Tatuaż, czy chipy?
„Mówimy: Lenin – a w domyśle – partia. Mówimy: partia – a w domyśle – Lenin” – pisał „proletariacki poeta” Włodzimierz Majakowski, zanim zastrzelił się „bez udziału osób trzecich”. I tak już się utarło, że co innego mówimy, a co innego myślimy. Nawiasem mówiąc, nie wynalazł tego ani Włodzimierz Majakowski, ani nawet Łomonosow, co to wynalazł wszystko – nawet „polarną zorzę, by oświetlała carski tron – i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”.
Mowa jako narzędzie ukrywania myśli została wykorzystana już dawno, a bodajże wymowni Francuzi uczynili z niej sztukę nazywaną dyplomacją. Coś jest na rzeczy, bo coraz częściej przemówienia trzeba przekładać na język ludzki i to nie tylko wtedy, gdy przemawia, dajmy na to, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, ale nawet dygnitarze znacznie większego kalibru. Na przykład, gdy kandydat na amerykańskiego prezydenta mówi w Berlinie, że Niemcy powinny wziąć „większą odpowiedzialność za Europę”, to cóż to może oznaczać w przełożeniu na język ludzki? Ano to, że on, jako już amerykański prezydent, nie będzie miał nic przeciwko temu, by Niemcy urządzały sobie Europę po swojemu. Niemcom, ma się rozumieć, nie trzeba tego dwa razy powtarzać, więc nic dziwnego, że urządzili kandydatowi owację niczym mieszkańcy Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego miasta Moskwy kandydatowi do Najwyższego Sowietu Józefowi Wisarionowiczowi Stalinowi. Ta owacja jest świadectwem, że mowa tak całkiem myśli jednak nie ukrywa, skoro ukryty sens można jednak oddestylować. Oczywiście wymaga to umiejętności logicznego myślenia, a zwłaszcza – umiejętności myślenia w ogóle.
Sztuka ta jest jednak coraz rzadsza, również w środowiskach zajmujących się kształtowaniem opinii publicznej. Odpowiedzialny jest za to system edukacyjny, zastępujący edukację, czyli wdrażanie młodych ludzi do samodzielnego myślenia – tresurą. Narzędziem tej tresury jest tzw. „klucz”, to znaczy – zbitki pojęciowe, które gimnazjalista i licealista musi stosować pod rygorem obniżenia oceny. W rezultacie proces myślowy zostaje u niego zastąpiony odruchami Pawłowa podobnymi do słynnego wiersza Gałczyńskiego: „Zupa? – Pomidorowa! Demokracja? – Ludowa! Nie damy? – Odry, Nysy! ...” – i tak dalej. W rezultacie w „Polityce” pani red. Malwina Dziedzic obdarzyła mnie łaskawie biletem wstępu do klubu „oszołomów” za taką oto opinię o niektórych uczestnikach Marszu Fukcjonariuszy i Konfidentów z udziałem pana prezydenta Komorowskiego: „Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz starannie wykastrowani z wszelkich „ksenofobii” i „antysemityzmów”, mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców?” Najwyrażniej pani Dziedzić naprawdę uważa, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. No cóż; „naiwne to i niewinne”.
Te ogólne stwierdzenia miały zwrócić uwagę na urząd zajmowany w rządzie premiera Donalda Tuska przez Michała Boniego. Pan Michał Boni cieszy się reputacją człowieka renesansu, choćby dlatego, że wygartywał chyba z wszystkich kominów, to znaczy – tak czy owak uczestniczył we wszystkich, albo prawie wszystkich, rządach. Chociaż z wykształcenia jest „kulturoznawcą”, umie dosłownie wszystko. Najlepszym tego dowodem jest choćby obecny Dienst pod nazwą „cyfryzacji”. Skąd biorą się tacy geniusze?
Częściowo wyjaśnił tę sprawę ks. prof. Stefan Pawlicki, wykładający filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w epoce chwały tej uczelni, która obecnie... no, mniejsza z tym. Pytany przez studentów o przyczyny niebywałej eksplozji twórczego ducha ludzkiego w epoce renesansu odpowiedział, że w tej epoce było bardzo wielu hojnych mecenasów, którzy za u d a n e dzieła b a r d z o do b r z e p ł a c i l i – co ogromnie pobudzało w artystach twórczego ducha. I rzeczywiście; takiemu panu Stuhrowi ktoś musiał dobrze zapłacić, bo nie tylko zagrał w filmie „Pokłosie” opowiadającym o tym, jak to polska dzicz holokaustuje biednych Żydów – ale nawet z małpią zręcznością wdrapał się na piedestał autorytetu moralnego, z którego zaczął moralizować, rozdrapywać sumienia i rozrzucać perły wiedzy, jak to Polacy pod Cedynią używali dzieci w charakterze żywych tarcz, słowem – nieubłaganym palcem dźgał mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy.
