farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [22]

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Opowiadano też o innych sprawkach tych panów. Otóż raz zjawili się u pani Wandy Eynarowiczowej, ciotki Tadeusza, z wekslem jej syna Stanisława na sumę 500 rubli wystawionym za dług karciany. Pani Wanda była osobą oszczędną, więc oświadczyła, że długów karcianych syna nie płaci. Wtedy pan Kawka:

– A więc robię pani prezent z tych głupich 500 rubli!

To mówiąc podarł weksel na strzępy. Pani Wanda, Dederkówna z domu, była ostrożna i oszczędna, ale posiadała też odziedziczoną dumę rodową.
Spłonąwszy rumieńcem gniewu rzuciła w twarz panu Kawce "głupią" sumę 500 rubli. Pan Kawka pieniądze przyjął, ale w parę tygodni potem weksel na sumę 500 rubli z podpisem Stanisława Eynarowicza – tym razem weksel autentyczny – został odesłany do protestu.

Tadeusz był świadkiem historii świadczącej, że opowiadanie o zawodowym szulerstwie panów Kawki i Węgłowskiego miało podstawy. Pan Kazimierz Wołodkowicz z Iwańska uchylił się od podania ręki panom Kawce i Węgłowskiemu. Wielce oburzeni posłali mu sekundantów. Pan Kazimierz
oświadczył sekundantom:

– To znani żulicy i szulerzy i sprawy honorowej z nimi mieć nie mogę. Sekundanci złożyli swe mandaty i sprawa honorowa na tym utknęła. Mimo to jednak dawni znajomi utrzymywali nadal przyjazne stosunki z panami Kawką i Węgłowskim – może z racji ich pięknych i miłych żon?

– A pan Kazimierz Wołodkowicz chodził po Warszawie z aparatem fotograficznym, ponieważ, jak powiadał:

– Lubię fotografować pięknych istot.

Życie Cempścia na Sewerynowie nie polegało wyłącznie na rozpuście lub na ciemnych, a w najlepszym razie niejasnych interesach. Spragnieni pożywienia dla duszy chodzili pilnie do teatru. Wystawiona w "Rozmaitościach" sztuka Stefana Biedrzyńskiego "Pocałunek wojny" szczególnie ich poruszyła. Sztuka ta miała swe dzieje nieznane nie tylko przeciętnym bywalcom teatralnym, ale i zawodowym teatrologom. Aby te dzieje zrozumieć, trzeba jak się w klasycznych powieściach pisało, cofnąć się wspomnieniem o kilka lat wstecz.

Na całą Litwę słynęła Bielica guberni mohylowskiej, należąca do pana Karola Świackiego. Sława tego dworu przekraczała zresztą granice zaborów, zwłaszcza że żona pana Karola, Donimirska z domu, była rodem z Pomorza. Dobra Bielica – Krupka – Hurzec z wielu folwarkami słynęły przede wszystkim ze wzorowego gospodarstwa rolnego, z hodowli krów rasowych, z wielkiego na owe czasy uprzemysłowienia. W dobrach tych były gorzelnie, młyny, tartaki, mleczarnie, fabryka drewienek do zapałek.

Niektóre z tych zakładów były nawet zelektryfikowane! Dziesiątki praktykantów, tj. studentów lub absolwentów wyższych uczelni rolniczych, przeszło przez Bielicę, kształcąc się pod kierownictwem pana Karola i jego administratorów. Ale Bielica zasłynęła jako najdalej na wschód położone "centrum polszczyzny" – ognisko kultury zachodniej usadowione niby fortalicja niedaleko ściany smoleńskiej. Pan Karol założył u siebie szpitale, ochronki, szkółki – najpierw tajne, a od wojny 1914 jawne.

Korespondencja z Bielicy wychodziła na papierze listowym ozdobionym secesyjną winietką z napisem: "Mohylowska oświata – światło niosę mojemu ludowi".

Każdego lata dwór huczał od zjazdu młodzieży płci obojga – krewnych, powinowatych, przyjaciół oraz niezamożnych studentów, pisarzy i artystów potrzebujących odpoczynku na wsi. Odbywały się bale, baliki, zawody sportowe, wieczory wokalno-literackie, teatry amatorskie. Przed wojną zbierała się w Bielicy młodzież nie tylko z okolicy, nie tylko z całej Litwy, ale również z Królestwa, Pomorza, Poznańskiego i Galicji. Po wybuchu wojny 1914, a zwłaszcza po porażce rosyjskiej latem 1915 i napływie fali wygnańców, Bielica i przyległe folwarki pęczniały od "uciekinierów", którzy w gościnnych progach pana Karola znaleźli schron, wikt i opierunek.

