Że Poleszuk nie jest ani Białorusinem, ani Ukraińcem, ale czymś pośrednim, co wprawdzie nie hoduje węży, jak to czynił Litwin starożytny, ale
za to rad słucha kazań sekciarskich i trawi sporo czasu na "poszukiwanie Boga". Że jedynym bogactwem Polesia są niezliczone setki tysięcy stogów kwaśnego siana. Że komary mogą tam obrzydzić życie najbardziej twardoskóremu przybyszowi, że żółwie spacerują swobodnie po drogach błotnistych, a w trawach i łozach czyhają jadowite żmije. Słowem – kraj biedny i smutny. O nędzy tego kraju świadczyć zdaje się przypowiastka o szlachcicu Hołocie, który dał córce w posagu "grzybów wianuszek i wjunów garnuszek".
Po przeczytaniu sentymentalno-bałamutnej "Puszczy" Weyssenhoffa, Polesie zaczęło wabić Tadeusza jako myśliwego. A zupełnie "pogodził się" z Polesiem, gdy w słoneczny dzień latem 1921 znalazł się w sercu Polesia – w Pińsku. Gdy rzucił zachwyconym okiem na piękną fasadę kolegiaty jezuickiej bielejącej na szafirze nieba, gdy zmieszał się z gwarnym tłumem na rynku, gdy z "bulwarów" nad Piną przyjrzał się rojnemu życiu na rzece i przystani – wtedy wstrząsnęło nim wrażenie bogactwa i ruchu zadające kłam legendzie o nędzy poleskiej. Zapatrzony w bezkresną dal zielonej przestrzeni za rzeką nie odczuwał już smutku, choć mu oko istotnie "ginęło w oczeretach". Wiedział, że za tymi oczeretami są puszcze bogate, że w tych puszczach przebywają łosie, rysie, dziki, a nawet niedźwiedzie.
Że rzeki, jeziora i strumienie poleskie obfitują w ryby wszelkiego gatunku. Że tak niemile zwane "błota pińskie" roją się od ptactwa wodnego:
wyniki polowań na kaczki na jesiennych "sadach" lub na wiosennych łowach z krykuchą dochodzą cyfr "astronomicznych".
Gdy Tadeusz zaczynał emocjonalnie "godzić się" z Polesiem, komunikacja łodziami na sposób wenecki nabrała w oczach jego osobliwego uroku.
Przypomniał sobie z uśmiechem legendę, że podobno w okresie wojny światowej istniała na Polesiu wieś zapomniana nie tyle przez Boga, ile przez ludzi, zapomniana do tego stopnia, że w ciągu długiego szeregu lat nie płaciła podatków i nie posyłała rekrutów do wojska. Według legendy mieszkańcy tej wsi dowiedzieli się o wojnie już po jej ukończeniu, chociaż w ciągu 3 lat front niemiecko-rosyjski biegł przez sam środek Polesia.
Szczęśliwa wieś!
Tadeusz miał bliżej poznać Polesie, gdy w rok później, latem 1922, Władek Czechowicz zaprosił go na kaczki do Porochońska.
Z Władkiem Tadeusz nie widział się od roku 1916, gdy razem polowali na pardwy w Sokorowie i na łosie na Wołowej Górze. Teraz Władek był żonaty z księżniczką Zofią Drucką-Lubecką, właścicielką dóbr Porochońsk, Chmielnik i Bohdanówka w powiecie pińskim. Jakie było pochodzenie nazwy Porochońsk? Zdaniem geografów nazwa pochodziła od "porochu", tj. prochu; pani Zofia, żona Władka, twierdziła jednak, że pochodzi od "parocha", tj. proboszcza. Zdanie geografów przeważyło i na mapach i na szyldzie stacji kolejowej widniał do końca napis "Porochońsk".
Tadeusz wybrał się do Porochońska w połowie lipca, czyli w sam czas otwarcia sezonu letniego na kaczki. Miał ruszyć rzeką Bobrykiem z "przystani" porochońskiej na Holczę w towarzystwie słynnego wabiarza i przewoźnika Wożuja – wielokrotnie portretowanego przez Kamila Mackiewicza, opisanego przez Stefana Krzywoszewskiego i Juliana Ejsmonda.
