farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [25]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Gdyby nawet przyjąć, że Wiertinski nie napisał sam ani jednego tekstu i że muzykę – zresztą dość jednostajną i prymitywną – układał mu kto inny, powinien przejść do historii kabaretu artystycznego jako oryginalny, przez nikogo niedościgniony i nawet przez nikogo dobrze nienaśladowany wykonawca osobliwego "genre'u" – synkopowanego i melodyjnego półśpiewu i półcauserie.

Teraz zamiast tradycyjnego cofnięcia się o kilka lat wstecz – skoczmy, ażeby już do Wiertinskiego nie wracać, o parę lat naprzód. Tadeusz jest w Wilnie i siedząc w pierwszym rzędzie słucha Wiertinskiego popisującego się w smokingu. Tu podkreślmy, że było to w roku 1924. Był to rok, gdy większość Żydów wileńskich, zarówno starych jak młodych, była jeszcze całkowicie zrusyfikowana i nastrojona do Polaków wyczekująco, niezbyt życzliwie, jeśli nie wrogo. A widownię na występie Wiertinskiego wypełnili w trzech czwartych Żydzi. Póki śpiewał piosenki "neutralne", sala witała go zwariowanymi oklaskami. Lecz gdy zaśpiewał propolską "Panią Irenę", tu i ówdzie rozległy się gwizdy. Drobna rzecz, lecz zmieniła całkowicie stosunek Tadeusza do Wiertinskiego. Przypomniał sobie, które to piosenki budziły szczególnie gorące oklaski, i nazajutrz zatelefonował do komisariatu rządu, prosząc o przysłanie mu tekstów tych piosenek.

W dwóch z nich znalazł momenty bluźnierstwa, czego poczciwi cenzorzy z ministerium spraw wewnętrznych nie zauważyli. Nie namyślając się, napisał ex officio do ministerium, wskazując na te bluźniercze ustępy. Ani mu w głowie było robić przyjacielowi "Szurce" (bo tak brzmiało zdrobniałe imię Pierrota) krzywdy. Chciał po prostu, by cenzura ministerialna skreśliła w jego piosenkach kilka zdań "ryzykownych". Cenzorzy jednak postanowili inaczej: zabronili w ogóle występów Wiertinskiego w Polsce. Był to dla piosenkarza cios niemały. Za jeden koncert w Warszawie dostawał "do ręki", tj. po potrąceniu zarobku impresaria, 1000 dolarów, a za koncert w zapadłych Baranowiczach – 500! Odtąd Wiertinski miał zdobywać Polskę wyłącznie płytami. A doniesiono później Tadeuszowi z Sopotu, że Wiertinski dowiedziawszy się, komu zawdzięcza zakaz wjazdu do Polski, miał się wyrazić: "Nie wiedziałem, że z Tadji taka świnia". "Tadja" jednak do roku 1939 przechowywał z pietyzmem jego podobiznę z następującą dedykacją: "Miłemu drogiemu Tadeuszowi Kazimirowiczowi na pamiątkę krótkiej ale (?) wzajemnej sympatii".

Po koncercie Wiertinskiego, po teatrze lub teatrzyku odbywały się nieraz beztroskie zabawy w restauracji. Na jednej z nich, w gabinecie w "Oazie", był obecny Bodzio Zalutyński wraz z trzema grodzieńczukami: starostą sokólskim panem Baerem i sąsiadami Bodzia panem Terajewiczem i panem Andrzejkowiczem. Tadeusz miał brzydki zwyczaj, że po wypiciu większej ilości alkoholu czepiał się kogoś z obecnych, powtarzając bez końca ten sam "dowcip". Tym razem ofiarami jego byli starosta Baer i pan Terajewicz.

A pana Terajewicza drażnił dwuwierszem z "Pana Tadeusza":

Terajewicza znałem, co idąc na dziki
Nie brał nigdy innego oręża, prócz piki.

Zarówno pan Baer, jak pan Terajewicz byli to ludzie dobroduszni i cierpliwi i nie zirytowali się, chociaż Tadeusz powtórzył oba dwuwiersze chyba po sto razy.

