Romanowi, albo zapominają języka w gębie, albo stają się potulni i układni, gdy im "do serca" przemówi pan Raczkiewicz.

Umie też współistnieć przyjaźnie i z kurią metropolitalną, i z władzami wojskowymi. A młodzież, ta młodzież wileńska, która potrafi urządzić kocią muzykę pod oknami innego wojewody, naprawdę kocha wojewodę Raczkiewicza.

Wkrótce po objęciu urzędowania przez pana Raczkiewicza ustały na- pady dywersyjne i bandyckie. Przypisywano to temu, że policję graniczną zlikwidowano i że jej funkcje objął Korpus Ochrony Pogranicza. Ale w drodze szeptanej krążyła inna wersja. Oto podobno, jako odwet za bolszewicki napad dywersyjny na Stołpce, szwadron jednego z pułków ułańskich przebrany w cywilne kożuchy dokonał napadu na urzędy sowieckie w granicznym miasteczku Kojdanowie i porządnie przetrzepał skórę sowieciarzom. Bolszewicy zrozumieli, że polityka siania zamętu na pograniczu jest ostrzem obosiecznym i zaniechali napadów dywersyjnych.

A pan Raczkiewicz urzędował, czarował, tańczył mazura, polował. Tadeuszowi zdarzyło się kilka razy być na polowaniu zbiorowym z panem Raczkiewiczem. Nigdy w życiu nie spotkał większego pudlarza. "Czy ten człowiek nigdy nie trafia do zwierzyny?" – myślał. Istotnie raz Tadeusz miał stanowisko obok pana Raczkiewicza i sam widział, jak ten spudłował do siedzącego szaraka. Wuj Wacio Świętorzecki tak objaśniał notoryczne pudła pana Raczkiewicza:

– Widzisz, mój kochany – mówił do Tadeusza – każdy z nas kiedyś w dzieciństwie miał od ojca lub gajowego pierwszą i zwykle jedyną lekcję strzelania z dubeltówki. Otóż od maleństwa wiemy, że celując, musimy zawsze mieć muszkę pośrodku szyny bez względu na to, czy strzelamy z prawej, czy lewej lufy. No, a zacny Raczkiewicz zaczął polować, będąc już dygnitarzem, i zapewne nikt nigdy nie dał mu lekcji strzelania. Obawiam się, że własnym rozumem doszedł do tego, że strzelając z prawej lufy celuje tak, aby mieć muszkę nad prawą lufą, a z lewej tak, aby mieć muszkę nad lewą.

Czy teoria wuja Wacia była słuszna, czy nie, tego naturalnie Tadeusz nie mógł sprawdzić, ale w kilkanaście lat potem na polowaniach na Pomorzu przekonał się, że pan Raczkiewicz nauczył się strzelać i trafiał zupełnie nieźle nie tylko do celu nieruchomego, ale i do pędzonych bażantów. Widocznie wziął od kogoś parę lekcji strzelania.

 

Rozdział XVIII

"ZA CIERPIENIA ZOSTAJE SIĘ  ŚWIĘTYM, A NIE GUBERNATOREM"

Na ścianie na wprost biurka, przy którym siedział Tadeusz, były dwie mapy: mapa Polski i mapa województwa wileńskiego. Pan Kazimierz Ob-rocki, inspektor administracji, a późniejszy sędzia wileńskiego Sądu Okręgowego, po którym Tadeusz pokój odziedziczył, wskazał ręką na mapę województwa wileńskiego i powiedział:

– Widzi pan: siedzimy w worku, otoczeni z trzech stron obcymi państwami.

W głosie pana Obrockiego brzmiała troska, której Tadeusz nie rozumiał. Bo jakże: od zachodu jest Litwa, z którą wprawdzie nie ma stosunków dyplomatycznych, ale która chyba nie zamierza najechać Wilna zbrojnie.

Od północy Łotwa: Łotwie podarowaliśmy sześć czy więcej gmin polskich i mamy z nią stosunki "dobrosąsiedzkie". A od wschodu?... Cztery lata temu daliśmy bolszewikom w skórę, i czy stało się to skutkiem cudu, czy talentów generała Weyganda, czy geniuszu strategicznego Piłsudskiego – pobiliśmy ich i kwita. Więc czego się martwić? Tadeusz byłby zapomniał o słowach pana Obrockiego, gdyby nie jedna z częstych wizyt pana Irteńskiego, który przyjeżdżał do Wilna w interesach.

Pan Irteński traktował stanowisko syna, jego tytuł radcy wojewódzkiego i jego pracę w administracji z całą rewerencją. Ale Tadeusz nie był pewien, czy ta rewerencja nie była udawana. Nieraz chwytał w oczach ojca błysk przelotny, lub cień uśmiechu pod wąsem. Można to było przypisać dumie ojcowskiej, że syn w tak młodym wieku i w tak krótkim czasie doszedł do wysokiego stanowiska. Ale równie dobrze można to było przypisać czemuś innemu. Pewnego dnia pan lrteński wstąpił do gabinetu syna, gdy ten podpisywał korespondencję.

– W czyim imieniu podpisujesz się? – zapytał.

– Podpisuję "za delegata rządu" – wyjaśnił Tadeusz. Pan Irteński uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili jednak siedząc bokiem do biurka Tadeusza, rzucił okiem na wiszącą po przeciwnej stronie mapę Polski, spoważniał i westchnął. Tadeusz nie mógł na razie zrozumieć powodu zmiany w nastroju ojca. Pobiegł więc w kierunku wzroku ojca i zatrzymał spojrzenie na mapie Polski. Jak kiedyś ktoś napisał, Polska okresu 1920– 1939 miała na etapie sylwetkę nosorożca. Nosem było Poznańskie, rogiem Pomorze, a grubą naroślą na grzbiecie – Wileńszczyzna. Niemcy kneblowały z trzech stron nos nosorożca i jarzmem ciążyły mu na karku. A tuż za grzbietem rozciągały się bezkresne Sowiety, które wtedy jeszcze nazywano pobłażliwie "Sowdepią" albo "Bolszewią".

