Inny felieton Tadeusza Irteńskiego zaczynał się tak: "Londyn ma Epsom, Wilno ma Pośpieszę". Na Pośpieszce bowiem, na błoniach zaraz za północnymi granicami miasta, odbywały się w sezonie konkursy hipiczne, w których brali udział dzielni jeźdźcy pułków kawalerii i artylerii konnej i nie mniej dzielne amazonki wileńskie, rekrutujące się przeważnie z grona rozczarowanych mężatek i "ongi bardzo młodych panien", jak je określał złośliwy Kamil Mackiewicz. Konkursom hipicznym prezydowali hr. Breza i jeden z popularnych w Wilnie braci Jamonttów. Do funkcji pana Jamontta należało wypisywanie wyników konkursów kredą na czarnej tablicy.
Dało to asumpt panu Kamilowi Mackiewiczowi do narysowania karykatury; pan Jamontt maluje na tablicy potężnych rozmiarów kieliszek. Była to
aluzja do skłonności pana Jamontta do wypitki, którą zresztą Kamil, jak wiadomo, też nie gardził.
Z paniami chodziło się do restauracji Żorża, gdzie, jak powiedział tenże Kamil Mackiewicz, stoliki były tak przemyślnie rozstawione, aby goście mogli nie tylko swobodnie rozmawiać ze znajomymi siedzącymi przy innych stolikach, ale i zaglądać im do talerzy. Żorż był bowiem restauracją naprawdę familijną i panował w niej duch miłego rodzinnego plotkarstwa.
Zjawienie się nieznajomego przybysza – najczęściej osoby przyjeżdżającej na rozwód kalwiński przy ulicy Zawalnej – witano ożywionym szmerem zaciekawienia. Gdy nie było pieniędzy na zapłacenie za posiłek, rachunek podpisywano, po czym kelner zawieszał go na haku za kasą. Stąd jadanie u Żorża na kredyt nazywało się jedzeniem "na hak".
Na posiłki ściśle męskie, tj. pijaństwa, chodzono do "Bristolu", do Macieja ("Zacisze"), do "Warszawianki", do "Myśliwskiej", do "Łazarza" (na rybkę), a nawet do raczej obskurnej restauracyjki pani Żytkiewiczowej na Zamkowej. "Palais de danse" pana Kneblewskiego, surogat przedwojennego Szumana, miało się zjawić w parę lat później.
Życie towarzyskie więc trwało, choć w porównaniu z okresem sprzed wojny było to życie przygaszone i – jakby powiedziała pani Maria Czapska
– o parę "oczek" niższe od życia przedwojennego.
Gdzie jest życie towarzyskie, tam się ludzie obrażają i wszczynają sprawy honorowe. Pod tym względem Wilno zdobyło sobie tragiczną sławę na parę lat przed przyjazdem Tadeusza. W lokalu konwentu (tj. korporacji) "Polonia", która się przeniosła z Dorpatu do Wilna, odbył się pojedynek na półciężkie pałasze między porucznikiem 13 pułku ułanów Ławrynowiczem a porucznikiem piechoty Godebskim, który nawiasem mówiąc był instruktorem szermierki. Ławrynowicz – dość poważnie ranny w pierś, wpadł we wściekłość i przyciskając ranę lewą ręką, prawą rąbnął stojącego z opuszczoną szablą przeciwnika straszliwym cięciem w szyję. Krew chlusnęła na ścianę i jak opowiadali "polonusi", trzeba było dokładnego szorowania i kilku warstw farby, aby czerwona plama znikła ze ściany. (Według innej wersji śladu umyślnie nie zamalowywano ze swoistego "snobizmu").
Opowiadano też, że tragiczny wypadek był winą prowadzącego, który stracił głowę i zapomniał krzyknąć "stój", gdy Ławrynowicz został ranny przez przeciwnika.
Inny śmiertelnie zakończony pojedynek zdarzył się już za Tadeusza. Student "polonus" Nowacki zabił w pojedynku na pistolety kolegę Przygodzkie-
go. Kula trafiła w wątrobę i ranny długo się męczył przed śmiercią. Pojedynek ten był tym smutniejszy i tragiczniejszy, że nie poszło im o jakąś poważną zniewagę, lecz o kłótnię, czyja rodzina i czyj klejnot herbowy są lepsze.