Pana Andrzejkowicza drażnił Bodzio, przypominając, że Ignacy Korwin-Milewski nazwał w druku jego, czy też jego ojca "drobnym" ziemianinem – ściśle mówiąc "ziemianinem średniej ręki" – czego zacny pan Andrzejkowicz nigdy Korwin-Milewskiemu nie mógł wybaczyć.

Nie dla występów Wiertinskiego i nie dla zabaw w "Oazie" rzucił Tadeusz pracę w Brześciu i przeniósł się z powrotem do Warszawy. Zapisał się na uniwersytet i zameldował u prezesa komisji zwanej "komisją egzaminacyjną dla absolwentów innych uniwersytetów". Prezesem tej komisji był profesor Koschembar-Łyskowski. Słynął z porywczego temperamentu i Tadeusza ostrzeżono, aby się pilnował. Mimo to już przy pierwszej wizycie miał się przekonać, jak łatwo profesor wpadał w pasję.

Tadeusz uratował z bałaganu rewolucyjnego swój indeks ze stopniami za zdane egzaminy, ale inne papiery, m.in. metryka urodzenia, zostały w Petersburgu.

– Musi nam pan przedstawić metrykę urodzenia – oznajmił krótko Łyskowski.

– A czy zaświadczenie podpisane przez dwie wiarogodne osoby nie byłoby wystarczające? – spytał Tadeusz niewinnym głosem.

Na twarzy profesora wystąpiły cętki, jak sienkiewiczowskiemu Ranickiemu z "Potopu".

– Czy mają to być świadkowie połogu pańskiej matki? – wrzasnął.

Skończyło się na tym, że Tadeusz został dopuszczony do egzaminów po przedstawieniu dowodu, że złożył przez ministerium spraw zagranicznych podanie o zwrot dokumentów z uniwersytetu petersburskiego. (Dodajmy, że dokumenty zostały zwrócone w porządku po upływie półtora roku, czyli już po otrzymaniu przez Tadeusza dyplomu).

Studia i egzaminy potoczyły się gładko, choć nie obeszło się bez pewnych szykan. Tak np. zaliczono Tadeuszowi czas spędzony w uniwersytecie petersburskim, nie kazano mu chodzić na wykłady, ale nie zaliczono ani jednego ze zdanych w Petersburgu egzaminów. Nie zaliczono w szczególności egzaminu z historii filozofii prawa, o czym będzie mowa niżej. Kazano mu też zdawać egzamin z "polonistyki". Zaczęło się od egzaminu pisemnego na temat "Miłość ojczyzny w poezji Adama Mickiewicza". W części ustnej młody profesor (nazwisko zapomniane) egzaminował z historii Polski – przedmiotu, który był zmorą Tadeusza, obawiał się bowiem, że się zaplącze w pytaniach z historii średniowiecza. Profesor spytał jednak:

– Co pan wie o panowaniu Jana Kazimierza.

Tadeusz wyprostował się i zaczął:

– Jan Kazimierz wstąpił na tron po śmierci brata Władysława IV w roku 1648 w okresie dla Rzeczypospolitej bardzo ciężkim, bo po porażkach wojsk koronnych pod Korsuniem i Żółtymi Wodami. Pierwszy okres wojen kozackich zakończył się po oblężeniu Zbaraża kompromisowym pokojem pod Zborowem. Ale już w parę lat później wojna zawrzała na nowo i wojska Jana Kazimierza pobiły Kozaków na głowę w roku 1651 pod Beresteczkiem...

Tadeusz mówił gładko i widział w oczach profesora uznanie dla swej wiedzy z chronologią włącznie. Ale jednocześnie myślał: "Czy ten człowiek naprawdę nie rozumie, że moja wiedza jest oparta na wielokrotnym czytaniu "Ogniem i mieczem"?

Potem przyszedł egzamin z gramatyki. Egzaminował sam staruszek Kryński. Zadał Tadeuszowi kilka pytań z mistycznej – części gramatyki zwanej obocznością głosek. Tadeusz bąkał odpowiedzi mniej lub więcej bzdurne, albo w ogóle milczał. Kryński podniósł brwi:

– Nie rozumiem – powiedział – mam tu przed sobą pańskie wypracowanie pisemne. Nie zrobił pan ani jednego błędu. Tymczasem widzę, że nie zna pan gramatyki.

