Do podmianki coraz bliżej
Ajajajajajajaj! Czyż można robić takie niespodzianki? Przecież to może nawet największego obojętniaka przyprawić o palpitacje serca, a cóż dopiero – Umiłowanego Przywódcę, który właśnie przyssał się do wymienia Rzeczypospolitej w nadziei, że będzie sobie spokojnie ją doił co najmniej do 2015 roku, kiedy to w naszym nieszczęśliwym kraju przypada konstytucyjny termin wyborów parlamentarnych, a może nawet – jak dobrze pójdzie – również przez następne 4 lata, aż do roku 2019?
Mowa oczywiście o sondażu, który niczym grom z jasnego nieba pokazał, iż notowania PiS są aż o 9 procent wyższe od notowań Platformy Obywatelskiej. Wprawdzie wszyscy niby wiedzą, że te wszystkie sondaże, zwłaszcza na kilka lat przed wyborami, to pic na wodę i fotomontaż – ale sam fakt, że jakaś Schwein taki sondaż spreparowała i opublikowała, z jednej strony wzbudził szalony niepokój, a z drugiej – nie mniej szaloną euforię. Z Salonu dobiegły zaniepokojone nawoływania "Tusku, k... zrób coś!", zaś najwyraźniej wstrząśnięci perspektywą nagłej utraty alimentów Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu wszczęli nawet poszukiwania remedium na własną rękę. Najpobożniejszy senator PO Jan Filip Libicki nawoływał, by w tle sondażu ukazywać chore z nienawiści oczy Antoniego Macierewicza. Ciekawe, że ten sam trick próbowała wykorzystywać bezpieka w 1992 roku w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia dla zablokowania ujawnienia ubeckiej agentury w strukturach państwa.
Okazuje się, że – po pierwsze – myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora, a po drugie – że ciągłość w naszym nieszczęśliwym kraju jest większa niż myślimy, a nawet przekracza – zdawać by się mogło – nieprzekraczalne podziały, skoro z repertuaru ubeckiej strategii czerpie dziś koryfeusz myśli konserwatywnej, za jakiego pragnie uchodzić senator Libicki. Zresztą nie tylko on – bo Antonim Macierewiczem straszy również poseł Stefan Niesiołowski, którego podejrzewam o zaawansowaną wściekliznę. Nawiasem mówiąc, poseł Niesiołowski uważa, że wspomniany sondaż został sfałszowany. Wprawdzie został on wzięty do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania, ale mimo niedopuszczania go do konfidencji, mógł przecież przypadkowo usłyszeć, że w którymś kościele dzwonią. Więc jeśli sfałszowany, to znaczy, że ktoś sfałszował. Kto?
Ano ktoś taki, kto nie tylko mógłby przekonać TNS Polska do sfałszowania sondażu, ale również skłonić niezależne media głównego nurtu do opublikowania wyników jako sensacji dnia. Tylko jedna możliwość przychodzi mi do głowy – że mianowicie dokonać mogła tego tylko wojskowa razwiedka. Inną sprawą jest cel, który przyświecałby takiemu fałszerstwu. Po pierwsze – skonfundować zwolenników Platformy i zainicjować w ten sposób proces ucieczki szczurów z niepewnego okrętu, co – po drugie – skłoniłoby osłabioną w ten sposób Platformę do większej podatności na przetasowanie dekoracji na politycznej scenie, a zatem – po trzecie – ułatwiłoby razwiedce dokonanie podmianki, która wydaje się niezbędna w obliczu nadchodzącego kryzysu. Oczywiście poseł Niesiołowski może jak zwykle się myli i żadnego fałszerstwa tu nie ma, bo kolejny sondaż, a właściwie dwa sondaże; pierwszy – Milliward Brown dla radia RMF FM, a drugi – TNS Polski dla "Polsatu" z 11.10 br., też dają przewagę PiS-owi nad PO. Pierwszy: 42 do 38 proc., a drugi – 30 do 27 procent.
Wreszcie – sondaże – sondażami, ale oprócz nich są jeszcze inne, znacznie poważniejsze poszlaki wskazujące na zbliżającą się podmiankę. Oto do niedawna stojąca murem za Platformą Obywatelską i rządem Donalda Tuska stacja telewizyjna TVN, którą z kolei podejrzewam, iż została wykreowana przez wojskową razwiedkę i przez nią kontrolowana, ni z tego, ni z owego wbiła rządowi premiera Tuska paskudny nóż w plecy, wywołując kolejną aferę trumienną. Nie chodzi już o zamianę nieboszczyków w trumnach przywiezionych z Moskwy, bo to na pewno będzie jeszcze miało swój ciąg dalszy – ale o aferę z zakupem trumien przez rząd za pośrednictwem zagadkowej instytucji pod nazwą Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych w Bydgoszczy, który zamówił trumny dla ofiar katastrofy smoleńskiej w firmie SOS Agencja Funeralna, chociaż konsorcjum polskich przedsiębiorstw pogrzebowych zaofiarowało się dostarczyć je i zapewnić transport za darmo. Nie dość, że oferta ta została zlekceważona, to jeszcze za trumny przepłacono, a dodatkowej przyprawy całej sprawie dostarcza okoliczność, że w transakcji maczali palce jacyś konfidenci.
Na tym zresztą przyprawy się nie kończą, bo z materiału filmowego wynika, iż niektóre sekwencje musiały zostać nakręcone wkrótce po katastrofie, wiosną roku 2010, a inne – później, bo już w zimie – ale gotowy materiał został wyemitowany w czasie największej oglądalności dopiero teraz, kiedy sondaże pokazują przewagę PiS nad PO, kiedy wicepremier Pawlak, użalając się na ministra Rostowskiego, prowadzi rozmowy z przywódcami opozycji, kiedy wystraszony Salon próbuje podkręcać premiera Tuska okrzykami "Tusku, k... zrób coś!", kiedy premier Tusk w pocie czoła przygotowuje na 12 października expose, które ma przyćmić programowe deklaracje i ekonomiczne debaty prezesa Kaczyńskiego i kiedy "minister cyfryzacji" w rządzie premiera Tuska Michał Boni nie ukrywa irytacji na to wbicie noża w plecy.
"Byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki? – pyta retorycznie poeta. Nie przypuszczam, by tego rodzaju materiał mógł ukazać się "bez wiedzy i zgody" odnośnych Mocy, a skoro się ukazał, to znaczy, że Moce przy pomocy tego i innych posunięć do czegoś zmierzają. A do czegóż mogą w ten sposób zmierzać, jeśli nie do stworzenia atmosfery sprzyjającej dokonaniu podmianki?
Wprawdzie z czeluści, w których premier Tusk wygotowuje swoje expose, dochodzą słuchy, że rząd z wielkim przytupem ogłosi "ozusowanie" tzw. "śmieciowych" umów dla pracowników, tzn. umów o dzieło, piekąc na jednym ogniu dwie pieczenie: jedna, to zneutralizowanie poparcia "Solidarności" dla PiS – bo to właśnie "Solidarność" domagała się objęcia przymusowym ubezpieczeniem społecznym wszystkich umów pracowniczych, a druga – zwiększenie w ten sposób haraczu przechwytywanego przez rząd z gospodarki – ale komentatorzy nie spodziewają się 12 października jakichś rewelacji. Bo też – powiedzmy sobie szczerze – jakichż rewelacji można spodziewać się w państwie okupowanym przez bezpieczniackie watahy, w którym nie można zmienić ustanowionego w 1989 roku modelu kapitalizmu kompradorskiego, w którym iluzja płynności finansowej osiągana jest wyłącznie poprzez zadłużanie kraju w tempie około 10 tys. złotych na sekundę i którego gospodarka jest przekształcana zgodnie z niemieckim programem "Mitteleuropa" z 1915 roku, przewidującym nie tylko ustanowienie w Europie Środkowej niemieckich protektoratów, ale również – przekształcanie ich ekonomiki w gospodarki peryferyjne i uzupełniające gospodarkę niemiecką? Toteż rząd wpędzony w zawirowania próbuje desperacko lawirować między Scyllą a Charybdą, to znaczy – między wrogami chrześcijaństwa i Kościoła a katolicką częścią opinii publicznej, z jednej strony, odrzucając z udziałem koalicji rządowej forsowany przez dziwnie osobliwą trzódkę biłgorajskiego filozofa projekt legalizacji aborcji, ale z drugiej – wprowadzając na porządek dzienny projekt finansowania Kościoła na poziomie 0,3 proc. odpisu z podatku dochodowego, mimo iż Konferencja Episkopatu, łącznie z przedstawicielami innych wyznań, uważa, że bezpiecznym poziomem byłby 1 procent.
Jednocześnie konsekwentnie zmierza do "uporządkowania" rynku medialnego zgodnie z oczekiwaniami nie tylko bezpieczniackich watah, które nie życzą sobie żadnych mediów, nie kontrolowanych za pośrednictwem kadrowych funkcjonariuszy i konfidentów, ale przede wszystkim – przez Naszą Złotą Panią, której niezależne media w Polsce w przeddzień przystąpienia do realizacji scenariusza rozbiorowego są potrzebne jak psu piąta noga. Toteż zapowiedziana skokowa podwyżka opłat koncesyjnych została uznana przez dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka za posunięcie zaporowe, które może doprowadzić do likwidacji tej rozgłośni.
Wprawdzie deklaracja posła Palikota, iż przygotowywana jest podmianka w postaci dopuszczenia do obecnej koalicji PO-PSL również Sojuszu Lewicy Demokratycznej, została wyśmiana przez Leszka Millera – ale – po pierwsze – wymowni Francuzi powiadają: "rira bien qui rira le dernier", co się wykłada, że ten się dobrze śmieje, kto śmieje się ostatni, a po drugie – rosyjski minister spraw zagranicznych, książę Gorczakow, podkreślał przy każdej okazji, że nie wierzy informacjom niezdementowanym.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Głupota w naszym obozie
Patrząc na tematyczny układ opinii w naszym obozie, dochodzę do bardzo smutnego wniosku, który celnie wyraził jeden z moich znajomych: (nasi) potrzebują nieskazitelnej legendy i wodza. Rzeczpospolita należała zawsze do kultury łacińskiej, ponieważ w odróżnieniu od Moskwy funkcjonującej w kulturze turańskiej stawiającej na wodza, my stawialiśmy zawsze na ideę. Ale czy po 200 latach zaborów, okupacji ze Wschodu nie staliśmy się również ofiarami i spadkobiercami takiej kultury promującej jednego wodza?