Gdy pojedynek odbywał się między starszymi panami, "zaprzysiężonym" prowadzącym był najczęściej filister "Polonii" lekarz wojskowy podpułkownik Adam Bonasewicz. Dr Bonasewicz traktował starcie orężne z całą powagą należną temu rytuałowi. Sam rzecz jasna nabijał pistolety.
Gdy sprawa honorowa była poważna, nabijał pistolety w sposób przepisany. Ilekroć jednak sprawę uważał za niezbyt poważną, np. gdy chodziło o pukaninę między panami żurnalistami, wsypywał przez omyłkę podwójną miarkę prochu, skutkiem czego był wielki huk, ale kule szły o kilka metrów powyżej celu.
Prócz dwóch krwawych i niezliczonej ilości bezkrwawych pojedynków Wilno wsławiło się zabójstwem związanym ze sprawą honorową. Pan Karnicki-Smoleński, urzędnik Banku Ziemskiego, który później – 18 września 1939 roku – popełnił samobójstwo, miał jakąś niezbyt mądrą sprawę honorową: chodziło w niej, jak i w wypadku Nowacki-Przygodzki, o spór w sprawie klejnotu rodowego i starożytności rodziny. Sprawę prowadzono nieudolnie i spisano tzw. protokół jednostronny. Poszkodowani, zamiast pociągnąć do odpowiedzialności honorowej autorów tego protokółu, zaatakowali pana Karnickiego-Smoleńskiego na ulicy z kijami w ręku. Strzelił i zabił jednego z napastników. Sprawa sądowa była w Wilnie wielką sensacją. Pana Karnickiego-Smoleńskiego bronił znany adwokat warszawski Niedzielski, który później wydał małą książeczkę z opisem tego procesu i oczywiście z pełnym tekstem własnej mowy. Sąd skazał pana Karnickiego-Smoleńskiego na pół roku więzienia z zawieszeniem wyroku za zabójstwo w stanie uniesienia psychicznego.
Trzeba podkreślić, że bardzo nikły procent spraw honorowych kończył się pojedynkiem, a na jakieś sto pojedynków w okresie 1922–1939 tylko dwa zakończyły się śmiercią. Olbrzymia, niepoddająca się niestety statystyce większość spraw honorowych kończyła się protokółem. Inteligencja polska przeżywała to, co Tadeusz w jednym ze swych najlepszych felietonów nazwał "kryzysem honoru". Dżentelmenów się namnożyło, a pojęcie honoru zdewaluowało. Największym bestsellerem polskim, bestsellerem bijącym o kilka długości powieści Mniszkówny i Żeromskiego, był kodeks honorowy Boziewicza. Zdrowa skądinąd chęć uniknięcia starcia z orężem w ręku prowadziła do kwestionowania zdolności honorowej (Satisfaktionfaehigkeit) przeciwnika. Odbywał się wtedy sąd honorowy. Gdy sprawa honorowa była szczególnie poważna, na superarbitra zapraszano filistra "Pofonii" zacnego pana Jerzego Czapskiego z Przyłuk w Mińszczyźnie.
W pierwszych latach pobytu Tadeusza w Wilnie zdarzył się inny krwawy wypadek, który do dziejów szkolnictwa polskiego powinien wejść pod na-
zwą "krwawej matury". Wojna i rewolucja przerwały studia wielu ludziom.
Tadeusz np. skończył prawo z siedmioletnim opóźnieniem. Większość jego kolegów petersburskich – z wyjątkiem Tolusia Rusieckiego i Sewerka Odyńca – w ogóle zrezygnowała z ukończenia studiów wyższych. Młodzież o ćwierć pokolenia młodsza miała podobne zmartwienia z maturą. Wielu z niedoszłych maturzystów poszło na ochotnika do wojska, a po demobilizacji zapragnęło zakończyć naukę gimnazjalną i dostać maturę. Byli to ludzie, którzy przez parę lat prowadzili życie dorosłe, a przy tym obozowo-awanturnicze, strzelając do nieprzyjaciela i słysząc koło uszu gwizd kul nieprzyjacielskich, zaglądając do kieliszka, kradnąc kury po wsiach i zaściankach, doznając tanich i prymitywnych przygód miłosnych. Można sobie wyobrazić, jak nieswojo czuli się, gdy ich posadzono na ławach obok gołowąsych dzieciuchów i kazano uczyć się rzeczy, które na zdrowy rozsądek nie tylko ludzi wyrosłych w twardej szkole życia, lecz i wielu ludzi normalnie dorosłych, nie są nikomu na nic potrzebne.