W gronie uchodźców z Królestwa znalazł się pan Stefan Kiedrzyński, średniej miary autor paru książek i sztuk scenicznych. Zamieszkał w Bielicy, która już była zapełniona do ostatecznych granic pojemności. Zdarzyło się, że do Bielicy zawitali krewni pana Karola i to krewni nie byle jacy: staruszka ciotka pana Karola Maria Górecka, z domu Mickiewiczówna (córka Adama), i Teodor Dydyński, ostatni żyjący profesor warszawskiej Szkoły Głównej, z żoną. Nie wiedząc, gdzie i jak ich rozlokować, zwrócił się do kilku młodych gości z uprzejmą prośbą, czy by nie byli łaskawi przenieść się – choćby czasowo – do jednego z folwarków i w ten sposób oswobodzić pomieszczenie dla przybyłych krewnych. Młodzi ludzie zgodzili się bez szemrania – z wyjątkiem pana Kiedrzyńskiego. Ten uznał propozycję pana Karola za osobisty afront, obraził się i opuścił Bielicę "z trzaskiem".

Pan Karol wzruszył ramionami. Może by jednak nie wzruszał ramionami, gdyby był czytał powieść "Sławny człowiek" Włodzimierza Perzyńskiego i wiedział, że życie lubi czasem naśladować literaturę, no i że nie zawsze bezpiecznie jest żegnać ludzi pióra wzruszeniem ramion. 

W powieści Perzyńskiego autor sztuki teatralnej dostaje dyskretną łapówkę w kwocie 500 rubli za cenę zaprzestania pisania felietonów mogących skompromitować panienkę z dworu ziemiańskiego, który parę miesięcy przedtem podejmował gościnnie "sławnego człowieka".

W wypadku pana Kiedrzyńskiego analogia z literaturą nie jest ani pełna, ani zakończona. Pan Kiedrzyński nie był sławny – był zaledwie "znany" – żadnej panienki nie skompromitował i, co najważniejsze, ani 500 rubli, ani żadnej innej sumy nie dostał. Ale w trzy lata później napisał sztukę "Pocałunek wojny". Akcja dzieje się w bogatym dworze kresowym w okresie rewolucji bolszewickiej. Dwór żyje jak na wulkanie, czekając lada chwila wtargnięcia zbolszewiczałego motłochu i pogromu. Właściciel majątku (Owerło), dusigrosz rozprawiający o zarobkach ze sprzedaży "tuczonych kabanów", snob przechwalający się pokrewieństwem z Radziwiłłami, myśli tylko o groźbie strat materialnych i o własnej skórze. Jest ojcem pięknej córki (Szylinżanka), która się podkochuje w bawiącym we dworze uchodźcy z Warszawy (Węgrzyn).

Dwór jest oblegany przez wzburzony motłoch. Wymowny Węgrzyn umie jednak jakoś uspokoić zbuntowane chłopstwo (przez okno), ale zostaje śmiertelnie ranny strzałem z tłumu. Umiera bardzo powoli opłakiwany przez piękną dziedziczkę. Sztuka kończy się efektownie: w blaskach świtu ukazuje się w środkowym oknie sylwetka żołnierza niemieckiego w hełmie stalowym. Na scenę, na której umiera Węgrzyn, wchodzi właściciel z okrzykiem: "Bardzo dobra wiadomość: otrzymaliśmy przepustkę do Warszawy".

Pomijając takie błędy, jak np. że żaden ziemianin na Litwie nawet nie myślał o przepustce do Warszawy zaraz po przepędzeniu bolszewików przez wojska niemieckie i wiele innych drobnych usterek, trzeba przyznać, że sztuka została przez Kiedrzyńskiego pomyślana chytrze. Pan Karol nie mógł mieć osobiście pretensji, bo nie miał córki, ale tylko syna jedynaka i ponieważ jako purysta polski nie mógł mówić o "kabanach". Ale ta chytrość była wyjątkowo podła, bo rzucała cień na całe ziemiaństwo litewskie.