No dobrze, ale przecież panu ministrowi Boniemu premier Tusk płaci tyle samo, co ministrowi Arłukowiczowi, który nie tylko nie ma reputacji człowieka renesansu, ale chyba nie ma żadnej reputacji. Zatem nie tylko w pieniądzach tajemnica. Cóż tedy jeszcze? Ano – w odróżnieniu od pana ministra Arłukowicza, pan minister Boni był w przeszłości – naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” – tajnym współpracownikiem SB. Być może to w tajnych służbach mieści się ta hodowla geniuszy – na co wskazywałaby obecność w najściślejszym kręgu władzy również innych genialnych osób.
Mam tu zwłaszcza na myśli panów Pawła Grasia i Tomasza Arabskiego, których podejrzewam o zajmowanie w prawdziwej hierarchii władzy pozycji znacznie wyższej od rangi formalnej, kto wie, czy nawet nie wyższej od pozycji samego pana premiera Tuska. Takie rzeczy już się u nas zdarzały; w latach 40-tych Jakub Berman był tylko wiceministrem, ale Stanisław Mikołajczyk uważał go za czwartą osobę w prawdziwym rządzie – po generale Iwanie Sierowie, po szefie NKWD w sowieckiej ambasadzie i po ambasadorze Lebiedziewie.
Więc pan Michał Boni ma zajmować się „cyfryzacją”. „Zachodzim w um z Podgornym Kolą”, cóż może znaczyć ta cała „cyfryzacja”, skoro pan minister Boni dotychczas dał się poznać z nieustępliwości w rokowaniach z „reakcyjnym klerem” na temat finansowania z budżetu? Do niedawna skazani byliśmy na domysły, ale dzisiaj wyszło szydło z worka.
Oto rąbka tajemnicy uchylił sam pan minister, ogłaszając projekt utworzenia specjalnego Sowietu do zwalczania „mowy nienawiści”. Ta rządowa Rada, w skład której mają wejść przedstawiciele resortów: cyfryzacji, spraw wewnętrznych i edukacji, ma „monitorować” przejawy „nienawiści”, „ksenofobii”, „dyskryminacji” i oczywiście – „wykluczenia społecznego” – ale chyba na samym „monitorowaniu” się nie skończy? To „monitorowanie” z pewnością będzie tylko wstępem do „likwidacji”, „ograniczania” i „wypierania”, zalecanego przez konstytucję z 1952 roku. No a jak tu „wypierać”, ograniczać”, a zwłaszcza – jak tu „likwidować” – bez uprzedniego skoncentrowania nienawistników w jakichś miejscach odosobnionych? Bez tego się nie obejdzie, to jasne, więc tylko patrzeć, jak chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne zostaną ponownie uruchomione. Mogą zresztą okazać się niewystarczające – ale tu pojawia się zajęcie dla funkcjonariuszy rezortu cyfryzacji. Przecież tych wszystkich nienawistników, ksenofobów, dyskryminantów i sprawców „wykluczeń” trzeba będzie najpierw zewidencjonować, a następnie – trwale zidentyfikować.
I tu pojawia się dylemat – czy pozostać przy tradycyjnym sposobie identyfikacji przy pomocy tatuażu, czy też i do koncentraków powinien wkroczyć nieubłagany postęp w postaci chipów? Jestem pewien, że w resorcie cyfryzacji tak kwestia została już rozstrzygnięta, a odpowiednie kadry – przygotowane. Podobnie w resorcie spraw wewnętrznych, który wraz z resortem obrony z pewnością przećwiczył niejeden pilotażowy program przy okazji tajnych więzień CIA w naszym nieszczęśliwym kraju.
Dopiero na tym tle możemy docenić wagę decyzji Komendanta Głównego, który wyznaczył 15 stycznia 2013 roku dniem naboru do policji. Jestem też pewien, że i w resorcie edukacji też wszystko jest gotowe, a zwłaszcza program „godziny tolerancji”, w ramach której pedagodzy będą przy pomocy specjalnych psychodram ekscytowali uczniów przeciwko nienawistnikom.
Słowem – czekiści wracają, przekształcając nasz nieszczęśliwy kraj na swój ideał, a nas wszystkich – na swój obraz i podobieństwo. Może Bóg nas przed taką metamorfozą uchroni, ale zanim to się okaże, ileż radości dostarczy humanistom znęcanie się nad nienawistnikami!