Szczególnie po traumie spowodowanej Smoleńskiem wzmogło się przekonanie, że wszelka krytyka poczynań Jarosława Kaczyńskiego i PiS jest dywersją. Do pewnego stopnia jest to prawdą – na przykład w ogniu kampanii wyborczej. Czy jednak taki płaszcz ochronny należy rozciągnąć bezterminowo? Czy zapewniając większą jedność naszego obozu, nie zabiera nam on czegoś cenniejszego?
Jarosław Kaczyński, jak każdy polityk wyższego szczebla, odcięty jest od prawdziwej wiedzy o myślach i nastrojach "dołów" partyjnych i siłą rzeczy musi polegać na opiniach doradców. Wiemy już (po kilku przegranych kampaniach i spektakularnych odejściach z PiS), że są wśród nich, pisząc delikatnie, różni ludzie. Jakie jest więc antidotum na alienację Kaczyńskiego i wzbogacenie głosu jego doradców?
Odpowiedź jest bardzo, bardzo prosta. Dzisiejsza technologia daje nam ją na tacy. Z takiej właśnie tacy skorzystał na Węgrzech zwycięski Viktor Orban. Jest nią Internet. Dokładniej, mądrze wykorzystany Internet. Siła naszego środowiska powinna objawiać się oddolną samoorganizacją oraz bogactwem wewnętrznej, merytorycznej dyskusji. Narzędzia mamy. Nie potrzebujemy na to specjalnych nakładów, więc nie możemy tłumaczyć się brakiem środków. I jak z tego korzystamy?
Prawicowe portale blogerskie są w większości przypadków tubami rezonansowymi mediów głównego ścieku (dobór tematów) oraz opinii liderów i głównych doradców PiS. Jak już wspomniałem, oba te źródła są łatwo sterowalne (media) lub odcięte od głosu ulicy (wierchuszka PiS). Na cóż więc nam blogerzy, którzy potrafią pełnić tylko rolę klakierów i rezonatorów? Dalej nie mamy obywatelskiej składowej dającej przywódcy partii szansę na przezwyciężenie oderwania od dołów partyjnych. W ten sposób jesteśmy współwinni wystawienia go na większe ryzyko błędów i manipulacji ze strony kretów.
Nasze blogi zdominowane są przez blogerów, którzy albo mają niewiele do powiedzenia i potrafią tylko komentować wydarzenia podrzucane przez innych, albo mają postawę wiernopoddańczą w stosunku do wodza i nie mogą wyjść poza mentalne bariery takiego podejścia. Efektem jest brak poważnej dyskusji nad działaniami i perspektywami dla PiS.
Nieliczne próby poważnej debaty w naszym obozie niszczone są z dwu stron. Z jednej mamy sekowanie z popularnych platform wymiany myśli (w ten sposób "oczyszczono" np. Salon24.pl), z drugiej ataki gorliwych patriotów z łatwym dostępem do sieci, ale z trudniejszym do rozsądku, którzy rozpoczynają polowanie na czarownice i "demaskują" agenturalne źródła krytyki jedynie słusznej linii partii i umiłowanego Wodza.
Rzeczywiście nie sposób nie dostrzec w tym piętna cywilizacji turańskiej i lat bolszewizmu. Jeśli nie pokonamy tego wroga, który głęboko zadomowił się w naszych umysłach i zamaskował troską o jedność, nie mamy szans na trwałe zwycięstwo.
Proszę zwrócić uwagę, że mieliśmy już władzę, ale nie umieliśmy jej utrzymać. A wręcz sami ją oddaliśmy (przyspieszone wybory 2007). Czy gdyby istniała oddolna przeciwwaga dla doradców i izolacji JK w postaci prężnych forów dyskusyjnych środowisk patriotycznych, doszłoby do tego błędu? Czy doszłoby do jego tragicznych konsekwencji?
Niech te pytania świdrują zabetonowane umysły tych, którzy dzisiaj jak klakierzy zachwycają się każdym ruchem Kaczyńskiego i odmawiają innym prawa do krytyki. Gdy znowu będzie za późno, wtedy wasze żale, wyznanie głupoty, szkodnictwa i warcholstwa – na cóż się Polsce przydadzą? Na wasze nawrócenie jest tylko jeden czas, a ma on na imię TERAZ.
Trzeba rozmachu
Pisałem już, "któż jak nie PiS?". Powtórzę – w obecnej sytuacji, kiedy tzw. klasa polityczna ukształtowana przez okrągły stół zabezpieczyła sobie stan posiadania m.in. przy pomocy proporcjonalnej ordynacji wyborczej, PiS jest jedyną siłą polityczną, która władzę w obecnych warunkach może wziąć "pokojowo" – bo ma możliwości finansowe i jest ukorzeniona w istniejącym systemie.
Jeśli będziemy chcieli utworzyć coś nowego, od razu pojawią się kłopoty z finansowaniem – nie wolno z zagranicy – pozostaje ograniczona zbiórka krajowa – przedsięwzięcie nie lada – zakładając wrogość środków przekazu.
Przyjmując więc, że nie robimy zamachu stanu, nie organizujemy konspiracyjnego Ruchu Wyzwolenia Polski i nie bawimy się w politykę poza ramami obecnego państwa, PiS jest jedynym wózkiem, który pozwoli nieco ujechać do przodu.
Stąd moje PiS-owe z serca płynące zgryzoty. Bo co rusz, PiS robi coś jak gołąb na parapet. Dlaczego tak się dzieje? Ogólnie rzecz biorąc, brakuje w PiS-ie... przywództwa. I to mimo oczywistego faktu posiadania przez tę organizację ostro zarysowanego lidera.
Najnowszy pomysł PiS-u tworzenia rządu ekspertów jest tego kolejnym przykładem; przykładem szukania doraźnych prowizorek, a nie budowy sensownego systemu politycznego porządnego państwa.
Idea rządu ekspertów to idea poroniona, ponieważ rozmywa odpowiedzialność polityczną za kraj.
Popatrzmy na rzeczy po kolei.
Normalny system demokratyczny polega na tym, że obywatele wybierają przedstawicieli z poszczególnych partii nie na piękne oczy, tylko na program.
Zwycięska partia tworzy rząd, któremu powierza realizację obiecanego programu. Jako wyborca, głosując w wyborach, opowiadam się za konkretnymi proponowanymi rozwiązaniami ekonomicznymi i politycznymi. Rzeczą normalną jest, gdy lider zwycięskiego ugrupowania zostaje premierem. Potem jest rozliczany przez wyborców z realizacji programu – jego partia ponosi polityczną odpowiedzialność za złe rządzenie lub dostaje mandat na kolejną kadencję.
W przypadku "rządu ekspertów" odpowiedzialność jest rozmyta, a partia rządząca jak gdyby nigdy nic mówi w przypadku kłopotów – OK, Zdzichu okazał się niewypałem, to teraz weźmiemy Janka,
Nie tak powinno być!
Do premierowania nie trzeba profesury ani sterty naukowych publikacji – trzeba trochę zdrowego rozsądku, deka charyzmy i kilku kilogramów ciężkiej pracy; plus nieco umiejętności budowania kompromisu i zdolności wymagania pracy od innych. Premierował w Polsce Witos, chłop, który – co prawda – był piśmienny, ale wielu klas nie skończył; premierował takiej Wielkiej Brytanii w trudnych chwilach Winston Churchill – człowiek, który prawie nie miał formalnego wykształcenia, premierował Niemcom – różnie można oceniać jego rządy, ale trudno odmówić im skutecznego realizowania programu – Adolf Hitler – ponoć malarz...
Nie łudźmy się, że "eksperci" wiedzą lepiej, krajowi są potrzebni przywódcy odziani na co dzień w spodnie z długimi nogawkami, którzy znają ludzi od podszewki i nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.
No bo jakie jest polityczne umocowanie takiego premiera z łapanki ekspertów, który godzi się użyczyć nazwiska i twarzy?
Żadne!
Jest to słaby przywódca, zależny od politycznych mocodawców, kryjących się za jego domniemanymi umiejętnościami.
Polska nie potrzebuje kolejnych eksperymentów, lecz zrozumiale napisanego, dobrego programu politycznego i silnego przywództwa.
Programu, który odpowie na kilka poważnych pytań – jednym z fundamentalnych jest to, co robimy z polską suwerennością, czyli jak widzimy dalsze członkostwo w Unii Europejskiej; jak widzimy projekt zjednoczeniowy – czy będziemy wchodzić w euro czy nie? Jaki jest rachunek kosztów takiego kroku? Z kim będziemy w sojuszach i za jaką cenę? Aby znów nie wyszło tak, że "super-patriotyczny" rząd warszawski znów da polskiego żołnierza na jakieś egzotyczne awantury bliskowschodnie.
Czego człowiek nie tknie – wymaga w Polsce sanacji – ponownego zdefiniowania polskiego interesu! Jaka armia, jaką ją budować? W co zbroić, jak rozwijać własny przemysł zbrojeniowy? Obecna armia, o ile w ogóle się rozwija, to raczej właśnie na potrzeby korpusu ekspedycyjnego, a nie obrony terytorialnej kraju – mówi się o budowie okrętów zdolnych transportować żołnierzy na odległe fronty.
Polska jak kania dżdżu potrzebuje gospodarza. Program naprawy państwa można zebrać w kilku punktach. Zaczynając od systemu politycznego, poprzez reformę finansów, ponowną analizę projektu europejskiego i stosunków z Unią, po politykę demograficzną i prorodzinną – nie ma lepszej inwestycji państwowej niż dzieci – nowi podatnicy i żołnierze!
A zatem, gdzie jest lider, gdzie jest program? Na razie mamy sztandary przekazane przez przodków, ale na to, by nad nami powiewały, trzeba zasłużyć, trzeba zapracować.
I na Boga, nie przez jakieś półśrodki i powoływanie "ekspertów" na miejsce narodowego kierownika. Polska potrzebuje polityków, a nie ekspertów – polityków chcących służyć, czyli ludzi odpowiedzialnych za społeczność, z której się wywodzą, za kraj, za naród.