Możliwe, że na wielkim obszarze między linią frontu a Dnieprem mógł się znaleźć wśród tysięcy dworów taki lub inny dwór, w którym "uciekinierów" przyjęto niezbyt gościnnie. Na ogół jednak dwory litewskie po prostu przesadzały w gościnności. Z gościnności tej korzystała nie tylko inteligencja, ale i chłopi-wygnańcy, którzy dostawali pracę, dach nad głową i szkołę polską dla dzieci.

Cempść wysłuchał sztuki spokojnie i tylko ryknął chóralnym śmiechem, gdy Owerło grający ziemianina-kułaka oświadczył:

– Wszak przez Świętorzeckich jesteśmy krewni Radziwiłłów.

W antrakcie członkowie Cempścia kolejno winszowali paranteli Tadeuszowi, którego matka była Świętorzecka z domu. W pierwszych dniach
sierpnia wojska polskie zajęły Mińsk.

Mińczuków ogarnął szał radości. Biegali po przepustki, pakowali walizki. Tylko Irteńscy chodzili zatroskani. Na parę dni przed opuszczeniem Mińska bolszewicy aresztowali i wywieźli na wschód kilkadziesiąt Polaków i Polek jako "zakładników". W liczbie tych zakładników znalazła się pani Irteńska. Znajomi Żydzi ostrzegali ją, że może być zaaresztowana, więc za mieszkała na przedmieściu w domku dawnego lokaja. Ale dowiedziawszy się, że Jadwinia nie daje sobie rady z ciężko chorym na dyzenterię synkiem, przyszła do domu późnym wieczorem i trafiła w ręce patrolu bolszewickiego. Jadwini z umierającym synkiem i 90-letniej babuni Irteńskiej bolszewicy nie ruszyli. Dopiero w 21 i 22 lata później nabrali odpowiedniej wprawy w deportowaniu i wywozili w bydlęcych wagonach bez różnicy – zarówno starców osiemdziesięcioletnich jak i niemowlęta. Panią Irteńską w towarzystwie pań Zenaidy Brzostowskiej z córką Eugenią, Józefowej Święcickiej z trzema córkami i Jadwigi z Kaszyców Januszkiewiczowej oraz panów Adama Żabę, Maksymiliana Malińskiego, Włodzimierza Dworzaczka i profesora Mariana Massoniusa wsadzono "z komfortem" do wagonu trzeciej klasy i powieziono do Smoleńska. Na jednej ze stacji za Borysowem żołnierz wywołał z wagonu pana Adama Żabę, znanego mińskiego działacza społecznego i politycznego. Pani Irteńska widziała przez okno, jak pana Żabę dwaj żołnierze wyprowadzili za budynki stacyjne. Rozległ się strzał.

Wkrótce pociąg ruszył dalej – już bez pana Żaby.

W Smoleńsku zakładników osadzono w więzieniu. Pani Irteńska zachorowała na tyfus plamisty. Wyżyła dzięki oddanej i serdecznej opiece dr. Erdmanowej. A już toczyły się w Borysowie pertraktacje o wymianę zakładników. W styczniu powracające z niewoli smoleńskiej ofiary deportacji witano uroczyście na dworcu.

Tadeusza znudziły "interesy", skorzystał z oferty złożonej mu przez pana Jana Dynowskiego, wuja Koka Proszyńskiego, i przeniósł się do Mińska,
aby rozpocząć służbę w Zarządzie Cywilnym Ziem Wschodnich. Dostał posadę sekretarza poufnego, pana Dynowskiego, który był komisarzem miasta Mińska. Otrzymał 9. stopień służbowy, parę tysięcy marek poborów i "deputat", w którego skład wchodziło m.in. kilka funtów białej jak śnieg mąki amerykańskiej. Wkrótce wprowadzono nieoczekiwany system wypłaty poborów. Pobory – zasadniczo miesięczne – wypłacano nie co miesiąc, ale co 20 dni: 1., 20., 10., 1. itd.