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Sikorscy. Bez Boga, Honoru i Ojczyzny
Anne Applebaum-Sikorski wydała w tych dniach książkę "IRON CURTAIN. THE CRUSHING OF EASTERN EUROPE 1944–1956" ("Żelazna kurtyna. Miażdżenie Wschodniej Europy 1944–1956"). Ta książka opisuje okres stalinowski w Polsce i całej Europie Środkowowschodniej. Applebaum fałszuje w swojej książce historię Polski, między innymi przez to, że wybiela w niej zbrodniczą rolę komunistów żydowskich w mordowaniu polskich patriotów. Takich jak choćby żydowski komunista Salomon Morel, który był zwykłym zbrodniarzem i mordercą. Applebaum twierdzi, że za to, co zrobił, nie został skazany w Izraelu, gdyż zrobił to z powodu zemsty za zbrodnie na Żydach. Zemsta ma go rozgrzeszać ze zbrodni. Ale nasze prawo rzymskie jest przecież zupełnie inne niż żydowskie. I nasza etyka chrześcijańska jest zupełnie inna niż judaistyczna. A on dokonywał zbrodni w Polsce, a nie w Izraelu.
Ale pomijając to, że ta książka fałszuje historię Polski okresu stalinizmu, sam sposób promocji książki jest nie tylko złamaniem zasad elementarnej etyki. Jest przestępstwem polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. I przestępstwem jego szefa, ministra Radosława Sikorskiego. A prywatnie – męża Anne Applebaum.
28 listopada tego roku odbyła się promocja książki w Waszyngtonie, na którą zaproszono senatorów amerykańskich. Zaproszono ich na wieczór promocyjny do waszyngtońskiego Instytutu AEI. Jest to ultrakonserwatywny Instytut, w istocie amerykańsko-żydowski sądząc po składzie personalnym. Pracował w nim okresowo, kiedy nie ministrował w Polsce, również i Radosław Sikorski. Zresztą razem z A. Applebaum, już jako swoją żoną. I właśnie jako była pracownica tego Instytutu miała ona promocję swej książki dla amerykańskich senatorów.
Następnego zaś dnia, 29 listopada, A. Applebaum miała promocję swej książki już za polskie pieniądze, i to publiczne, w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie. Tam właśnie nowo mianowany przez ministra Sikorskiego ambasador Polski w USA, Ryszard Sznepf, wydał przyjęcie promocyjne dla Applebaum. Dodam, że Ryszard Sznepf jest bardzo ceniony i poważany przez środowiska żydowskie, tak w USA, jak i Izraelu, za wszechstronną pomoc, jakiej udzielał w odzyskiwaniu mienia żydowskiego w Polsce. Ambasador Sznepf wydał wielkie przyjęcie i zrobił wielką fetę, na której Anne Applebaum-Sikorski nie tylko promowała swoją książkę "Żelazna kurtyna", lecz także promowała swoją nową książkę kucharską! Swoją prywatną książkę kucharską, której jest tylko współautorem. Applebaum promowała więc za pieniądze Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przecież w normalnym kraju byłoby to niemożliwe. A gdyby się tak stało, to i ambasador Sznepf, i minister Sikorski straciliby natychmiast swoje stanowiska. I jeszcze mieliby procesy karne za defraudację grosza publicznego. Nigdzie w cywilizowanym świecie nie było jeszcze takiego przypadku, żeby minister rządu promował książkę kucharską swojej żony za publiczne pieniądze, którymi on sam rozporządza. A jeszcze sam minister Sikorski brał osobiście udział w tej fecie żony jako gość ambasady. I to wszystko w sytuacji cięć wydatków na działalność zagraniczną ministerstwa.
Ale to i tak drobnostka w porównaniu z faktem, że żona polskiego ministra spraw zagranicznych jest urzędującym w Londynie dyrektorem politycznym międzynarodowego Instytutu Legatum z siedzibą w Dubaju. A rola tego Instytutu jest co najmniej dwuznaczna. Oficjalnie ten Instytut zbiera informacje o sytuacji w poszczególnych krajach celem poprawy ich położenia ekonomicznego, w tym szczególnie niższych i biedniejszych warstw społecznych ludności tych krajów. Natomiast oskarża się go o to, że nieoficjalnie te zebrane informacje służą inwestycjom finansowym dla ekonomicznego drenażu tych krajów. Inwestycjom finansowym kapitałów głównie środowisk żydowskich. Legatum jest prywatną instytucją inwestycyjną międzynarodową, której dyrekcja wszakże wywodzi się praktycznie wyłącznie ze środowisk żydowskich. Oskarża się ją o to, że faktycznie Legatum jest instytutem szpiegostwa gospodarczego w świecie. Na stronach internetowych Legatum jest nawet wykres, na którym Instytut chwali się, że ma najlepsze na świecie wskaźniki finansowe zysków z inwestycji. A jak wszystko na to wskazuje, te zyski z inwestycji to faktyczna grabież ekonomiczna. I czy żona ministra spraw zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej powinna być dyrektorem politycznym tego typu instytucji? Przecież jest jakiś poziom przyzwoitości!