Polska potrzebuje idei wspólnej pracy spinającej cały naród, zrozumienia wspólnego dobra; zrozumienia, że jedynie silne państwo polskie da ochronę i właściwe warunki rozwoju polskiej rodzinie.
Do tego trzeba rozmachu działania, trzeba nowych polityków, trzeba ruchu! Obojętnie z jaką nazwą, ale ruchu zdolnego porwać wizją nowej Polski całe pokolenia Polaków.
To jest trudne, ale wykonalne. Wystarczy uwierzyć w Polskę!
Andrzej Kumor
Mississauga
Niemcy i komuniści o biedzie w Polsce
Wśród wielu unijnych dziwów doszły nas teraz wieści o "empatycznej" wystawie, jaką na temat polskiej biedy urządziła w Brukseli była działaczka wschodnioniemieckiej partii komunistycznej, a obecnie solidnie uposażona deputowana do euro- parlamentu Gabrielle Zimmer.
Ekspozycja ma ponoć składać się z broszur i zdjęć działającego w Polsce lewicowego ekstremisty, który podobno jest także pomysłodawcą nagłośnienia zjawiska na forum europejskim, choć polityczne sympatie lokuje, jak niosą wieści, raczej w osobach naszej kulturze z gruntu niechętnych.
Tak w ogóle, to okazuje się, że mimo tragicznych powtórek z historii nadal można odnaleźć fanów takiej "sprawiedliwości społecznej", która rugując prawa bezwzględnych kapitalistów, zapewnia równy dobrobyt wszystkim obywatelom. Bywa, że taki system z troski o swoich biednych funduje im bez wyboru "jedynie słuszną" ideę oraz radosny kołchoz, podczas gdy bardzo niezdrowy przywilej władzy czy większej kasy chowa przezornie dla wodzów i sekretarzy. Łatwiej jednak wygłupiać się w "niesprawiedliwej", lecz tolerancyjnej Polsce, niźli wyjechać do któregoś z "czerwonych rajów", gdzie kłopot z dostaniem bardzo pożywnej rzepy skutecznie wybija z głowy niesforne myśli, a za odmienne poglądy podobnie eksponowane można pożegnać się z życiem.
Wracając do samej wystawy, trzeba stwierdzić, że doprawdy nic tak nie może rozczulić przyzwoitego człowieka jak sytuacja, w jakiej o biedę w Polsce początku XXI wieku martwią się Niemcy lub komuniści, których działania tak wiele dla nas znaczyły w minionym czasie. Niestety, to właśnie Niemcy zupełnie przecież niedawno nam pokazali dwukrotnie, na co ich może być stać przy sprzyjającej okazji, zwłaszcza gdy ich przyciśnie. Najbardziej wstydliwym wątkiem ich walki z biedą był narodowy socjalizm, który pozwolił się "Rasie Panów" wzbogacić wpierw kosztem własnych Żydów, a później także Polaków i innych nacji.
Azjatycka odmiana socjalizmu, jak wiemy, przebiła jeszcze rozmachem "dziejowych konieczności" speców od złotych zębów, przepustowości spalarni oraz sortowni odzieży. Sowieccy okupanci nie dość, że wprowadzili u nas swoje "sprawiedliwe społecznie" regulacje, powodując zapóźnienia w stosunku do wolnego kapitalistycznego świata liczone w dziesiątkach lat, to jeszcze stawiając na głowie zdrową hierarchię wartości, pozostawili nam zdeprawowanych homo-peerelusów, nie nadających się często ani do normalnej pracy, ani do samodzielnego życia.
Fotosy zniszczonych tynków, bawiących się byle gdzie dzieci czy rozgrzebanych barłogów można dziś zrobić najpewniej nie u "biednych, ale uczciwych", lecz wśród dotkniętych patologiami przedstawicieli "ludu pracującego miast i wsi", którzy po erze kołchozów i kombinatów nie znaleźli miejsca w uczciwszym podziale pracy. Roszczeniowy nierób, choć często uważający się za katolika, dziwnym trafem mówi dziś w Polsce językiem Marksa i daleki będąc od pracy nad sobą, z nienawistną pożądliwością spogląda na owoc pracy ludzi zwyczajnie lepszych od siebie.
"Sprawiedliwość społeczna", mimo że z braku lepszych określeń powszechnie przywoływana dla określenia pożądanego ładu w zakresie wytwarzania oraz podziału dóbr, jest dziś de facto pojęciem historycznie, a przy tym ideologicznie oraz moralnie zupełnie skompromitowanym. Ilekroć natomiast jakowyś lewak wyciąga ją z arsenału demoralizujących haseł, można mieć pewność, że chodzi mu o pozyskanie najgorszych ludzi dla podzielenia majątku wytworzonego przez innych, pozbawione sensu "równanie szans" i permanentny socjal dla swych nierobotnych klientów.
Etyczne mnożenie dóbr, tworzenie realnych podstaw dobrobytu obywateli oraz ich państwa jest mu natomiast zupełnie obce, jako że szkodnik w istocie bazuje zawsze na biedzie i odwołuje się od początku niezmiennie do najpodlejszych przymiotów ludzkiej natury.
Socjalizm może połączyć się czasami z prymitywnym nacjonalizmem, ale de facto zawsze pozostaje wrogiem ludzkiego prawa do życia i gospodarczo zbawiennej, gdy przy tym etycznie czystej kumulacji własności. Godząc w wolność przedsiębiorczej jednostki, staje się pierwszą przeszkodą dla rzeczywistego rozwoju narodu oraz upowszechnienia dostatku w stosownym dla każdego obywatela zakresie.
Pewnym jest, że w Polsce, podobnie jak innych krajach podbijanych, okupowanych, niszczonych, wyludnianych i grabionych z wiadomych przyczyn, obszar ubóstwa jest większy niż na Zachodzie, który dziedziczy bogactwa zdobyte w rozmaity sposób. Straty, jakie poniosła odrodzona Polska w wyniku działań III Rzeszy Niemieckiej i ZSRS tylko podczas 6 lat swoich zmagań, były relatywnie największe ze wszystkich stron biorących udział w II wojnie światowej, zaś efekty kolejnej trwającej pół wieku okupacji praktycznie trzeba nam będzie nadrabiać przez wiele dziesięcioleci.
Ogółem Polska straciła aż 17 proc. swej populacji oraz 40 proc. majątku narodowego, w stolicy kraju ocalało jedynie 15 proc. budynków, zaś otrzymane za utraconą część przedwojennego terytorium piastowskie – Ziemie Odzyskane miały w ponad 70 proc. zniszczoną infrastrukturę, a co trzecie gospodarstwo rolne było tam całkowicie zdewastowane. W efekcie powierzchnia kraju zmniejszyła się o jedną piątą, wciąż trwały masowe mordy liczone co najmniej w wielu dziesiątkach tysięcy, a komunistyczna władza systemowo zwalczała tak strategiczne ziemiaństwo, jak przedsiębiorczość i własność dającą Polakom siłę narodowego przetrwania.
Podobnie jak w innych okupowanych krajach, czego agresor nie zniszczył, to zrabował i wywiózł, co w szczególności dla Polski skutkowało ogromnymi stratami w sferze narodowego dziedzictwa. W zasadzie zarówno Niemcy, jak Rosja nie wypłaciły nam nigdy żadnych stosownych kwot i zapewne dokonać tego nie myślą, chociaż wielkości strat tak ludzkich, jak materialnych są monstrualne.
Nasi zachodni sąsiedzi potrzebuje jednak dla swego dalszego rozwoju stabilnej i spójnej Europy – w tym Polski, skąd można wnieść pewne nadzieje na bardziej partnerskie relacje przy dobrej dbałości o swoje, choć trudno znaleźć jakieś uczciwe powody braku bezwzględnie nam należących się odszkodowań.
Obiektywnie należy stwierdzić, ze funkcjonujący dziś w III Rzeczypospolitej Polacy pomimo przegranej wojny, a także dawnych oraz bieżących socjalistycznych hamulców przeważnie dają sobie jednak radę całkiem nieźle. Utrzymanie pożądanego standardu życia wymaga jednak nad Wisłą o wiele więcej wyrzeczeń i ciężkiej pracy niż w krajach mniej zrujnowanych, a przy tym po 1945 roku zwyczajnie wolnych.
Z kolei przy odrobinie starania można by znaleźć obrazki biedy podobne do tych z podwórek Łodzi czy ściany wschodniej także w krajach bogatych sąsiadów i głupio wytknąć im dodatkowo brak "wrażliwości społecznej" na to nieszczęście pomimo bardzo wysokich wartości PKB. Np. Niemcy ze swoją wiodącą dziś gospodarką wg medialnych doniesień mają 2,5 miliona niedożywionych dzieci i wciąż rosnący kilkunastoprocentowy wskaźnik ubóstwa, na które to zjawiska ani społeczeństwo, ani też państwo nie zawsze przecież ma wpływ.
Można też mnożyć opisy patologii Zachodu u nas właściwie jeszcze niedawno nieznanych, a dających świetny materiał dla spektakularnej troski o nie dość udolne w zakresie stosownych działań państwa europejskich sąsiadów. Pytanie jednak należy postawić, jakiej to próbie osobistej rehabilitacji, czy też promocji idee fixe tym razem miałby ten zabieg posłużyć?
Swoich biednych będziemy mieć przecież zawsze, lecz politycznie trzeba nam pilnie rozróżnić tych, którzy wpadają w kłopot z powodu przyrodzonego upośledzenia czy też życiowych nieszczęść – od takich, co to z własnego wyboru staczają się na dno, mimo obiektywnie sprzyjających im okoliczności oraz realnych szans na godne życie.
Jak wykazuje historia, dużo lepiej jednym i drugim posłuży natomiast przekaz ewangeliczny niż marksistowski, który po doświadczeniach socjalistycznych rewolucji oraz światowych wojen jednak wciąż znajdujemy w języku rozmaitych lewackich filutów.
Jan Szczepankiewicz
Kraków, 27 września 2012 r.
O nauce w III RP, czyli krótkie opowiadanie o posiedzeniu Rady Wydziału
W sali, w której odbywały się posiedzenia Rady Wydziału, zgromadzili się już wszyscy członkowie Rady. Ostatni przyszedł świeżo upieczony doktor habilitowany, bardzo utalentowany, dokonał już trzech plagiatów i nikt tego nie zauważył. Był też ambitny, właśnie zaczął uczyć się języka angielskiego. Wszyscy wróżyli mu wspaniałą karierę.