W gimnazjum im. Lelewela w Wilnie wśród takich maturzystów znaleźli się Ławrynowicz, młodszy brat tragicznego bohatera pojedynku na szable, i Obrąpalski, syn zacnego pana Emanuela Obrąpalskiego z Mińska. Dyrektorem i nauczycielem matematyki był pan Biegański. Zauważywszy, że Ławrynowicz i Obrąpalski często opuszczają lekcje, mają złe stopnie i nieraz poza szkołą upijają się, pan Biegański ostrzegł ich, że matura to nie żarty i że powinni się "podciągnąć", inaczej bowiem nie zdadzą matury. Ostrzeżenie miało odwrotny skutek. Młodzieńcy nie tylko się nie podciągnęli, lecz zachowali w duszy głęboką urazę do dyrektora.
– Jak to? – skarżyli się kolegom – przelewaliśmy krew i żarły nas wszy za tych wszystkich cywilów, a między nimi za tego capa z Galilei (pan Biegański miał nieszczęście pochodzić z Małopolski) i oto w nagrodę urządzają nam szykany z ich głupią maturą!
Przyszedł dzień egzaminu maturalnego z matematyki. Ławrynowicz i Obrąpalski przyszli na egzamin po nocy spędzonej na pijaństwie i mając już z góry obmyślony plan działania. Zobaczywszy, że nie potrafią rozwiązać zadania, postanowili się mścić. Ławrynowicz wyjął pistolet i zaczął strzelać do Biegańskiego. Dyrektora zasłonił uczeń Jerzy Zagórski i padł trupem. Dyrektor nie był nawet draśnięty, zaś Ławrynowicz włożył lufę pistoletu w usta i pociągnął za cyngiel. Wtedy Obrąpalski wydobył granat. Uczeń Osmołowski chwycił szaleńca z tyłu za ręce, ale nie mógł już zapobiec wyrwaniu zapalnika. Granat wybuchnął u Obrąpalskiego na brzuchu, zabijając go na miejscu i raniąc śmiertelnie odłamkiem nauczyciela Jankowskiego. W klasie, jak w ostatniej scenie ostatniego aktu tragedii szekspirowskiej, leżały cztery trupy.
Jak szeroki rozgłos miała wówczas ta "krwawa matura", dość powiedzieć, że państwo Irteńscy z Jadwinią, bawiący wtedy w Nicei, dowiedzieli się o tym wypadku z olbrzymich tytułów na pierwszej stronie gazety.
Wypadek miał również dalsze echa w Wilnie. Echa literackie. Mińczuk pan Kazimierz Leczycki, dziennikarz i autor powieści "Państewko", o którym wspomniałem w rozdziale IX, napisał i wystawił w Wilnie sztukę pt. "Sztuba". W sztuce tej echo "krwawej matury" było jednak przyciszone.
Uczeń celował z rewolweru do nauczyciela, ale nie wystrzelił. Zakończenie było pogodne. Rzecz miała poza tym "aktualne" momenty komiczne: maturzyści pisali wypracowanie egzaminacyjne ze słuchawkami na uszach pod dyktando radia... Sztuka miała powodzenie. Wystawiło ją kilka teatrów w Polsce i jeden czy dwa teatry za granicą.
Rozdział o "duchu starego Wilna" nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o sławnym w Wilnie przybytku miłości płatnej, czyli o tzw. cioci Rózi. Wilno miało sporo domów publicznych, ale wśród nich zakład cioci Rózi był perłą. Wspomniało już o nim paru wspominkarzy (z Melchiorem Wańkowiczem oczywiście na czele) przytaczając popularne w Wilnie anegdoty dotyczące przeważnie znanych osobistości, które padły tak czy inaczej ofiarą niedyskrecji, czy to cioci Rózi, czy jednej z jej pensjonarek. Tadeuszowi znane były te anegdoty, ale wątpił zawsze w ich autentyczność. W jego wspomnieniu zakład cioci Rózi różnił się od innych podobnych zakładów solidnością i wielką dyskrecją. Przytoczę tu natomiast inną anegdotę, za której autentyczność Tadeusz Irteński ręczy. Zakład cioci Rózi mieścił się w latach dwudziestych na ulicy Mostowej numer 19, w dziedzińcu, w jednej z paru oficyn. W oficynie obok – pod tym samym numerem – mieszkała z rodzicami i bratem panna Lilka Szerszyńska, uczennica gimnazjum im. Orzeszkowej, czyli tzw. orzeszkówka. Ojcem chrzestnym jej brata i przyjacielem jej ojca był jeden z proboszczów Ostrej Bramy. Na początku swego pobytu w Wilnie wybierał się do państwa Szerszyńskich i podał dorożkarzowi adres: Mostowa 19, pytając, czy wie, gdzie to jest. Na to dorożkarz:
– Panoczku! Tam koń sam stanie.