Lato jest suche i upalne. Wylew wiosenny dawno cofnął się do nurtu Bobryka. Olszyna w parku jest sucha. Idą więc piechotą ścieżyną wzdłuż płytkiego rowu aż do brzegów rzeki. Za olszyną jest łąka – też prawie sucha. Co kilka kroków wyrywa się spod nóg i znika w trawie spłoszony wąż. Węże są równie pospolite na łąkach poleskich, jak gdzie indziej żaby.
Są to zresztą niewinne węże błotne, zaskrońce. Podobno zdarzają się żmije, ale Tadeusz ani jednej nie spotkał na Polesiu. Spotkał się natomiast na Polesiu z przygodą, którą legenda poleska łączy ze żmiją. Pokąsany okrutnie przez komary spuchł w tak straszliwy sposób, że czoło zmieniło się w wałek spadający na oczy, a oczy stały się dwiema wąziutkimi szparkami między poduszkami nabrzmiałych powiek. Otóż Wożuj twierdził, że nie był to skutek zwykłego pokąsania przez komary: zdaniem jego Tadeusza ukąsił komar, który przedtem napił się krwi jadowitej żmii. Czy było tak, czy inaczej, dość że to dotkliwe pokąsanie było czymś w rodzaju szczepienia ochronnego. Tadeusz bywał później często na Polesiu i nieraz bywał niemiłosiernie gryziony przez komary, ale już bez złych skutków, jeśli nie liczyć dotkliwego i długo trwającego swędzenia. A jeżeli o żmije chodzi, to w czasie długich lat wędrówek myśliwskich po ziemiach litewskich Tadeusz spotkał się trzy razy ze żmiją, lecz nie na Polesiu, ale na suchych pagórkach w pobliżu Dukszt i Święcian.
Ale wracam do opowiadania. Płyną więc Bobrykiem. Rzeka wije się zygzakiem wśród żywopłotu nadbrzeżnych łóz. Łozy to piętrzą się stromo i bujnie, to za każdym zakrętem Bobryka cofają się w głąb łąk podmokłych tworząc zaciszne zatoki gęsto zarosłe grążelami, nenufarami, sitowiem i miętą. Zatoki te są ulubionymi siedliskami lęgowych kaczek. Toteż od czasu do czasu Wożuj wpływa łodzią do jednej z takich zatok, aby spróbować szczęścia łowieckiego do porywających się z szuwarów podlotów kaczych. Szczęście nie zawsze dopisuje, bo kaczki przebywają w zatokach tylko w pewnych porach dnia, a poza tym rozmokłych nawet w bardzo suche lata.
Płynąc latem po Bobryku, Tadeusz uświadamia sobie, czym jest dla ludności poleskiej komunikacja wodna. Na rzece panuje ruch. Co parę minut mijają łódź pędzoną niestrudzoną ręką Poleszuka. Najczęściej bywa to łódź naładowana "z czubem" sianem i ozdobiona wysychającym na słońcu więcierzem. Nieraz łódź przewozi drwa, budulec, lub nawet konie i krowy. Bywają łodzie wyłącznie "pasażerskie" przewożące ludzi z wioski: do kościoła, na jarmark, wesele lub chrzciny. Taka łódź jaskrawi się barwami strojów kobiecych i buchają z niej śpiewy i śmiechy. Czasem spotykają widok smutniejszy: zza łozowego klombu płynie kondukt pogrzebowy.
Na pierwszej łodzi pop z asystą i krzyżem, na drugiej trumna, na następnych rodzina i goście żałobni.
Po krótkim popasie w kureniu nad jeziorem Holcza, o którym będzie później mowa, ruszają Bobrykiem dalej na południe, ku Prypeci. Za Holczą krajobraz się zmienia. Przesuwające się z daleka na horyzoncie bukiety wysokich drzew rosnących na suchych wysepkach, zwanych grzędami, zdarzają się coraz częściej i coraz bardziej zbliżają się do brzegów rzeki.