– Znajomość gramatyki języka polskiego nie jest potrzebna Polakowi, panie profesorze – odparł Tadeusz.

– Obawiam się, że pana nie rozumiem – rzekł Kryński.

– Sądzę, panie profesorze, że Polak powinien mówić i pisać poprawnie bez uczenia się gramatyki.

Kryński uśmiechnął się lekko:

– Cóż... można i tak – powiedział i uznał egzamin za skończony.

Za egzamin polonistyczny stopni nie stawiano. Zarówno wspaniałą odpowiedź Tadeusza o panowaniu Jana Kazimierza, jak wątpliwy wynik egzaminu ustnego z gramatyki uznano za zadowalające. Egzaminy prawnicze poszły na ogół gładko, chociaż na pierwszym z nich, zwanym egzaminem prawno-historycznym, Tadeusz dopuścił się sztuczki, która pozostawiła mu w pamięci osad trochę – niewyraźny. W drukowanym programie komisji egzaminacyjnej dla absolwentów w części prawno-historycznej figurował przedmiot "filozofia prawa".

Zamiast poinformować się u starych absolwentów, albo choćby u jednego z uniwersyteckich woźnych (którzy np. w Petersburgu byli najlepszym
źródłem informacji), zaufał własnej logice. "Skoro napisano "filozofia prawa", a nie "historia filozofii prawa" – myślał – tedy jest to synonim "teorii" albo "encyklopedii prawa"... Nie pytając nikogo, kupił dzieło profesora Eugeniusza Jamy pt. "Teoria prawa", pracę kompilacyjną na poziomie podręcznika "prawoznawstwa" dla ósmej klasy gimnazjalnej.

Z dzieła tego zapamiętał szereg definicji, np. co to jest moralność? co to jest słuszność? co to jest sprawiedliwość? co to jest prawo? Dosłownie w sam dzień egzaminu dowiedział się z przerażeniem, że "teorii prawa" w programie nie ma, a nieszczęsna "filozofia prawa" jest "historią filozofii prawa". Co robić? Sześć lat przedtem zdał tę historię u prywatdocenta de Sacchetti w Petersburgu ze stopniem celującym. Uczył się jej zaś z podręcznika Borisa Cziczerina. Niestety po sześciu latach tylko strzępy pozostały w głowie z nabytej wiedzy. "Jakoś to będzie – pomyślał – może jakoś się wykręcę".

Egzaminował sam profesor Jarra. Do stołu obok Tadeusza zasiadło jeszcze dwóch delikwentów. U końca stołu siedział zaczytany w gazetę przedstawiciel ministerium oświaty, który czasem asystował egzaminom dla eksternów. Gdy kolej przyszła na Tadeusza, profesor Jarra zapytał:

– Co pan wie o prawie natury?

Tadeusz zaczął bąkać jakieś bzdury, na których wspomnienie po dziś dzień musi się rumienić. Profesor machnął ręką i zadał drugie pytanie. Tadeusz milczał. To samo z trzecim pytaniem. Bokiem oka Tadeusz widział, jak przedstawiciel ministerium odłożył gazetę, ciekawy zapewne widoku zarzynanego studenta. Już ręce zacierał i chciał coś powiedzieć, gdy Tadeusz oznajmił:

– Panie profesorze! Zaszła omyłka. Mam wrażenie, że omyłka nie jest z mojej winy. W programie wydrukowano "filozofię prawa", a nie "historię filozofii", którą nawiasem mówiąc zdałem sześć lat temu w Petersburgu ze stopniem celującym. Zrozumiałem i sądzę, że logicznie jestem usprawiedliwiony, że "filozofia prawa" jest "teorią prawa". Przygotowałem się więc do egzaminu nie z historii filozofii prawa, ale z teorii prawa, którą przestudiowałem według dzieła pana profesora.

Ostatnie cztery słowa Tadeusz wymówił z przyciskiem. Nastała minuta milczenia, w której czasie Tadeusz powtarzał w duchu w rytmie przyśpieszonego bicia serca: połknij haczyk! połknij haczyk! połknij haczyk!