Przecież zarówno ta feta za publiczne pieniądze w polskiej ambasadzie, jak i dyrektorowanie, i to polityczne, a nie administracyjne, w takiej najdelikatniej mówiąc podejrzanej politycznie i etycznie instytucji, to złamanie wszelkich elementarnych reguł przyzwoitości, bo o honorze nie ma co wspominać. Przecież z każdego z tych powodów minister Sikorski powinien być zmuszony do natychmiastowej dymisji. I tak by było w każdym cywilizowanym państwie. I nie rozumiem tego, co się dzieje w Polsce! Czy ludzie tego nie widzą? Czy upadek moralny jest już taki, że jest to traktowane jako normalne? Przecież w każdym kraju wywołałoby to takie oburzenie społeczne, że taki minister czy by chciał, czy by nie chciał, musiałby odejść.
Stanisław Tymiński
Kanada, Acton, 1.12.2012
www.rzeczpospolita.com
Widziane od końca: koniec bełtania
Każda utrwalona władza uczy się wywąchiwać zagrożenia i w porę je likwidować. Obecny układ rządzący Polską zdaje sobie sprawę, że nadchodzi zmiana pokoleniowa (i nie tylko) i trzeba dostosować środki do nowego etapu.
Do tej pory wystarczała władza bełtania ludziom w głowach przez tzw. media głównego nurtu – w latach 90. jeśli ktoś napisałby w "Wyborczej", że Księżyc ma o połowę mniejszą masę, to tysiące tuzinów młodych Polaków aspirujących do załapania się w eszelony proeuropejskiego postępu pokiwałyby jedynie ze zrozumieniem głowami, nie zadając zbędnych pytań. Gdy w 1991 roku krytykowałem Lecha Wałęsę za to, co dzisiaj wie każde dziecko w szkole, zostałem nazwany "żydokomuną, ubekiem, który ma krew na rękach i zionie nienawiścią do prezydenta".
Dzisiaj miliony młodych ludzi nie czytają głównego ścieku, a większość informacji czerpią z Internetu – owszem, wciąż z megatub w rodzaju onetu czy interii, ale też wielu czy to za namową kolegów, czy przez "googlowy przypadek" trafia na...
...Trafia na teksty wyrugowane z cenzurowanego mainstreamu.
Coraz więcej osób, doznając na własnej skórze skutków działania skorumpowanego układu polskiej oligarchii, nie nabiera się już na propagandę sukcesu płynącą z radiowych czy telewizyjnych betoniarek.
No i coraz częściej ci młodzi, przecierający oczy Polacy wychodzą na ulicę; coraz częściej pokazują, że mają w czterech literach opinie michnikowych organów czy głupawe szyderstwa Wojewódzkiego.
Widzą, że z Polską jest coś nie tak, i szukają rozwiązania.
Dlatego ośrodek władzy zamierza skrócić smyczkę; dlatego "zabrano się" za Brauna i Michalkiewicza. Na razie spokojnie – na razie nie ma mowy nawet o obozie reedukacyjnym, na razie jest akcja delikatnego nękania, ot tak żeby człowieka finansowo wykończyć, żeby pozbawić środków do życia. No bo jeśli ktoś jest wolnym dziennikarzem czy filmowcem i nie można go po prostu wyrzucić z roboty, to sądowe wykańczanie jest najlepszym sposobem sypania piasku w tryby.
Oczywiście, przy okazji działa "odstraszająca funkcja kary", czyli chodzi o tych wszystkich, którzy chcieliby mieć w nosie obecny układ i żyć po Bożemu w wolności, aby w porę się opamiętali inie marnowali młodego życia...
Wolność słowa tak i owszem, ale "dla naszych", wówczas można podżegać do morderstw słowami o "dorzynaniu watahy", czy w prześmiechujkach nawoływać do "wypatroszenia"; jednak, kiedy ktoś mówi o tym, by nas przetrzebić za zdradę, a to co innego, to już przekroczone zostały wszelkie granice przyzwoitości, a może nawet prawa karnego....
Pałac będzie więc podsycał atmosferę strachu, dokładał do pieca, strugał jakiegoś polskiego brejwika, żeby postraszyć brunatną hydrą nacjonalizmu, którego nie ma.
Tak się bowiem składa, że nasz aparat władzy to cienkie Bolki; to na dobrą sprawę garstka hochsztaplerów w szczękościsku uwieszonych Polsce u gardła. Sami w sobie są słabi, tym bardziej że nie mają za sobą imperialnego zaplecza Związku Radzieckiego, jak to było udziałem ich ojców i wujów. A więc chcą zainteresować utrzymaniem siebie u władzy możnych tego świata, bo gdyby przyszło co do czego grozić im może wielkie rozpierzchnięcie. – Szukają więc zewnętrznego sojusznika – silniejszego kolegi, na którym będą się mogli oprzeć.