Wszystko dokoła świadczy, że Bobryk minął już bezkresy łąk bagnistych i przecina teraz krainę bardziej żyzną. Bukiety wysokich drzew stają się tak rozrosłe, bogate i bujne, że chwilami zapomina się, że się płynie przez jeden z najbezludniejszych zakątków Polesia, że od najbliższego osiedla ludzkiego dzielą myśliwych dziesiątki kilometrów.
Ulega się złudzeniu, że te klomby starodrzewia to jakieś sztucznie zasadzone i kunsztownie pielęgnowane parki i że w gęstej ich zieleni pochowane są dwory, wille, pałace...
Zmieniają się też brzegi Bobryka. Zamiast podtopionych łóz – "prawdziwe" twarde krawędzie prawdziwego suchego lądu. Korytarz Bobryka staje
się wąski i ciemny, bo stare olchy rosną już na samej krawędzi, rozpinając nad rzeką sklepienie ciemnej zieleni. Po skwarze otwartej przestrzeni w tunelu wodnoolchowym jest niemal chłodno. Prąd Bobryka staje się szybszy. Posuwają się prędzej, choć bez szelestu.
Cisza letniego popołudnia
Czasem z nadbrzeżnej pieczary mulistej wejdzie do wody żółw i zniknie z cichym pluskiem w czarnej toni. Przed kilkudziesięciu jeszcze laty w takich zatokach olchowych gnieździły się bobry. Tu budowały misterne domki z trzciny i mułu. Tu tworzyły przemyślne groble z podpiłowanych kloców olchowych. Dziś nie ma już bobrów ani na Bobryku, ani w ogóle na Polesiu. Dziś po bobrach pozostała tylko nazwa rzeki.
Płyną w milczeniu. Tadeusz siedzi w łodzi tak wygodnie, a półmrok zielony tej rzeki "podziemnej" jest tak tajemniczy i tak... rusałczany, że oddaje się bez reszty kontemplacjom romantycznym. Po głowie przesuwają się leniwie oderwane fragmenty jakichś oglądanych kiedyś obrazów. Ni to Böcklin, ni to Kotarbiński, ni to Grottger, ni to wprost Andriolli. Wrażenie osobliwości romantycznej dochodzi do zenitu, gdy w pewnej chwili oko jego pada na podmyty wodą potężny pień olchy. Na pniu tym kładzie się plama słońca. I oto z mimowolnym wstrząsem spostrzega, że pień ten jest jednym wielkim kłębowiskiem wężów. Spełzły się widać na słońce i grzeją się powikłane w fantastyczne supły i skręty. Tadeusz każe Wożujowi zatrzymać się i przygląda się wężom z zapartym oddechem, zdając sobie sprawę, że oto po raz pierwszy, a może i po raz ostatni w życiu ogląda takie kłębowisko wężów. Ogląda nie w zoologu lub na obrazku wyobrażającym średniowieczną "pieczarę wężów", lecz w stanie naturalnym, na tle przyrody Polesia!
Wożuj nie rozumie nastroju Tadeusza – nastroju tak romantycznego, że niemal graniczącego z lękiem mistycznym. Ze śmiechem zgarnia łopatą wiosła dużą porcję drzemiących "gadzin", po czym wstrząsa wiosłem. Syk i zamieszanie. Część wężów zmyka na brzeg i kryje się w trawie i zaroślach. Reszta wpada do wody i uchodzi wpław.
Tadeusz śledzi ich ruchy z wielką przyjemnością. Bo nawet ludzie mający wstręt do wszelkich płazów muszą przyznać, że wąż pływa ślicznie i że wygląda uroczo, gdy ze sterczącą z wody czarną główką mknie w rytmicznych pod wodą spiralach. Wreszcie ostatni wąż znika i oto olcha, która była przed chwilą wizją romantyczności poleskiej, jest teraz tylko szarą i bezduszną bryłą.
Jadą dalej. W pewnym miejscu las olch rzednie, a potem kończy się, jak nożem uciął. Oczy, nawykłe w ciągu kilku godzin do łagodnego półmroku, są nagle oślepione przepychem otwartej przestrzeni. Ostrym klinem biegnie mierzeja piaszczysta. W nozdrza uderza świeży powiew. Nurtem szerokim i majestatycznym, pieszcząc łagodną falą ławice żółtego piasku, płynie siwa Prypeć.