Usiadł obok zasłużonego dla nauki profesora, który kiedyś organizował konferencje naukowe, podczas których wychwalał dokonania Bolesława Bieruta, a teraz był pomysłodawcą nazwania nie tylko jednej z sal w Instytucie salą im. Unii Europejskiej, ale też nadania takiego patrona wydziałowi, czym zdobył sobie wszystkich uznanie. Ten to ma głowę na karku, powtarzano. Inne wydziały mogą nam pozazdrościć takiego wstrzelenia się w aktualną sytuację!
Po drugiej stronie siedział profesor, o którym wszyscy wiedzieli, że ma głowę do biznesu. Raz, dwa założył z paroma kolegami wyższą szkołę i teraz jako jej rektor wyciągał gruby szmal od studentów w zamian z wpisy do indeksu. Niektórzy co prawda mówili, że kiedyś ta sprawa się rypnie, ale on odpowiadał, że ma takie plecy, że nikt mu nie podskoczy, czym zyskał sobie jeszcze większe poważanie w oczach swoich kolegów. Wielu pracowników naukowych bez najmniejszego skrępowania podlizywało się mu, śmiało z nieśmiesznych dowcipów, stawiało wódkę, wiadomo, każdy chciał być zatrudniony w prywatnej wyższej szkole i brać pieniądze właściwie za nic.
Dalej usadowiła swą pokaźną tuszę pani profesor, która na podejmowane badania naukowe za każdym razem otrzymywała z centralnej komisji zaskakująco duże sumy. Nikt nie miał wątpliwości, że większość forsy trafiała do kieszeni pani profesor, ale nikt się temu nie dziwił, w końcu jej mąż zasiadał w tejże centralnej komisji zatwierdzającej projekty badawcze i mogła sobie na to pozwolić.
Obok pani profesor zajmował miejsce pan profesor, który był znany z tego, że stawiał studentom i doktorantom bardzo wysokie wymagania odnośnie do prac magisterskich i doktorskich. Na każdej obronie, na którą przywlókł swoje cielsko, tubalnym głosem oznajmiał, gdzie to studentowi przytrafiła się literówka, a nawet gdzie brakowało przecinka, choć nie zawsze słusznie. Wszyscy, a zwłaszcza studenci i doktoranci, byli pod dużym wrażeniem jego wystąpień. Coś tam między sobą mówili negatywnego o panu profesorze, że na niczym się nie zna czy coś podobnego, ale przecież nie miało to najmniejszego znaczenia. Był profesorem pełną gębą, o czym świadczyła otrzymywana pensja.
Był też profesor pochodzący z rodziny profesorskiej. Jego ojciec był profesorem, on był profesorem, jego żona był profesorem, a syn i córka robili kariery naukowe, córka pisała habilitację, a syn właśnie obronił doktorat. Może trochę późno, bo zbliżał się do czterdziestki, ale za to miał trzy etaty, na uniwersytecie, w prywatnej uczelni i Polskiej Akademii Nauk, a do tego kosił gruby szmal na unijnych projektach. Studenci co prawda nabijali się, że cała rodzina pisała na ten sam temat i to nie za bardzo inaczej, ale przecież studenci nie znają się na nauce.
Po jego lewej stronie siedział profesor o wielkim dorobku naukowym. Od lat wertował prace magisterskie studentów oraz prace doktorskie, coś tam sobie przepisał, dzięki czemu miał wiele publikacji w czasopismach naukowych oraz wiele wystąpień na konferencjach naukowych, szczególnie tych, które odbywały się w miejscowościach atrakcyjnych pod względem turystycznym.
W sali znajdowało się naukowców zacznie więcej. Nie możemy ich wszystkich przedstawić, bo oto wybiła godzina dwunasta i czas było zacząć posiedzenie Rady Wydziału. Posiedzenie wyglądało zawsze tak, że pan dziekan oznajmiał co i jak, a rada się na to natychmiast zgadzała. Tak miało być i tym razem.
Pan dziekan, którego autorytet w środowisku od czasu gdy prasa doniosła, że był tajnym współpracownikiem SB, wzrósł do tego stopnia, że nikt nie miał wątpliwości, że zostanie wybrany na dziekana na kolejną kadencję, wstał, odkaszlnął i zaczął mówić:
– Hrum, hrum, hrum, hrum…
Michał Pluta
Polska bez szansy na premiera
Reguła Parkinsona mówi nam, że w polityce i w administracji ludzie są promowani szczebel powyżej ich kompetencji. Donald Tusk, który ma stanowisko premiera RP, jest tego najlepszym przykładem. Z wykształcenia historyk, przez osiem lat malował fabryczne kominy i grał w piłkę nożną. Taka gimnastyka jest chwalebna dla fizycznej tężyzny, ale kiedy mu się malowanie kominów nareszcie znudziło, to wkręcił się do polityki. Pewnie na szczytach fabrycznych kominów ten fircyk zdobył specjalne predyspozycje, bo szybko awansował aż do rangi Prezesa Rady Ministrów. Jednak jego wiecznie zmartwiona twarz, wytrzeszczone oczy i lekko pochylone plecy wskazują na niebezpieczny poziom stresu, który z powodu samospalenia mózgu doprowadził go do nieuniknionej choroby psychicznej, co jest widoczne gołym okiem.
W Polsce już nikogo nie dziwi, że chory na głowę człowiek jest premierem. A to dlatego, że przez pałace władzy przewinęła się cała chmara ludzi, którzy nie posiadali wymaganych kompetencji. Wielu z nich ma dzisiaj wysokie stanowiska w polityce i w administracji tylko dlatego, że się dostali do Sejmu nie na podstawie głosów, ale ponieważ lider partii umieścił ich na liście. Dlatego Tusk jest otoczony grupą zestresowanych ludzi bez podstawowych kwalifikacji do pracy dla dobra kraju, którzy lękają się nas, obywateli, są bardzo płochliwi i z tego powodu skłonni do paniki przy najmniejszej okazji. Najlepszym tego przykładem jest nasłanie siedmiu uzbrojonych anyterrorystów z ABW na studenta w Tomaszowie Mazowieckim za śmieszną krytykę prezydenta RP. A to znaczy, że Polska nie ma premiera. Przez swoją nieudolność ludzie z jego otoczenia żyją w ciągłym strachu i nas się po prostu boją.
Obecnie Jarosław Kaczyński, partner Tuska w inscenizowanych międzypartyjnych awanturach w celu monopolizacji sceny politycznej, zgłosił swego kandydata na premiera. Ten kandydat, profesor socjolog rodem z Unii Wolności, też znajduje się kilka szczebli powyżej swoich kompetencji, bo w Polsce pseudoelita nie ma ludzi o wysokich kwalifikacjach. Niezaradna prof. socjolog Jadwiga Staniszkis byłaby zdecydowanie lepszą kandydatką na premiera i ma do tego predyspozycję, bo jest sympatyczką PiS, a jej mąż, jak żona Radka Sikorskiego, nie jest Polakiem.
Przez 23 lata wroga nam pseudo-elita już pokazała, co potrafi, i udowodniła przez swoje niecne czyny, że to nie jest elita Polaków. Mówię to, bo jestem pod wrażeniem tekstu na temat elit, którego autorem jest mój znajomy Roman Kafel, rezydent Teksasu. Roman w swoim obszernym tekście "Walka elit o Polskę" napisał tak: Członkiem elity musi się urodzić! Cechą konieczną, bez jakiej nie można być członkiem elity, jest altruizm i głęboko uświadamiana wewnętrzna potrzeba i poczucie obowiązku służby dla dobra swojej grupy! Świadoma i dobrowolna! Tego oczywiście nie można oczekiwać od samozwańczej pseudoelity w Polsce, bo ci niekompetentni ludzie, którzy dzierżą dziedziczną władzę, nami gardzą i nas nienawidzą. Są zwykłymi manipulantami, którzy tylko pozorują pracę dla Polski, ale wszystkie ich decyzje są sprzeczne z naszą Racją Stanu.
Przyczyną tego stanu rzeczy jest mafijna proporcjonalna ordynacja wyborcza, która nie pozwala Polakom uczyć się demokracji na swoich błędach.
Przy takiej ordynacji nikt nie wie, na kogo głosuje, bo głosuje na partię, a nie na konkretnego człowieka, którego zna i który go potem będzie reprezentował w Sejmie. Listę kandydatów układa lider partii według swojego widzimisię. Są to ludzie mierni, ale wierni i zawsze głosują według zaleceń ich lidera, bo inaczej nie będą na liście kandydatów w kolejnych wyborach. Ordynacja jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) pozwala ludziom na wybór konkretnych ludzi i ocenę ich pożyteczności oraz lokalne ich rozliczenie przez wyborców. To daje szanse na korektę błędów. Tak się powinna rodzić elita, która rzeczywiście będzie dla Polski i Polaków opiekuńcza i pożyteczna.
Niech teraz wodzowie układu POPiS, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, pokażą nam tajne listy swoich kandydatów preferencyjnych w ostatnich wyborach do Sejmu. Niech wyjdzie naga prawda na jaw, bo po ich nazwiskach rozpoznamy, jaki to układ, który szybko po wyborach zapomina o ludziach, którzy na te partie bezwiednie głosowali.