No i tu najbardziej naturalnym wydają się być elity europejskiej polit-poprawnej bolszewii i towarzyszące jej formacje kulturowego "postępu". Te zaś uruchomić można bardzo łatwo straszakiem antysemityzmu, czy nacjonalizmu, ksenofobii co widać na przykładzie Węgier, czy kiedyś Austrii.
Tylko, że ta współczesna polit-poprawna soldateska kulturowa, wspierająca interesy oberkorporacji, sama się chwieje i gdy ruchy narodowe przybiorą na sile, będzie szukała drzwi z napisem "exit". Jeden z wysoko postawionych peerelowskich komuchów powiedział kiedyś, że socjalizmu będą bronić jak niepodległości. Powiedzenie to pozostaje aktualne w przypadku elit obecnego układu. Nie sądzę, by miały większe opory w obronie stanu posiadania, niż sekretarze kompartii.
Stąd i propozycja ustawy ds. walki z "mową nienawiści". O ile, tu w Kanadzie, możemy jakoś z taką ustawą żyć bo działa wciąż tradycja demokracji i wolnego słowa, o tyle w sytuacji "niezawisłych" polskich sądów, które są na każde gwizdnięcie układu, można się spodziewać, że będzie to pałka do bicia po głowie przeciwników politycznych.
O czym można się domyślać choćby sądząc po po obecnych praktykach polskiego prawodawstwa.
Tak więc idą czasy trudniejsze i układ władzy buduje linie obrony – kanalizowania niezadowolenia społecznego, rozbicia, ewentualnych ruchów zorganizowanego protestu i postawienia barier próbom przejmowania inicjatywy politycznej przez przeciwników.
Na ile będą to działania skuteczne, zależy od nas wszystkich – Polaków – bo jak głosi przysłowie, i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa. Ludzie muszą mieć tylko autentycznych przywódców, a nie tych podrzuconych.
A więc, różaniec za Polskę i do dzieła!
Andrzej Kumor
Mississauga
Kto zgasi światło?
Czas mija szybciej niż trzask z bicza, a niektóre zdarzenia przechodzą nieomal bez echa. Co nam umknęło tym razem? Otóż umknęło nam pięciolecie rządów Donalda Tuska. Wszak on i jego kamaryla rządzą Polską właśnie od pięciu lat.
Te pięć lat to rekord, zauważył onet.pl, ponieważ żaden z wcześniejszych premierów III RP nie osiągnął takiego wyniku. W tych radosnych okolicznościach wzmiankowany portal zaproponował, by szefowi rządu, jak to ujęto: coś powiedzieć. "Włącz się do dyskusji, a my przekażemy najciekawsze komentarze kancelarii premiera. Warunek jest jeden: muszą mieć dokładnie pięć słów. Zapraszamy!".
I proszę sobie wyobrazić, internauci "włączali się do dyskusji", aż im klawiatury puchły. Z czego można wysnuć ten oto wniosek, iż drugą twarzą tuskoida ani chybi musi być kabotynizm.
Haraczowisko
Z okazji pięciolecia Donald Tusk zechciał również wszystkim przypomnieć, że Platforma Obywatelska "powstała po to, by Polacy nigdy nie musieli się zbroić na wypadek konfliktu". Z czego płynie wniosek kolejny, że – dzięki Platformie Obywatelskiej – w wypadku konfliktu Polacy uzbrojeni nie będą. Osła mamy za premiera albo zdrajcę, tertium non datur. Otóż, panie premierze, wiarygodność jest jak dziewictwo: nie można schować jej do kieszeni i wyjąć, uznawszy za przydatną. Ani pożyczyć, zużywszy. Pan to sobie wreszcie zapisze i zapamięta.
Ale dajmy na chwilę spokój premierowi, bo w polską przestrzeń publiczną wdziera się kolejna idea, mianowicie idea "uzdrowienia rodzimego systemu emerytalnego". Jak ów uzdrowić? Podnieść składki do OFE – przekonuje Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, i jest to pomysł zaiste rewelacyjny. Podobnie jak każdy pomysł, wsparty na starannej obserwacji rzeczywistości. Wszak ponadprzeciętną sprawność nadwiślańskiego systemu otwartych funduszy emerytalnych potwierdzi na Okęciu byle emeryt, wracający z wakacji na Seszelach czy innych Karaibach. I dlatego mowy nie ma, by kwestię oszczędzania na starość pozostawić do indywidualnego rozstrzygania, zaś podstawą systemu uczynić wolność i odpowiedzialność. Albowiem wolność i odpowiedzialność wykluczają haracz, a bez haraczowiska oszuści i złodzieje zdychają z głodu.