Tadeusz Irteński przyjechał do Wilna, aby pracować w wydziale bezpieczeństwa delegatury rządu, w okresie bardzo niespokojnym. Na granicy grasowali dywersanci z Sowietów, urządzając nieraz rajdy w głąb kraju. Słynny był napad na starostwo w Stołpcach województwa nowogrodzkiego. Nie mniej słynne były napady na pociągi – pod Leśną w Nowogródzkim i pod Porochońskiem na Polesiu. "Czerwonaki" warszawskie i prowincjonalne oskarżały władze cywilne i policję, zwłaszcza policję graniczną, o niezaradność i drukowały wielkimi literami hasło: "Zmienić bezpieczniki!". Czerwoniak wileński atakował ze szczególną zaciekłością pana Włodzimierza Dworakowskiego, któremu niejeden dowódca wojskowy mógł zazdrościć
odwagi, energii i szybkiej orientacji, ale który miał przykry charakter i nie był popularny wśród przedstawicieli prasy. Niemniej prasa trąbiła, że w czasach niebezpiecznych należy zwracać się o pomoc do wojska, i wołała o militaryzację straży granicznej.
Wojewodą nowogródzkim mianowano generała Januszajtisa. Wsławił się on okólnikiem "do właścicieli majątków i folwarków", w którym zalecał, aby przed każdym domem wykopać i zbudować niewielki "blindażyk". Mieszkańcy dworu czy dworku mieli – w razie napadu bandyckiego lub dywersyjnego – chronić się w tym blindażyku i ostrzeliwać się z niego. O ile wiem, nikt wezwania generał-wojewody nie usłuchał i blindażyka nie zbudował, ale okólnik, choć "tajny", trafił do prasy i ośmieszył poczciwego generała Januszajtisa. Był też groźnym ostrzeżeniem, jak bardzo katastrofalne jest mianowanie wojskowych na stanowiska cywilne. Ale ostrzeżenie przeszło "straszne lecz niezrozumiane". W każdym razie nikt o nim nie pamiętał w dziesięć lat później.
Poza dywersantami grasował w województwie nowogródzkim bandyta Mucha. Miał sławę białoruskiego Robin Hooda: rabował u bogatych, aby zrabowane rozdawać biednym. Był więc spadkobiercą słynnego przed 20 laty Sawickiego, o którym wspomniałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego". Na odcinku granicznym województwa wileńskiego wielkich napadów dywersyjnych lub bandyckich nie było. Ale zdarzały się mniejsze napady.
Najniespokojniej było w powiecie dziśnieńskim, o którym zachowała się legenda, że gubernator Lubimow w raporcie do ministra spraw wewnętrznych tak się o tym powiecie wyraził: "Mam w guberni jeden osobliwy powiat – dziśnieński"... "Osobliwość" powiatu z czasów carskich znikła w mrokach niepamięci i zapewne nigdy się nie dowiemy, na czym polegała. Za czasów polskich powiat był znany z tego, że choć nazywał się dziśnieński stolicę miał nie w Dziśnie, ale w Głębokiem. (O Dziśnie – mieście umarłych – opowiem przy okazji później). Nazwiska ziemian tego powiatu przypominały "Pamiętniki kwestarza" Ignacego Chodźki: Korsakowie, Rudominowie, Szyrynowie...
Jednego z braci Szyrynów zamordowali bandyci. Gdy zjawiła się policja, aby przeprowadzić dochodzenie, rozżalony brat zamordowanego zaczął wymyślać policjantom od ostatnich za bezczynność i nieudolność.