Oglądałem wyrywkowo u siebie w domu internetową transmisję pochodu "Obudź się Polsko". Przypadkowo zobaczyłem przemowę Jarosława Kaczyńskiego. Byłem w szoku, że ten pyszałkowaty, obcy nam kulturowo manipulant, który był naszym śmiertelnym wrogiem w czasie wyborów w 90., 91. i 93. roku, bezczelnie przemawia teraz tak, jakby czytał mój program z wyborów na prezydenta, czy też program silnie zwalczanej przez układ Partii X. Jeśli ktoś ma kopie tych programów, z pewnością się z tym zgodzi. Wiadomo, że nie ma kary za kradzież programów politycznych, ale ten wcielony diabeł, który nas bardzo nienawidzi, ubrał się teraz w ornat i na mszę dzwoni. Propozycja technicznego rządu fachowców wyszła ode mnie już w 90. roku i przez lata była promowana przez Partię X. Jest to dobrze udokumentowane w obszernej broszurze "Polska potrzebuje gospodarza", wydanej przez Partię X w 1991 roku, ogólnie dostępnej w dużym nakładzie. Kaczyński, który teraz ten program sobie przywłaszczył, już nam pokazał, co potrafi, kiedy był premierem, i jak wtedy brutalnie, chwytami poniżej pasa niszczył ruch narodowy w polityce, kiedy to nawet niemoralnie odsunął swoich koalicjantów: Samoobronę i LPR, w nicość, aby partnerstwie PO-PiS nikt nie przeszkadzał. Rodem ze znienawidzonego dziś KOR-u, Kaczyński nosi teraz "biały kapelusz" i krzyczy o sprawiedliwość dla Polaków, a przecież on sam tworzył 23 lata temu podstawy dzisiejszej biedy jako współpracownik KOR i uczestnik haniebnych porozumień "Okrągłego Stołu". Najlepszy program polityczny jest nic niewart bez dobrych ludzi, którzy zdecydowanie, z pełną determinacją mogą go wprowadzić w życie.
Wracając do wyboru kandydata na premiera i jego kwalifikacji, to wiadomo, że nie ma uczelni, która by przygotowywała ludzi do takiego stanowiska. Jak już wspomniałem, mój znajomy twierdzi, że trzeba się do tego "dobrze" urodzić. Nie chodzi tu o pochodzenie z danej rodziny, ale o dobry charakter: "Cechą konieczną – bez jakiej nie można być członkiem elity – jest altruizm i głęboko uświadamiana wewnętrzna potrzeba poczucia obowiązku służby dla dobra Polaków".
Z tego powodu uważam, że Polska nie ma dziś premiera i co dalej, oszukańcze partie PO i PiS, które usilnie starają się zagospodarować całą scenę polityczną dla siebie, nie są zdolne do wystawienia wysokiej jakości kandydata, bo mają do dyspozycji tylko ludzi z samozwańczej elity, która jest nam wroga i dba tylko o swoje własne interesy w celu unicestwienia Polski. Polacy – jesteście w stanie cichej wojny domowej, a największym wrogiem jest wasz chory układ polityczny.
Co do jakości kandydata na premiera, to uważam, że nie jest to tylko kwestia charakteru, ale również brak bardzo ważnych osobistych doświadczeń życiowych. Inaczej znowu jakiś malarz fabrycznych kominów zostanie premierem, a ładowacz baterii w wózkach podnośnych prezydentem. Albo intelektualnie spowolniony, być może z uszkodzonym mózgiem, prezydent, co się często zdarza drugiemu bliźniakowi z powodu braku tlenu przy porodzie. Kiedyś podróżowałem po Amazonii, aby poznać, jak szczepy indiańskie mogły przetrwać w trudnych warunkach, i zobaczyłem, że przygotowanie lidera, który będzie dbał o szczep, wymaga kilkunastoletniego treningu, który jest mozolny i uciążliwy. Ale taki lider potrafi wyczuć wszelkie niebezpieczeństwa, wybrać najlepszą drogę rozwoju i nawet leczyć ludzi w potrzebie. Nie dziwota więc, że jest bardzo starannie przygotowywany do tej pracy. W Polsce często partia polityczna wybiera sobie lidera po głośnej libacji ostro zakrapianej alkoholem. Najlepszym tego dowodem jest dzisiaj kapciuchowa miernota Bronisław Komorowski. Bierny, niedojda, ale wierny ideałom niezapomnianej Unii Wolności.
Kiedy kandydowałem na prezydenta RP w 90. roku, jeszcze nie byłem pewien, czy potrafię wykonać to zadanie na piątkę. Ale dwa lata później już miałem pewność, że widzę las, a nie pojedyncze drzewa, i czułem cały kraj tak jak pająk wyczuwa drgania pajęczyny. Tak jak to opisał Marszałek Józef Piłsudski w swojej książce "Rok 1920", gdzie potrafił czuć linię 1000-kilometrowego frontu wojny z bolszewikami. Czułem nie tylko wasze bóle, ale także pokaźne możliwości rozwoju, bo rodzice mojego pokolenia bez kapitału odbudowali Polskę po wojnie i dali nam miejsca pracy i dobre szkoły. Obecna generacja też może znaleźć szczęście w podobnej pracy. Ale najpierw musicie uwolnić się od kulturowo obcej i wrogiej wam dziedzicznej władzy, która was się boi.
Z moich osobistych doświadczeń wiem, a mam już prawie 65 lat, że jedyna droga warta wyboru, to droga serca. Sami się przekonacie w moim wieku, że każda inna droga jest błędna, nie daje poczucia wartości i satysfakcji. A wiadomo, że droga jest ważniejsza niż cel, a cel czym trudniej osiągalny, tym lepszy, bo wydłuża dobrą drogę. Czy droga wybrana przez pseudopremiera Donalda Tuska jest dla Polaków przyjemna?
Już dwadzieścia dwa lata patrzę się z lotu ptaka na gehennę mojej Ojczyzny i cierpienia moich rodaków. Borykacie się ze strasznymi ograniczeniami i jesteście traktowani tak jak Palestyńczycy, którzy do dziś nie mają prawa do własnego państwa. Podobnie nie macie nawet pozwolenia na wybór swoich własnych reprezentantów do Sejmu według ordynacji JOW. Z rozpaczy chce mi się chodzić we włosiennicy i posypywać głowę popiołem. Ale muszę być optymistą i wierzyć, że kiedyś obudzicie się z letargu i zaczniecie domagać się swoich praw, które mają ludzie wolni. Życzę sobie, żebym dożył tego dnia, a wam życzę pracy i rozwoju w wolnej Polsce.
Aby Polska, moja Ojczyzna, była matką, a nie okrutną macochą!
Stanisław Tymiński
1 października 2012, Acton, Ontario
www.rzeczpospolita.com
Jesienny wysyp premierów
Masowy charakter i brak jakichkolwiek ekscesów podczas sobotniego marszu pod hasłem "Obudź się Polsko" najwyraźniej zrobił wrażenie nie tylko na bezpieczniakach, ale również na basującym im Salonie. Okazało się bowiem, że przeciwnicy nie tyle może rządu Donalda Tuska, o którym coraz więcej ludzi każdego kolejnego dnia przekonuje się, że jest tylko wystruganym z banana figurantem, co przede wszystkim – okupujących nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackich watah, całkiem spore środowisko i co najważniejsze – zdolne do mobilizacji.
Więc po początkowym zaskoczeniu, zarówno poprzebierani za dziennikarzy funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, jak i występująca w charakterze rzecznika Salonu żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją pana red. Michnika, rozpoczęli wydziwianie, że "większość Polaków" na manifestacji się nie pojawiła, że nawet 200 tysięcy nie wystarczy, bo do obalenia rządu trzeba 5 milionów – i tak dalej.
Ale uczucie niepokoju jednak się zalęgło, bo przecież do zmiany dekoracji na politycznej scenie może dojść nie dlatego, że 200 tysięcy ludzi stratuje Donalda Tuska, tylko dlatego że bezpieczniacy, kierując się instynktem samozachowawczym, rzucą go na pożarcie. A w takiej sytuacji pożarty będzie nie tyle Donald Tusk, któremu Nasza Złota Pani już pewnie obmyśliła jakieś miękkie lądowanie z Brukseli, co Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu – na przykład majestatyczna pani Małgorzata Kidawa-Błońska, która wkrótce może zaśpiewać z tego samego klucza, co znana z imponującego biustu aktorka Katarzyna Figura, co to wojując z mężem o dzieci i alimenty, przyszła wyżalić się i wypłakać do samego red. Tomasza Lisa, który musiał osobiście ją utulać i uspokoić.
W pewnym sensie sytuację ułatwił im sam prezes Jarosław Kaczyński, wyciągając z cylindra pana profesora Piotra Glińskiego, w charakterze kandydata PiS na premiera "rządu pozaparlamentarnego".
Lansowanie przez prezesa Kaczyńskiego ("a potem lansował mnie przez dwie godziny...") koncepcji "rządu pozaparlamentarnego" pokazuje, że utracił on chyba nadzieję na powrót na fotel prezesa Rady Ministrów w rezultacie wyborów i liczy raczej na udział w jakiejś koalicji. Stąd brak jakiejkolwiek wzmianki o "IV Rzeczypospolitej" i wysadzaniu w powietrze "układu" w zaprezentowanym programie gospodarczym, powściągliwość podczas sejmowej debaty na temat "afery trumiennej", to znaczy – ujawnionej zamiany zwłok Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej – kiedy to prezes Kaczyński tylko przesłuchiwał się i przyglądał występom klubowych harcowników, ale sam nie odezwał się ani słowem, i wreszcie – profesor Gliński, jako premier "rządu pozaparlamentarnego".
Taki rząd już w naszym nieszczęśliwym kraju powstał w roku 2004 pod przewodnictwem szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych, pana prof. Marka Belki. Do tego rządu nie przyznawało się ani jedno ugrupowanie parlamentarne, a przecież rządził on jak gdyby nigdy nic przez 2004 i część 2005 roku, do pojawienia się rządu premiera Kazimierza Marcinkiewicza. No ale w 2004 roku, na skutek nieporozumień na tle podziału łupów, gdzie jako wierzchołek góry lodowej wystąpiła afera Rywina, cała "demokratyczna" dekoracja runęła w gruzy i razwiedka musiała przejść na ręczne sterowanie państwem – i to był właśnie "rząd pozaparlamentarny".