Dość dyktatu
Szkoda, że zdychają wyłącznie w teorii, bo przecież nie na tym świecie. Na tym świecie oszustów i złodziei dostatek. Niezależnie od wieku, płci, koloru skóry, kształtu nosa, przynależności etnicznej czy narodowości. Dlatego haraczowisk w Europie długo nie zabraknie. I dlatego na niektórych z nich trwa osobliwa, acz ostra jazda. Wiadomo: gdy zaczyna brakować pieniędzy, każdy szarpie do siebie, starając się jak najszerzej rozłożyć ramiona.
We współczesnej Europie najszerzej rozkładają ramiona zwolennicy zapadającego się w nicość projektu pt. "Unia Europejska". Dla unijnych urzędasów to być albo nie być, choć na dłuższą metę nic im nie pomoże. Unia Europejska za bardzo upodobniła się do pacjenta w stanie terminalnym, poddawanego uporczywej terapii. Ktoś tak czy owak będzie musiał wyłączyć prąd w respiratorze, a zwłoki złożyć w trumnie, zakopując głęboko obok innych, równie niewydarzonych ideologii.
Niewykluczone, że katalizatorem tego ostatniego rozwiązania wcale nie okaże się kształt unijnego budżetu, lecz decyzja Wielkiej Brytanii o rozpisaniu referendum w sprawie wystąpienia tegoż państwa z unijnych struktur. Premiera Camerona nie da się odwołać w trybie, w jakim odwołano premiera Papandreu po zapowiedzi rozpisania w mordowanej gospodarczo Grecji "referendum pomocowego". Stąd pytanie nie brzmi "kiedy", lecz "jak szybko"? Jak szybko za Zjednoczonym Królestwem podążą inne narody, mające dość dyktatu Brukseli?
Który naród podąży, ten podąży. Niemcy nie podążą na pewno. I ja się Niemcom nie dziwię: jak szacują ekonomiści niezwiązani z unijnymi grantami, z każdego euro przekazanego krajom takim jak Polska czy Rumunia, nawet 80 centów wraca do gospodarki niemieckiej.
Bez niedomówień
Zatem Unia, przynajmniej z perspektywy Berlina, to nadzwyczaj udana inwestycja. Pod warunkiem oczywiście, że do tego garnka nikt obcy Niemcom nie dosypuje cichaczem soli i nie wpycha własnej chochli. Stąd zniuansowane do niedawna oświadczenia Angeli Merkel, głośno przyznającej, że niemiecka racja stanu zakłada zjednoczenie Europy (i dodającej szeptem łaskoczącym uszy niemieckich przedsiębiorców, iż najważniejsza będzie obrona niemieckich interesów w Europie), zmieniły się w deklaracje wieszczące kolejne kroki integracyjne, deklaracje składane już otwartym tekstem i mówiące wprost o stworzeniu unii politycznej pod przewodnictwem Berlina. Weźmy tę wypowiedź dla niemieckiej telewizji ARD, pochodzącą z połowy bieżącego roku: "Potrzebujemy więcej Europy. Nie tylko unii walutowej, ale też tak zwanej unii fiskalnej i więcej wspólnej polityki budżetowej. I przede wszystkim potrzebujemy unii politycznej" – to przecież nic innego jak projekt Czwartej Rzeszy, rysowany bez bawełny niedomówień. Niegdysiejszy minister spraw zagranicznych Niemiec, Joschka Fischer: "Niemcy nie postrzegają już Europy jako celu, lecz traktują ją jako środek w przeforsowaniu własnych narodowych interesów".
Z drugiej strony, póki w niemieckich planach ktoś solidnie nie napaskudzi, Berlin akcentować będzie oficjalnie jedynie pozycję największego płatnika unijnego budżetu, starannie przemilczając fakt, że na wspólnym rynku najwięcej zyskują właśnie Niemcy. W tych okolicznościach staje się jasne, dlaczego Angela Merkel tak ostentacyjnie hołubi Donalda Tuska, jednocześnie przytulając do Davida Camerona. Ten pierwszy jest tylko narzędziem, ten drugi może sprawić, że wbrew woli pani kanclerz, nad Europą zgaśnie unijne światło. Niemiecka gospodarka mogłaby tego nie wytrzymać.
Krzysztof Ligęza
To jest fasadowa, fikcyjna demokracja!
Andrzej Kumor rozmawia z prof. Wojciechem Błasiakiem – polskim socjologiem, posłem na Sejm II kadencji z ramienia KPN.
W 1975 prof. Błasiak ukończył studia na Wydziale Przemysłu Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Następnie uzyskał stopień naukowy doktora nauk humanistycznych. W latach 1993–1997 z ramienia Konfederacji Polski Niepodległej sprawował mandat posła II kadencji. Później był związany z KPN-OP i AWS.