Wiosną 1923 roku Tadeusz znów zjechał do Porochońska na kaczory, słonki i głuszce. Trzech było znakomitych wabiarzy w Porochońsku: Iwan, Mikołaj i wspomniany Wożuj. Wśród tej trójcy Wożuj był uważany za najlepszego. Żaden nie dorównał mu ani wytrwałością w pędzeniu łodzi przez nieskończone przestrzenie wodne, ani szybkością orientowania się w labiryncie łozowisk, ani umiejętnością wyboru właściwego miejsca na zasadzkę, ani -– co najważniejsze – sztuką imitowania głosu kaczek wszelkich możliwych gatunków. W okresie, gdy był u szczytu sławy, jako wabiarz niezrównany, i gdy dzięki dużym dochodom stał się, jak na stosunki poleskie, człowiekiem zamożnym, spotkało go wielkie nieszczęście. Którejś wiosny w czasie przeprawy przez niepewny lód rzeczki czy jeziora utonął mu syn jedynak. Cios ten podziałał na Wożuja w sposób osobliwy. Pasję łowiecką i żądzę łatwego zarobku zastąpiła mania religijna. Stał się gorliwym wyznawcą jednej z niezliczonych na Polesiu sekt. Sekta, do której przystąpił Wożuj, zabraniała wszelkiego udziału w zabijaniu stworzeń żywych. Na przeciąg kilku lat Wożuj znikł z życia łowieckiego. Lecz później, gdy przyszedł kryzys gospodarczy i gdy nędza zajrzała do ubogiej chaty Poleszuka, Wożuj złamał śluby sekciarskie i znów zabłysnął na firmamencie poleskim jako gwiazda wabiarska pierwszej wielkości i mocy.
Ale wiosną 1923 roku daleko jeszcze do nieszczęścia, które spotkało Wożuja. Tadeusz z Wożujem wypływają z labiryntu olch na otwartą przestrzeń wodną. Noc ustępuje powoli. Gwiazdy wciąż jeszcze błyszczą. Jednak niebo na wschodzie zaczyna przeświecać smugą różowiejącej jutrzenki. Zimno-
stalowa powierzchnia wody nabiera tonów cieplejszych. Świta. Posuwają się bez plusku i szelestu. Jak czarne widma wynurzają się z półmroku i mijają ich na pół zatopione krzaki łozowe. Porzucają nurt Bobryka i skręcają na wody nieruchome. Wożuj rozgląda się. Wybiera odpowiedni krzak łozy. Wbija do dna rozlewiska palik. Od palika biegnie parometrowej długości linka z misternie zrobioną pętelką rzemienną. Do pętelki tej Wożuj uwiązuje za łapkę wydobytą z kosza krykuchę. Krykucha pada na wodę z radosnym kwakaniem i zaraz zaczyna nurkować i pluskać się.
Po umieszczeniu krykuchy myśliwi wjeżdżają z łodzią w potężny krzak łozy. Wożuj wybrał krzak umiejętnie. Jest dość gęsty, by zamaskować łódź wraz z myśliwymi, a równocześnie pozostawia wystarczający wylot u tyłu łodzi dla strzałów na wodzie i równie wystarczającą przestrzeń nad głową dla strzałów w lot.
Świta. Gwiazdy z wolna topnieją w ametyście nieba. Niebo na wschodzie i tafla wodna pod nim lśnią jak pozłacane srebro. Krykucha "pracuje" dobrze. Krąży po wodzie tak szeroko, na ile jej pozwala długość linki, nurkuje i trzepie skrzydłami i – co najważniejsza – odzywa się prawie bez przerwy.
Jednostajne, trochę jakby poirytowane "kwa-kwa-kwa" przerywa od czasu do czasu namiętna zwrotka legato, rozdzierająca uśpioną ciszę pustyni wodnej. Wożuj uśmiecha się z zadowoleniem: takiemu spazmatycznemu głosowi nie oprze się żaden kaczor!