Nawiasem mówiąc, pan Marcinkiewicz jest jednym z szyderców wyśmiewających zarówno pomysł takiego rządu, jak i kandydaturę profesora Glińskiego. Najwyraźniej pamięć ma może i dobrą, ale krótką, bo sprawia wrażenie, jakby zapomniał, iż jego kandydatura, a zwłaszcza obecność na stanowisku premiera rządu, była jeszcze bardziej groteskowa. Tymczasem nie w profesorze Glińskim problem – bo właśnie Kazimierz Marcinkiewicz jest żywym dowodem, że w naszym nieszczęśliwym kraju premierem rządu może zostać dosłownie każdy; obecnie, jakby na potwierdzenie, Solidarna Polska wysunęła kandydaturę Tadeusza Cymańskiego – tylko w tym, dlaczego bezpieka, a zwłaszcza – będąca aktualnie politycznym hegemonem soldateska – miałaby ustanawiać rząd z premierem wysuniętym przez Jarosława Kaczyńskiego? To już prędzej (do kamienicy wchodzi przechodzień, a dozorca pyta: pan do kogo – na co tamten: czy tu mieszka pan Górkiewicz? – a dozorca: nie. Tamten: to może mieszka tu pan Piórkiewicz? – na co dozorca: to już prędzej by mieszkał Górkiewicz!) powierzyliby misję tworzenia "rządu pozaparlamentarnego" Leszkowi Millerowi, albo komuś takiemu.
Prawdopodobieństwo wysunięcia prof. Glińskiego na premiera jest tym mniejsze, że właśnie w niemieckiej prasie pojawiły się publikacje ostrzegające przed Jarosławem Kaczyńskim, że jego celem jest "zemsta". Dlaczego akurat Niemcy obawiają się "zemsty" Jarosława Kaczyńskiego – to doprawdy trudno zgadnąć i bardziej prawdopodobnie można wyjaśnić ten fenomen, że to tylko taka delikatna przestroga ze strony Naszej Złotej Pani.
Ale czy profesor Gliński, czy nie – zmiana politycznych dekoracji najwyraźniej nabiera rumieńców, bo oto wicepremier Waldemar Pawlak nie tylko rozpoczął rozmowy z premierem Tuskiem i ministrem finansów Jackiem Rostowskim, żeby przedsiębiorcy nie musieli płacić podatku VAT jak tylko otrzymają fakturę, a dopiero gdy otrzymają pieniądze – ale również powysyłał listy do ugrupowań opozycyjnych z zaproszeniami do "rozmów indywidualnych". O czym? A o czymżeby, jeśli nie o utworzeniu "rządu pozaparlamentarnego? Zresztą może nawet i "parlamentarnego"; w końcu to przecież wszystko jedno, bo i tak i tak o wszystkim zdecyduje bezpieka przez swoich konfidentów, tak samo jak w 1992 roku, kiedy to podczas "nocnej zmiany" młodszy o 20 lat Waldemar Pawlak usłyszał po raz pierwszy: "panie Waldku, pan się nie boi!". Akurat w listopadzie ma się odbyć kongres PSL, na którym prezes Pawlak będzie jedynym kandydatem na prezesa, podobnie jak w swoim czasie bywał prezes Gucwa, więc może on nawet i lepszy od Leszka Millera, bo i ostentacja mniejsza, a poza tym ten cały Miller jednak jeździł do CIA do Langley i rehabilitował Kuklińskiego, podczas gdy Waldemar Pawlak zawsze jeździł tylko tam, gdzie trzeba.
Zwiastunem zbliżającej się podmianki jest też inicjatywa posła Palikota, który na razie nałożył surdynę na poślęcie Grodzkie, jego genitalia, sodomitów i bezbożniaków ze swojej dziwnie osobliwej trzódki – bo też chce podlizać się przedsiębiorcom, zwołując na 13 października "kongres małych i średnich przedsiębiorstw", na którym ma zaprezentować makagigi w postaci projektów ustaw, które mają przychylić przedsiębiorcom nieba. Na mieście mówią, że te projekty robi im na obstalunek pan Witold Modzelewski. Jeśli to prawda, to sprawdzałoby się porzekadło, że najlepiej potrafi naprawić zegarek ten, kto go popsuł – bo wiadomo, że przy tworzeniu istniejącego systemu podatkowego w naszym nieszczęśliwym kraju właśnie pan prof. Witold Modzelewski magna fuit.
Ale jeśli nawet, to i tak będzie tylko makagigi, bo jeśli z uwagi na sytuację finansową nie ma pewności, czy suplika Waldemara Pawlaka, próbującego wykreować się na Wielką Nadzieję Przedsiębiorczości, zostanie wysłuchana, to cóż dopiero mówić o całym "pakiecie" posła Palikota? Pieniędzy, jak wiadomo, brakuje na wszystko, więc rekompensujemy sobie te braki jesiennym wysypem premierów. Tylko patrzeć, jak jakiegoś osobliwca wystruga z banana i poseł Palikot, a przecież na nim świat się nie kończy, bo życie przecież jest i poza Sejmem.
Stanisław Michalkiewicz
Jan Bodakowski - fotoreportaż z Marszu w obronie TvTrwam
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/tag/polityka%20polska?start=1300#sigProIda9e146eef2
Na Marsz w obronie TV Trwam zjawiła się cła kupa ludzi. Plac Trzech Krzyży wokół kościoła świętego Aleksandra był szczelnie zapchany demonstrantami. Nie przebrane tłumy zmuszały do omijania placu sąsiednimi uliczkami. Tłum był tak gesty i liczny że na otwartej przestrzeni było duszno. Podziw i szacunek należał się tym wszystkim którzy wytrzymali wielogodzinny protest.
Pierwszą ekipą spotkaną w okolicach marszu była Pyta.pl. Mistrz prostackiego i wulgarnego humoru polegającego na wkręcaniu demonstrantów. Sława wśród młodszych demonstrantów pokrzyżowała jednak chłopakom ich plany. Nikt nie dawał się wkręcać, wszyscy chcieli sobie robić z nimi fotki.
Kolejny satyryk Jurek Wasiukiewicz był już na Marszu całkowicie poważnie. Jest jednym z współtwórców Marszu Niepodległości. Wolontariusze Marszu Niepodległości rozdali kilkadziesiąt tysięcy ulotek o 11 listopada.
Innym znanym publicystą idącym w Marszu był Rafał Ziemkiewicz. Którego świetny manifest polityczny „Myśli nowoczesnego endeka” ukarze się w najbliższych dniach.
W marszu szli działacze Krucjaty Młodych (związanej z TFP SKCh), Obozu Narodowo Radykalnego, Młodzieży Wszechpolskiej, Prawicy RP, Solidarnej Polski, wolnorynkowcy z Nowej Prawicy, przeciwnicy Traktatu Lizbońskiego, kibice Legii.
Bardzo liczni byli działacze Solidarności. Szyku zadawały atrakcyjne działaczki z bębnami.
Wśród nieprzebranych rzesz polskich katolików ogromną sympatie wzbudzały rodziny z dziećmi.
Transparenty przykuwały uwagę.
Nie zabrakło też przedstawicieli i innych sił politycznych. Byli lewicowi ekolodzy. I działacze partii popierającej likwidacje niepodległości i suwerenności Polski na drodze integracji z UE. Którzy chcieli wykorzystać poparcie dla katolickich mediów dla swoich brudnych celów politycznych.
Jan Bodakowski
Fotorelacja Pochód w obronie mediów Warszawa 29.09.2012
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/tag/polityka%20polska?start=1300#sigProId15f77d94c0
Mimo iż nie znoszę tłumu udałem się na Marsz Solidarności. Ludzi było tyle że na Plac Trzech Krzyży nie dało się wcisnąć a tym bardziej zrobić jakieś sensowne zdjęcie. Ostatecznie usadowiłem się na schodach byłego Domu Partii ( teraz jest tu giełda), ale to tez nie było najlepsze miejsce do fotografowania. Doczekałem do momentu aż pochód przekroczył rondo de Gaulle'a. Pochód był imponujący, ciekawe jaką liczbę uczestników podadzą publikatory. Panowała atmosfera powagi, skupienia i chyba poczucia siły patriotycznej wspólnoty.
Aleksander Wasilewski
Warszawa
Ci ludzie za nic mają Polskę... (II)
Wojciech Sumliński – polski dziennikarz, absolwent psychologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i "Wprost". Autor licznych reportaży i programów w TVP: "Oblicza prawdy" o działalności SB i magazynu śledczego "30 Minut". Autor książek "Teresa. Trawa. Robot" o tajnych operacjach specjalnych SB, "Kto naprawdę go zabił?" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, "Z mocy bezprawia" o aresztowaniach i stawianych dziennikarzowi zarzutach. Obecnie współpracuje z Frondą i magazynem śledczym "Focus", pisze kolejne książki i jest redaktorem naczelnym "Tygodnika Podlaskiego".
Podczas spotkania w Ottawie, fot. Jolanta Szaniawska
Andrzej Kumor: Mówił Pan, że ludzie, którzy chodzą po ulicy, widzą to państwo inaczej niż Pan miał okazję zobaczyć, czy w związku z tym może Pan cokolwiek powiedzieć o ludziach, którzy rzeczywiście w Polsce rządzą?
Czy to są zepsuci gangsterzy, czy to są cyniczni sprzedawczycy, czy też są to ludzie, którzy – tak jak na czekistach w Rosji – można oprzeć nadzieję, że w ich interesie będzie silne państwo? Czy ci ludzie wewnątrz, czy oni mają w ogóle ochotę na Polskę, czy też ich Polska nie interesuje i tylko robią swoje interesy?
Wojciech Sumliński: Myślę, że sytuację Polski dobrze obrazowałaby rozmowa zawarta na kartach Sienkiewicza, Andrzeja Kmicica z Bogusławem Radziwiłłem, gdy Bogusław Radziwiłł w chwili szczerości mówi do Kmicica, że Polska to takie wielkie czerwone sukno i trzeba z tego sukna rwać, ile się da, dla siebie.
Myślę sobie, i nie jestem w tym myśleniu odosobniony, że dzisiejsza Polska w myśleniu ludzi, którzy rządzą dziś Polską, to jest właśnie takie wielkie czerwone sukno, że trzeba rwać, ile się da, póki się da, a jak się skończy, to nas już tu nie będzie.
Będą tam gdzieś w strukturach Unii Europejskiej, myśli sobie jeden bardzo ważny polityk, pan Donald, ktoś inny myśli sobie o tym, że tyle się nakradnę, tyle zrobię rzeczy, że niech to tonie, po mnie choćby i potop. Jestem głęboko przekonany, że ci ludzie za nic mają Polskę.
Mówię to zupełnie otwarcie, bo patrząc na to, co robią, absolutnie nie mam żadnych złudzeń, że ludzie, którzy obecnie rządzą Polską, nie interesują się polską racją stanu.