Jest prezesem Stowarzyszenia Polskiej Myśli Strategicznej w Katowicach. Publikował artykuły na tematy społeczno-ekonomiczne, zamieszczane m.in. w tygodniku "TAK" w 1992. Związany z Ruchem Obywatelskim na rzecz JOW. Pracował w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Śląskiego.
Andrzej Kumor: – Panie Profesorze, zacznijmy od tego, że jest Pan kojarzony z ruchem jednomandatowych okręgów wyborczych. Czy JOW to panaceum na polskie bolączki?
Narodowa frakcja kotylionowa
"Czto to snowa zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno – nieizwiestno" – napisał rosyjski cesarz Aleksander III na marginesie raportu rosyjskiego ambasadora z Berlina, iż kanclerz Bismarck zapewnił, jakoby podróż jego syna do Londynu nie ma żadnego politycznego celu. Najwyraźniej cesarz nie ufał zapewnieniom Bismarcka, skoro dał wyraz swoim wątpliwościom, i to jeszcze w takiej formie: coś znowu kombinuje to arcybydlę, ale co konkretnie – nie wiadomo.
Całe szczęście, że z prezydentem Putinem żadnych takich wątpliwości być nie może; on nigdy nic nie kombinuje, u niego co na sercu, to na języku, więc skoro Gazprom obniżył Polsce cenę gazu, to na pewno nie kierował się żadnymi innymi motywami, tylko pragnieniem odpowiedniego uczczenia 182. rocznicy Powstania Listopadowego. Tak w każdym razie – jak przypuszczam – uważa kotylionowa frakcja narodowców, w sercach której miłość do narodu polskiego walczy o pierwszeństwo z miłością do Rosji. A kotylionowa dlatego, że wśród uczestników Marszu Funkcjonariuszy i Konfidentów, który z udziałem pana prezydenta Komorowskiego przeszedł 11 listopada ulicami Warszawy, ruch narodowy był nie tylko reprezentowany przez wybitnego przedstawiciela, ale również inni wybitni przedstawiciele nie mogą nachwalić się postępku pana prezydenta, iż wiązanką kwiatów, czy może nawet wianuszkiem uczcił także Romana Dmowskiego. Uczestnicy tego Marszu rozpoznawali się po kotylionach, które podobno własnoręcznie sporządził pan prezydent z małżonką.
Taki kotylion jest nie tylko przepustką na Marsz, ale również, a może nawet przede wszystkim – rodzajem przepustki do szeregów elity politycznej – oczywiście pod warunkiem porzucenia sprośnych błędów Niebu obrzydłych i złożenia wyznania wiary. Najwyraźniej po aferze trotylowej, która elity polityczne początkowo przyprawiła o palpitacje serca, kryteria rekrutacji zostały zaostrzone, zgodnie ze starotestamentową zasadą, że "do dziesiątego pokolenia".
Nic zatem dziwnego, że po wzruszającej spowiedzi, jaką pan mecenas Roman Giertych odbył w "Gazecie Wyborczej", z wyznaniem wiary pośpieszył również pan prof. Maciej Giertych, oznajmiając, iż "jako leśnik" wie, że po lesie samolotami się nie lata. Nawet nie przyszło mi do głowy, że leśnicy mogą wiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza że to uzasadnienie miało być koronnym dowodem, iż w Smoleńsku żadnego zamachu nie było. Najwyraźniej na naszych oczach tworzy się nowa świecka tradycja, nawiązująca do porzekadła Katona Starszego w sprawie Kartaginy (ceterum censeo Carthaginem esse delendam), że przy przyjęciu do rezerwy kadrowej kandydat będzie musiał złożyć tego rodzaju credo.
Ale cóż się dziwić wzmożonej czujności, kiedy walka klasowa najwyraźniej się w naszym nieszczęśliwym kraju zaostrza? A skoro się zaostrza, to wiadomo; nie zmienia się koni podczas przeprawy – więc i premieru Tusku zakazano wyrzucić za burtę pana prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Wprawdzie były wobec niego różne zastrzeżenia i nawet pan prof. Jerzy Stępień, były prezes Trybunału Konstytucyjnego, zauważył, że prokuratura zachowuje się "służalczo" wobec tajnych służb – ale prawdopodobnie to, co w oczach prof. Stępnia zasługiwało na naganę, właśnie pana Seremeta uratowało. Bo powiedzmy sobie szczerze – wobec kogo właściwie miałaby zachowywać się "służalczo" niezależna prokuratura? Zresztą – dlaczego tylko prokuratura, a dajmy na to – niezawisłe sądy, to już nie, podobnie jak rząd?