Profesor połknął haczyk. Po minucie milczenia zapytał pobłażliwym tonem:

– Co to jest słuszność?

Tadeusz wyrecytował formułkę profesorską bez błędu. To samo na kilka dalszych pytań. Egzamin został uznany za dostateczny.

Najtrudniejsza była trzecia i ostatnia część egzaminu – egzamin sądowy. W owym czasie Tadeusz nie myślał o powrocie do administracji i zamierzał poświęcić się aplikanturze adwokackiej. Toteż do tego sądowego egzaminu przygotowywał się bardzo solidnie. Gdy za dwa pierwsze egzaminy dostał stopień dostateczny, część sądową zdał z wynikiem "dobrym".

Z prawa cywilnego egzaminował go profesor Lutostański, z prawa karnego – Wacław Makowski. Pewnym odetchnieniem w napięciu tego poważnego egzaminu był egzamin z procedury cywilnej u profesora Dynowskiego, kuzyna tego Dynowskiego, który w ciągu kilku miesięcy był szefem Tadeusza w Mińsku. Tu – parę słów o profesorze Dynowskim. Przed wojną był adwokatem w Petersburgu i radcą prawnym kilku bogatych spółek akcyjnych. Miał rozległe stosunki. Dzięki tym stosunkom dostał po wojnie japońskiej misję niemałą: został delegowany do Trybunału Międzynarodowego w Hadze, jako przedstawiciel rosyjskiego skarbu państwa w sporze z niemieckim dostawcą broni. Dostawca broni żądał kilkudziesięciu milionów odszkodowania.

Skarb rosyjski odmówił zapłaty. Dynowski proces wygrał. Dostał w nagrodę piękną sumkę honorarium adwokackiego i tytuł senatora. Teraz wykładał postępowanie cywilne na uniwersytecie warszawskim. Gdy Tadeusz zgłosił się do egzaminu, profesor zasypał go pytaniami:

– Czy nie jest pan krewnym adwokata pana Kazimierza Irteńskiego z Mińska? Co obecnie tatuś porabia? Co pan myśli robić po zdaniu egzaminu itp.

A sam egzamin składał się z jednego jedynego pytania:

– Jakie ustawy postępowania cywilnego obowiązują obecnie w Polsce?

Na co Tadeusz odpowiedział bardzo rozsądnie:

– W byłym zaborze rosyjskim – rosyjska, w byłym zaborze pruskim – pruska, w byłym zaborze austriackim – austriacka.

Tadeusz skończył 30 lat w dwa dni po zdaniu ostatniego egzaminu.

Józiolostwo Hallerowie zaprosili go z tej racji na kolację do Bristolu. Nastrój miał być wesoły, ale nie był wesoły. Tadeusz nie mógł odpędzić myśli, że ten końcowy egzamin jest ostatecznym pożegnaniem z pierwszą młodością.

 

Rozdział XV

KUREŃ NA HOLCZY czyli ROMANTYCZNOŚĆ POLESKA

Opisując dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego wspomniałem, że gubernia mińska – rodzinna gubernia mego bohatera – miała na mapie kształt Afryki odwróconej do góry nogami. Północnym czubkiem tej "Afryki", czy może serka domowego wyrobu, była Góra Wołowa, dokąd Tadeusz jeździł na łosie i wilki w grudniu 1916 roku, podstawą – powiat piński, czyli Polesie. Złożyło się, że przed wojną Tadeusz znał Polesie przede wszystkim z "Pieśni o ziemi naszej" Wincentego Pola i pamiętał, że tam "w oczeretach oko zginie", czyli że Polesie to teren płaski i bagnisty. Znał też z pięknego wiersza Artura Bartelsa "Tydzień poleski", napisanego z oczywistą intencją pochwały Polesia. Podejrzewał jednak Bartelsa o łagodną ironię, bo o mieszkańcach Polesia, czyli Poleszukach, słyszał skądinąd, że są małomówni, ponurzy i że często dźwigają na głowie nieapetyczny kołtun, zwany zresztą w medycynie zwojem polskim, a nie poleskim (plica polonica). Że podróżują albo na wołach, albo na łodziach. Że tylko drogą wodną można dojechać tam do wielu wsi.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.