To tak dumnie brzmi "polska racja stanu", nie interesują się po prostu tym, co będzie się działo z Polską za parę lat, ich interesuje tylko jedno – trzymać się jak najdłużej władzy, a jak ją oddadzą, to choćby to była spalona ziemia, ale jeszcze rok, jeszcze dwa, jeszcze można jakiś interes zrobić, jeszcze można lasy państwowe sprzedać, bo już wszystko zostało sprzedane, a teraz jeszcze lasy chcą sprzedać.
Podam taki przykład, kto w Polsce robi dzisiaj interesy? Ja to mówiłem otwarcie na spotkaniu, napisałem to w książce, ja mówię tylko rzeczy, które można udowodnić.
Dwie wielkie inwestycje w Warszawie, największe ostatnich lat, Stadion Narodowy i budowa mostu Północnego, czyli mostu wysuniętego najbardziej na północ, najdłuższego mostu w Warszawie. Dostała to firma Aqua, firma Aqua to jest firma, w której jest cała masa pułkowników, generałów Wojskowych Służb Wewnętrznych, później Wojskowych Służb Informacyjnych. Udziałowcem tej firmy był m.in. mój informator Aleksander L. Tam jest cała armia tego typu ludzi.
Stadion Narodowy, najdroższy stadion świata, grubo ponad miliard. Most Północny tak samo, grubo ponad miliard. Autostrady też dostają ludzie z klucza. Oni potem dają podwykonawcom, ci podwykonawcy jeszcze podwykonawcom i dopiero gdzieś tam na końcu jakaś firma ma to wykonać za powiedzmy 20 proc. środków.
– Tak jest w krajach Trzeciego Świata.
– Tak się to odbywa w Polsce. Więc dochodzi do takich paradoksów, ja to opisywałem na przykładzie jednej spółki.
Są pewni ludzie, którzy mogą w Polsce robić interesy na niebywałą skalę. Wychodzę po swoim załamaniu ze szpitala, gdzie byłem trzy miesiące, i na mnie czeka chyba sześć pozwów, między innymi od firmy, która się nazywa Megagaz.
Ta firma się mieściła w mniejszym pomieszczeniu niż to, w którym jesteśmy. Tę firmę założyło paru pułkowników, generałów Wojskowych Służb Informacyjnych i SB, m.in. pan admirał Waga, m.in. były opozycjonista pan Andrzej Celiński, działacz Solidarności.
Oprócz tych ludzi syn ministra ówczesnego SLD Jan Michał Piłat, oprócz niego Roman Kurnik.
– Czy to nie jest wszystko efekt Magdalenki, czy nie jest to efekt dogadania się?
– Ja tylko dokończę, bo to jest bardzo ciekawa firma. Paru ludzi umawia się, żeby zrobić interes. Zakładają firmę Megagaz, firmę bez żadnego doświadczenia.
Startują do przetargu na miliard złotych na budowę trzeciej nitki rurociągu naftowego Przyjaźń. Wygrywają ten przetarg, zaczynają budować przez sieć podwykonawców. Ale że pieniądze zagrabili, nie starcza na budowę. Inwestycja kończy się rurą w lesie. Ponad pół miliarda zdołali już sprzeniewierzyć.
Zaczynam o tym pisać jako jedyny dziennikarz, oni się mnie nie czepiają. Piszę o tym w roku 2004.
Dopiero w 2008, gdy ABW się za mnie wzięło, oni wytaczają mi procesy. Ja nie mam dokumentów, bo oni mi wszystko zabrali, chcą mnie zniszczyć. Później się okazało, w roku 2010, że napisałem prawdę i tylko prawdę. Wie pan, jaka spotkała ich kara za sprzeniewierzenie, w sumie 700 milionów z miliarda zostało zmarnowane? Dla człowieka, który stał na szczycie tej piramidy, dwa lata w zawieszeniu. Czyli za kradzież 700 milionów zł, bo tak to trzeba nazwać, nie przesiedział nawet jednego dnia!
– Stąd było moje pytanie o Pana doświadczenia z sądami, bo te sądy właśnie na telefon, tak działają, są w ramach całego oligarchicznego układu, który w Polsce funkcjonuje od czasów Magdalenki, kiedy część WSW dogadała się z ludźmi tzw. opozycji, czyli ze swoją własną agenturą...
– Na pewno zna pan taką postać jak ks. Stanisław Małkowski, z którym mam zaszczyt się przyjaźnić od wielu lat, jest przyjacielem mojego domu, wspaniały kapłan.
W jednej z telewizji, w której byliśmy razem, zadano mu pytanie – kiedy jeszcze zadawano takie pytania, parę lat temu, dzisiaj już nikt o to nie pyta, nie ma takiej telewizji poza Telewizją Trwam, gdzie można by zadać takie pytanie – jak ksiądz wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje.
A on na to odpowiedział tymi słowami: bo na Węgrzech, w Rumunii, w Niemczech, w Czechach, Słowacji, wszędzie komunistów od władzy odsuwano, a u nas się z nimi dogadano. I to jest całe clou. Na bazie tego dogadania było, że pewnych tematów się nie rusza, nie rusza się takich tematów jak zbrodnia na ks. Jerzym, nie rusza się wielu innych, nie rozliczamy tego. Natomiast wy macie to poletko, a agentura, esbecja, w III RP w tej chwili czuje się jak ryba w wodzie.
– Panie Wojciechu, czy warto było to wszystko robić? "Ziemia rodzi", rodzą się nowe pokolenia ludzi, ludzi, którzy wyrośli już w latach 90. Oni powinni być zainteresowani prawdą, oni powinni być zainteresowani swoim państwem, swoją gminą, miastem, tym żeby tam było sprawiedliwiej, żeby to było dobrze urządzone.
Czy Pana słowa, Pana narażanie się, Pana działalność trafiała na jakiś podatny grunt? Czy Pan miał oddźwięk? Czy też może ludzie są już zmęczeni tzw. aferami i reagują na to obojętnością?
– Powiem panu tak. Bardzo trudne pytanie, sam się nad tym pytaniem wiele razy zastanawiałem, czy było warto, i tak do końca nie umiem na nie odpowiedzieć.
Z jednej strony, jak patrzyłem na łzy moich dzieci, na załamanie mojej żony, ja sam przeżyłem głębokie załamanie, jak to wszystko się stało, to tak naprawdę myślę, że część odpowiedzi powinna brzmieć: nic nie jest warte tego, żeby narażać swoją rodzinę, żeby narażać swoje dzieci, narażać swoją żonę, a ja to zrobiłem.
Więc z tej perspektywy nie było warto. Ale z drugiej strony – miałem całkiem niedawno takie spotkanie, bo jeżdżę po Polsce na różne spotkania z moimi książkami, i podszedł do mnie taki chłopak, może 19, może 20 lat, taki student, po spotkaniu – rzecz się działa w Bydgoszczy – i mi mówi: panie Wojtku, przeczytałem pana książkę "Z mocy bezprawia" i po raz pierwszy od kilku lat poszedłem do kościoła, wyspowiadałem się, wróciłem do Boga. Dziękuję panu za tę książkę, dziękuję za to, co pan zrobił, jestem z panem.
Jedno spotkanie, ktoś mógłby powiedzieć bez znaczenia, ale ten chłopak do mnie podszedł. Nie wiem, ilu innym ludziom ta moja praca w jakiś sposób pomogła. Jeżeli takich ludzi było choć kilku, to już odpowiedź na pytanie, czy było warto, już nie jest taka jednoznaczna. Jeżeli takich ludzi było więcej jak ten chłopak, no to może właśnie było warto. Bo tak naprawdę ja coś zasiałem i nie wiem, jaki będzie z mojej pracy plon.
Może się okazać, że żaden, że cała moja praca poszła na marne, że tylko naraziłem na cierpienie żonę, dzieci i że tak naprawdę trzeba było się w to nie mieszać, trzeba było sobie spokojnie żyć. Nie miałbym dziś problemów, żyłbym sobie być może spokojniej i wygodniej, tak jak moich wielu kolegów, którzy byli kiedyś dziennikarzami, a w pewnym momencie założyli firmy public relations po to, by za gigantyczne pieniądze bronić tych, których kiedyś opisywali.
Tak np. zrobiło dwóch świetnych, kapitalnych dziennikarzy, którzy w latach 90. opisali aferę w Cetniewie z Kwaśniewskim, Jacek Łęski i Rafał Kasprów. Jacek Łęski jest piarowcem Donbasu, Rafał Kasprów jest piarowcem wielu innych firm, założonych przez ludzi, których kiedyś opisywał. Ale zarabiają tyle, ile ja w życiu nie będę zarabiał.
– Może to jest tak, że dziennikarzem śledczym można być tylko w okresie, kiedy – jak Pan powiedział – nie ma się wystarczającej wyobraźni, żeby sobie wyobrazić, jakie są zagrożenia. Z drugiej strony, cóż jest warte życie, czy praca w ogóle, bez zabiegania o prawdę; w końcu wszyscy umieramy i to, że Pan naraża swoją rodzinę czy dzieci – każdy żołnierz to robi, idąc walczyć za słuszną sprawę i być może Pana poświęcenie, tak jak Pan mówi, wyda właśnie ten owoc, że ktoś się zdecyduje Pana naśladować, że ktoś się nie zgodzi na zło. Bo ta sytuacja, która jest w Polsce, jest dlatego, że ludzie się zgadzają na zło, że uważają, że nie może być inaczej.
– No więc takie myślenie, jak pan teraz mówi, też mi towarzyszy, że jak by pan popatrzył tylko na cierpienie bliskich, to że nie było warto, ale że jak ileś osób zrobi, co do nich należy, może takich osób będą tysiące, to musi zakiełkować. Ja sam nic nie zrobię, bo ja jestem pyłek, ale jak takich pyłków będzie ileś tysięcy, to już coś może się dobrego stać. Więc na pytanie, czy było warto, odpowiem: chcę wierzyć, że było warto.
– Czy Pan wróci do zawodu, bo Pan jest w tej chwili dziennikarzem, wydaje tygodnik, pisze, ale czy można żyć bez tej adrenaliny, bez tego posłannictwa, bez tego poczucia misji, które Panu w pewnym momencie zaczęło przecież towarzyszyć?