Ojciec i syn zrozumieli się, choć nie powiedzieli ani słowa. Tadeusz szybko odpędził niemiłą refleksję i już myślał o czymś innym. Ale odtąd zawsze,
ilekroć patrzał na mapę Polski, odczuwał sekundę przelotnego niepokoju, którą starał się odpędzić jak najprędzej.

Praca go pochłaniała, bo szef jego pan Włodzimierz Dworakowski był wymagający, pełen energii i inicjatywy. Trzymał się zdrowej zasady, że w administracji lepiej jest zrobić byka, ale prędko, niż zrobić coś doskonale, lecz o minutę za późno.

Tadeusz ani przedtem, ani potem nie spotkał człowieka o tak wielkim talencie "myślenia kategoriami prawnymi" w połączeniu z umiejętnością dostosowania tych kategorii do wymagań życiowych. Miał wprawdzie częste wybuchy złego humoru, gdy coś nie szło w urzędowaniu tak, jak by sobie tego życzył, ale za to w przebłyskach dobrego humoru bywał miły i dowcipny. Miał wszakże jedną wadę, która się trochę kłóciła z jego talentem "życiowego" podejścia do zagadnień: wciąż bolał, że ta lub inna dziedzina nie jest "uregulowana" i nieraz kazał Tadeuszowi wertować stare przepisy rosyjskie – teoretycznie obowiązujące – czy aby nie da się z nich wygrzebać odpowiednich norm prawnych. Próżno Tadeusz starał się tłumaczyć szefowi, że Polska nie jest jeszcze państwem socjalistycznym, gdzie wszystko jest zarejestrowane i reglamentowane i że w państwie praworządnym musi istnieć w życiu obywatela jak najszerszy margines nieobjęty przepisami. Próżno. Na punkcie "uregulowania" wszystkiego pan Włodzimierz był uparty. Nie pomagało nawet, gdy Tadeusz odwoływał się do jego przekonań prawicowych. Albowiem pan Dworakowski, choć oficjalnie do żadnej partii nie należał, miał wyraźne tendencje proendeckie, co się niebawem miało okazać jego zgubą. Te proendeckie tendencje były też osobliwą aberracją, skoro wiadomo, że endecy mają zwykle inteligencję podrzędniejszego gatunku, pan Dworakowski zaś miał inteligencję wysokiej klasy.

Pan Dworakowski mógłby ujść za mężczyznę przystojnego, gdyby nie brzydki zwyczaj pochylania na bok głowy, mrużenia jednego oka i krzywienia się.

– I ty byś się krzywił, gdybyś miał taką żonę – tłumaczył Tadeuszowi Władek Janowski, stary przyjaciel jeszcze z Mińska, mieszkający wtedy w Wilnie.
Istotnie – pani Dworakowska nie grzeszyła urodą. Urzędowano więc.

W międzyczasie tytuł "delegata rządu" zmieniono na "wojewodę". "Na koniec" – szeptali z ulgą wileńczucy, niepomni, że ta niewinna nazwa "delegata" była ostatnim echem wiosny ludów Wielkiego Księstwa Litewskiego – wiosny zapowiedzianej odezwą Piłsudskiego w kwietniu 1919.

Ale cóż: olbrzymia większość Polaków zamieszkałych na "kresach", którzy jeszcze 10 lat przedtem nazywali sami siebie "Litwinami", nie dorosła do tej wiosny. W powiecie wileńsko-trockim żył pan Pisanko, ziemianin, znany z ciętego języka oryginał. Słyszał dużo o nim delegat rządu pan Walery Roman. Toteż gdy na jakimś bankiecie powiatowym posadzono go na wprost oryginała, zwrócił się do niego z zapytaniem:

– Jak się panu teraz Wilno podoba? Od czasu objęcia władzy przez nas musiały w nim zajść zmiany. Co pana, panie Pisanko, najbardziej w Wilnie uderzyło?

– Delegat rządu polskiego w Polsce, panie delegacie rządu – odparł Pianko.

Odpowiedź pana Pisanki powtarzano długo, jako wspaniały dowcip.

Dzisiaj chyba nawet najzażartszy epigon Endecji uśmiechnie się smutno na wspomnienie tej odpowiedzi.

Urzędowało się. Trwał okres tzw. sejmowładztwa. Panowie Bronisław Wędziagolski i Ludwik Chomiński, posłowie z ludowej partii "Wyzwolenie", wchodzili do urzędów krokiem mocnym, zwycięskim. Urzędnicy zrywali się z miejsc, jak na powitanie wchodzącego szefa. Inni interesanci, choćby od dawna czekali, musieli ustąpić kolejki "suwerenom". Nie było tygodnia, aby z ministerium nie przychodziło pismo z pieczątką wielkimi literami INTERPELACJA. Interpelacja poselska w sejmie miała pierwszeństwo przed innymi najbardziej pilnymi papierkami. Urzędnik z województwa czy starostwa pędził na zbity łeb, aby na miejscu przeprowadzić dochodzenie. Wyniki dochodzenia wraz z obszernym resume delegowanego urzędnika szły na biurko pana Pawła Rauego, kierownika oddziału prezydialnego w wydziale prezydialnym. On ci to koncypował odpowiedź, która z pieczątką INTERPELACJA szła pośpiesznie do Warszawy.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.