Naczelnikiem okręgu mińskiego, czyli wojewodą, jest pan Władysław Raczkiewicz – pierwszy wojewoda miński od stu kilkudziesięciu lat. Robi fantastyczną karierę. Jeszcze niedawno nosił mundur podporucznika i dzięki protekcji zacnego generała Gawriłowa nie poszedł na front, lecz urzędował w biurze wojskowego naczelnika. Dziś miga po ulicy Zacharzewskiej, przemianowanej zresztą na ulicę Mickiewicza, w otwartym aucie w kapiącym od złota mundurze. Jego to w "Myśli Niepodległej" złośliwy Andrzej Niemojewski nazwie "złotym generałem". A gdy Tadeusz złoży mu wizytę w jego siedzibie prywatnej – uroczym spowitym zielenią dworku pana Parfinowicza, na jednej z bocznych ulic śródmieścia – zobaczy na stole w saloniku czyjąś fotografię z napisem: "Kochanemu Władkowi – przyszłemu ministrowi". Napis ten miał stać się proroctwem trzykrotnym: po raz pierwszy już w roku następnym.

Szef Tadeusza pan Dynowski jest człowiekiem trochę "stukniętym", ale miłym. Praca o tyle ciekawa, że nowa. Na stole papierki, które trzeba jakoś załatwić. Zadziwiają zwroty "ad pismo tamtejsze" lub "w związku z pismem tutejszym" – kopiowane z galicyjskich wzorów.

Ale wszystko odbywa się, jak w śnie złotym. Wolny Mińsk przeżywa miesiące miodowe oswobodzenia. Frontem dowodzi generał Szeptycki. W zarekwirowanym w mieszkaniu Irteńskich pokoju mieszka pułkownik Szemet, dowódca okręgu etapowego. Do funkcji jego należy m.in. zatwierdzanie wyroków śmierci wydanych przez sądy polowe. W sądzie polowym oskarża kapitan Januszkowski, dorpatczyk o przezwisku "Bibesco".

Dzięki jego pozwoleniu i komendanta policji pana Drożyńskiego, drobnego obywatela powiatu ihumeńskiego, Tadeusz w towarzystwie paru innych cywilów jedzie za miasto do sosnowego lasu majątku Lepianka, pana Piotra Wańkowicza, aby asystować przy rozstrzelaniu czterech bandytów. Stoją skuci kajdankami nad wykopanym rowem z górką żółtego pasku. Ograbili i zamordowali kilkunastu ludzi. Najgorszym z nich jest niejaki Jajeczko – morderca całej rodziny z niemowlętami włącznie. Gdy huknęła salwa i skazańcy jak wichrem zdmuchnięci upadli na piasek, Tadeusz poczuł lekkie mdłości. Pożałował, że dał się skusić "niezdrowej ciekawości" i przyglądał się krwawemu widowisku.

Już miał siadać do powozu, by wracać do miasta, gdy zatrzymał go komendant policji.

– Mam list do pana – powiedział pan Drożyński z ironicznym uśmiechem – w ubraniu jednego z bandytów znaleziono tę oto kartkę.

Tadeusz bierze z niedowierzaniem do ręki brudną i zatłuszczoną kartkę pokratkowanego papieru. Na jednej stronie adres: "JWPan Tadeusz Ipohorski Irteński w Mińsku Litewskim", a na drugiej:

"Kochany Tadziu – okaziciel niniejszego Michał Jajeczko był u nas w Mietliczycach leśnikiem. Jest bardzo porządnym i uczciwym człowiekiem. Może mógłbyś urządzić mu posadę w milicji albo woźnego w urzędzie.

Twój Jan Święcicki"

Tadeusz obraca kartkę w ręku i uśmiecha się krzywo. Tymczasem od
strony wykopanego rowu słychać jeden strzał, potem drugi. Okazuje się, że pluton egzekucyjny złożony z młodych chłopców denerwował się i nie strzelał celnie. Michał Jajeczko rzucał się jeszcze na piasku i sierżant dobił go z pistoletu. Sierżant też się denerwował, ręka mu się trzęsła i musiał strzelać dwukrotnie.

– Polska czerezwyczajka – mruczy pod nosem pan Drożyński – obrzucając niechętnym wzrokiem cywilne ubrania Tadeusza i jego towarzyszy.

Nerwowa, improwizowana praca zarządu cywilnego ziem wschodnich nad budową administracji "Białorusi wschodniej" idzie w parze z orgią zabaw. Była to "radosna twórczość" w pierwszym i chyba najlepszym wydaniu.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.