– Powiem tak. Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Bo z jednej strony, wydawało mi się, że robię coś, co trzeba robić, z drugiej strony, my wszyscy przeszliśmy przez jakieś przedpiekle, nie chcę używać wielkich słów, ale rzeczywiście zostaliśmy zaszczuci.
Od kilku lat jestem na takim poboczu głównego nurtu dziennikarstwa, dlatego że po tym wszystkim, co się stało, co przeżyła moja rodzina, ja po prostu chciałem być bliżej niej. Wróciłem do Białej Podlaskiej, tam prowadzę regionalny tygodnik, mam audycję w radiu Wnet, ale to cały czas nie jest to dziennikarstwo, które uprawiałem przez wszystkie lata. W najbliższym czasie musi mi wystarczyć pisanie książek z okresu dziennikarstwa śledczego. Tej jesieni wydam dwie, jedna wyjdzie w październiku, druga w grudniu. Więc to jest taka forma, która pozwala mi na pisanie o bardzo trudnych sprawach, śledczych sprawach, a jednocześnie nieoddalanie się od rodziny. Bo ja przez całe lata funkcjonowałem tak, że moja rodzina mieszkała w Białej Podlaskiej, ja wyjeżdżałem w poniedziałek do Warszawy i wracałem w piątek.
– Był Pan takim weekendowym ojcem...
– Tak. I po tym wszystkim, co się stało, obiecałem rodzinie, że będziemy bliżej siebie.
– A jakie były naciski na Pana, jeżeli Pan w skrócie może o nich mówić, jeżeli można o tym mówić? Co Panu zrobiono, co zrobiono Pana rodzinie?
– To jest bardzo długa opowieść, spróbuję to opowiedzieć w pigułce, bo wiem, że tego nie da się opisać. To były takie naciski, które zaczęły się od tego, że próbowano mnie wsadzić do więzienia. Przeszliśmy kilkakrotne, dogłębne kontrole. Skontrolowano nam wszystko, co się tylko dało, Urząd Skarbowy, tak skrupulatnie, i to dwukrotnie w ciągu dwóch miesięcy, na zasadzie, że zrobiono kontrolę źle. Skontrolowano wszystkie moje kontrakty telewizyjne, przesłuchano wszystkich moich współpracowników, niekiedy w sposób zawoalowany im grożąc. Szukano na mnie wszystkich możliwych haków, próbowano stawiać mi zarzuty także w innych sprawach. Próbowano ze mnie zrobić nie przestępcę, wielokrotnego przestępcę. Rozpuszczono poprzez tzw. czarny piar plotki na mój temat. Byłem chyba już wszystkim, nie byłem tylko pedofilem, poza tym to byłem już wszystkim, współpracownikiem bin Ladena, wszystkie przestępstwa, wszystkie łotrostwa przypisano mi.
To się robi na zasadzie takich informacji gdzieś tam rzucanych pobocznie, które potem żyją swoim życiem. Więc próbowano zdezawuować nas totalnie, na wszystkie sposoby. To się cały czas dzieje, to się wcale nie skończyło. Zastraszano moją żonę poprzez jakieś anonimowe telefony, listy.
Był czas, gdy moja najstarsza córka bała się chodzić do szkoły, bo my byliśmy przez długi czas obserwowani, i to obserwowani tak, żebyśmy wiedzieli, że jesteśmy obserwowani. Jak na przykład szliśmy gdzieś w jakieś miejsce publiczne, do restauracji, naprzeciwko nas siada dwóch panów w garniturze, którzy piją przez godzinę kawę i się nie odzywają do siebie ani słowem.
Wiadomo, że tak się nie robi obserwacji, obserwację robi się tak, żeby ktoś nie wiedział, że jest obserwowany. A u nas to robiono tak, żebyśmy czuli na sobie, patrzymy wam na ręce, bójcie się.
Jak jeszcze mieszkaliśmy w mieszkaniu – mieszkaliśmy na pierwszym piętrze – na dole był domofon, więc dzwoniono na ten domofon, funkcjonariusze ABW dzwonili, nie do nas, dzwonili do sąsiadów: Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, idziemy do państwa Sumlińskich, proszę otwierać.
O godzinie szóstej rano. Cały blok wiedział, że znowu ABW przyjechało do nas. Po tym jak dostali się na klatkę, to dopiero do nas pukali do drzwi. I robili to tylko po to, żeby np. dostarczyć mi wezwanie. Mogli to zrobić przez listonosza, ale chodziło to, żeby była taka forma udręczenia.
Znowu szósta rano, znowu przychodzą, żebyśmy znowu myśleli, że może przyjdą mnie aresztować, żeby znowu ten stres wyzwolić. Takie sytuacje się powtarzały wielokrotnie przez długi czas.
Na dłuższą metę to wszystko, te oskarżycielskie artykuły nieprawdziwe, te informacje, te rozpuszczane plotki bez autora, te wszystkie kontrole, to ciągłe widmo, że dorzucą mi jakieś nowe zarzuty karne nie wiadomo za co, to powodowało, że – jakby mnie pan poznał pięć lat temu, ja byłem brunetem. Osiwiałem w ciągu kilku tygodni.
Moja żona przez długi czas była na środkach psychotropowych. Myśmy zwątpili – szumnie to nazwę – w państwo.
– Myślę, że Państwo odkryli tę prawdę, którą teraz coraz więcej Polaków odkrywa, patrząc na to, co się w Polsce dzieje, patrząc na pokłosie katastrofy smoleńskiej, patrząc teraz na to wszystko. To państwo jest zawłaszczone przez tych ludzi, z którymi miał Pan nieprzyjemność styczności.
– Dokładnie tak jest. My zawsze 1 sierpnia chodziliśmy na Powązki, tam gdzie powstańców jest najwięcej – mi bardzo zależało, żeby dzieci poznawały tych powstańców, póki jeszcze są. Oni zawsze byli chętni do rozmowy i wspominali itd. Zawsze mówiłem moim dzieciom, że sobie nie wyobrażam, żebyście mieszkały gdziekolwiek indziej niż w Polsce, a po tym wszystkim córka mnie zapytała, najstarsza córka, bo ja mam czwórkę dzieci, najstarsza ma 16 lat, najmłodszy dwa i pół roku.
Powiedziałem najstarszej córce, i zresztą generalnie wszystkim dzieciom, uczcie się dzieci języków obcych. Tak im powiedziałem. Bo myślę sobie, że ja już chyba jestem za stary na to, za bardzo wsiąkłem w pewne rzeczy. Wiadomo, że wyjechać człowiekowi w moim wieku nie jest łatwo, tym bardziej że mam jeszcze dużo spraw do uporządkowania. Ale moje dzieci... Nie wiem, czy chcę, żeby mieszkały w Polsce, nie wiem. Na pewno nie w takiej Polsce, bo to nie jest moja Polska. To jest Polska ludzi, którzy ją zawłaszczyli, zniszczyli.
– No ale czy właśnie nie trzeba tego kraju odbić po prostu, czy da się odbić, czy sądząc po tym układzie, którego Pan był świadkiem, jest taka siła, żeby ulica, ludzie odbili swój kraj?
– Wie pan, cały czas mam nadzieję, że tak. Gdyby tej nadziei w ogóle nie było, to naprawdę bym się już załamał. Paradoksalnie, po tych wszystkich trudnych dla mnie chwilach poznałem dużo dobrych ludzi, których wcześniej nie znałem, którzy okazali wsparcie, życzliwość. Choćby to że tu jestem. Przecież państwo Kardynał nie byli moimi znajomymi wcześniej, myśmy się nie znali. Na jednym ze spotkań podeszła pani, czybym zgodził się przyjechać do Kanady, opowiedzieć o tym wszystkim. Jestem w tej chwili w mieszkaniu ludzi, których parę dni temu jeszcze nie znałem, a oni mnie ugościli jak przyjaciela. Na mojej drodze spotkałem wiele takich życzliwych osób.
– Czy to właśnie nie w ten sposób należy odbudowywać solidarność narodową, więzi narodowe, które zostały zniszczone?
– Więc to przywraca nadzieję, bo państwo Kardynał mnie tu zaprosili i okazali taką przyjaźń i wielką gościnę jak najbliższemu przyjacielowi, ale poznałem też sporo takich osób w Polsce, naprawdę życzliwych i wspaniałych, i to przywraca nadzieję. Z drugiej strony, mam wrażenie, że wiele osób w Polsce wciąż śpi w letargu. Bo jak czasami z kimś rozmawiam, to mam wrażenie, że wielu ludzi nie widzi rzeczy oczywistych.
Jak już brakuje argumentów, i mówię: zobacz, co oni zrobili, i to zawłaszczyli, to sprzedali, tu oszukali, tu nie dotrzymali obietnic, tu zniszczyli ludzi, więc jak ty możesz mówić, że oni dobrze rządzą Polską. Jak już nie ma żadnych argumentów, to czasami słyszę taki argument: fakt, nie rządzą dobrze, ale gdyby rządził Kaczyński, oj, to ten by doprowadził Polskę, to już by była tragedia.
– To jest efekt prania mózgów, efekt działania środków przekazu, które nie są polskie.
– Dokładnie tak jest. Ludziom zrobiono tak totalne pranie mózgu, że taka afera, jak z tym sędzią – myślę – w większości państw demokratycznych spowodowałaby tak potężne trzęsienie ziemi, że nawet doszłoby do załamania rządu.
– Minister sprawiedliwości powinien podać się do dymisji, może premier powinien podać się do dymisji, a przynajmniej powinno być głosowanie nad wotum zaufania.
– Dokładnie, bo to godzi w podstawy demokracji. Jeżeli sędzia sądu okręgowego, nie byle jaki sędzia, tylko ważny sędzia w ważnym mieście staje na baczność przed asystentem asystenta premiera i wykazuje pewną gotowość na pytanie, czy pan jest pewny tych sędziów – proszę się nie martwić. To znaczy, że ta demokracja tak naprawdę nie istnieje. A co się stało w Polsce? Z Kanady to obserwuję. To już tak naprawdę jest wyciszone. Gdzieś tam jeszcze ktoś o tym wspomni, ale czy rząd się zatrząsł?
– Bo nie ma dziennikarzy, są piarowcy.
– Dokładnie tak. Minister sprawiedliwości się zmienił? Nie. Podejrzewam, że nawet ten sędzia się nie zmieni, będzie tam, gdzie jest.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Mississauga