Więc kiedy okazało się, że pan Andrzej Seremet na stanowisku prokuratora generalnego pozostaje, zaraz dowiedzieliśmy się, iż aresztowany niedawno z wielkim przytupem przez kabewiaków Brunobomber nie tylko "chciał" wysadzić w powietrze Sejm z panem prezydentem Komorowskim, premierem Tuskiem i sejmującymi stany – ale również zamordować – horrtible dictu! – panią redaktor Monikę Olejnik i panią prezydent miasta stołecznego Warszawy, Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Co mu zawiniła pani Hanna Gronkiewicz-Waltz – Bóg raczy wiedzieć, natomiast na wieść o pragnieniu zgładzenia pani redaktor Moniki Olejnik, cała Polska wprost zatrzęsła się z oburzenia. A to bezczelny i niebezpieczny konspirator! Nie tylko "chciał" wysadzić, ale nawet – zamordować, a w dodatku wszystkie swoje zuchwalstwa rozgłaszał na prawo i lewo w Internecie, za pomocą którego zamierzał też pozyskać wspólników. Na szczęście kabewiacy natychmiast spenetrowali prawdę i nie tylko podesłali mu "pomocników" i adeptów do "szkolenia", ale w dodatku – przez cały rok prowadzili z nim subtelną "grę operacyjną", żeby ogłoszenie rewelacji przypadło w odpowiednim momencie. To znaczy – w momencie, gdy zapadnie decyzja, by walkę klasową zaostrzyć.
I cóż się okazało? I natychmiast się okazało, że Brunabomber nie jest odosobniony. Oto Grzegorz Braun, wprawdzie trochę wcześniej, niemniej jednak oświadczył, że zdrada i zaprzaństwo powinny być karane – najlepiej śmiercią, i w dodatku kandydatów do ukarania dopatrzył się nie gdzie indziej, tylko w "Gazecie Wyborczej" i TVN. Gołym okiem widać, jak zbrodniczy spisek zatacza coraz szersze kręgi i tylko patrzeć, jak wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici znowu dostaną dyspensę na wiarę w teorie spiskowe, podobnie jak w roku 2002, kiedy to do red. Michnika podstępnie przyszedł Rywin ze słynną "propozycją korupcyjną". Jakże inaczej, kiedy dzięki deklaracji Grzegorza Brauna potencjalną ofiarą znowu mógł być nawet sam pan red. Adam Michnik albo pani red. Monika Olejnik?
Wprawdzie pan Grzegorz Braun mógł wygłosić swoje opinie pod wpływem irytacji spowodowanej upływem 17 lat od dnia oskarżenia premiera Józefa Oleksego przez ministra spraw wewnętrznych w jego rządzie Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji, ale czyż to go usprawiedliwia? Wprawdzie mimo upływu 17 lat nie tylko nikt z tego powodu nie został pociągnięty do odpowiedzialności, ale nawet nie wiemy, kto to był, ten cały "Olin", podobnie jak "Minim" czy "Kat" – dwaj pozostali szpiegowie – ale przecież pan Grzegorz Braun nie jest dzieckiem i wie, że jednym z fundamentów ustrojowych III Rzeczypospolitej jest zasada: "my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych" – i że surowa ręka sprawiedliwości ludowej spada dopiero na tych, którzy tę zasadę próbują naruszyć.
Dlatego też nie jest rzeczą przypadku, że Grzegorz Braun spotkał się z powszechnym potępieniem zarówno w szeregach koalicji rządzącej, jak i w szeregach opozycji. Każdy przecież rozumie, że możemy się przekomarzać, a nawet – prowadzić "wojnę polsko-polską" – ale w granicach przyzwoitości, to znaczy tak, żeby nikomu nic się nie stało. Dlatego właśnie frakcje kotylionowe kładą taki nacisk na smoleńskie credo – że "nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" – że nawet w Smoleńsku nie doszło do złamania owej zasady.
Pozornie sprzeczna z tym dążeniem wydaje się kuracja przeczyszczająca, jaką pan Hajdarowicz przeprowadził w kupionej niedawno "Rzeczpospolitej" oraz tygodniku "Uważam Rze". Po słynnej aferze trotylowej rzeź niewiniątek nastąpiła najpierw w "Rzeczpospolitej", gdzie posadę utracił redaktor naczelny pan Wróblewski, sprawca afery – red. Gmyz i inni – a obecnie rózga surowości spadła na pana Lisickiego, naczelnego "Uważam Rze", z którym odeszli właściwie wszyscy co bardziej znani dziennikarze.
n Jan Piński jest rodzajem "Jana bez ziemi", bo siłą tygodnika są jego publicyści. Ale już Voltaire zauważył, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Toteż i pan Hajdarowicz, co do którego tylko utwierdziłem się w podejrzeniach, że nie operuje własnymi pieniędzmi, tylko jest rodzajem "słupa" razwiedki do różnych operacji na rynku medialnym – otóż pan Hajdarowicz najwyraźniej nie myśli o żadnych interesach, a tylko o zadaniu przygotowania medialnej niszy ekologicznej dla kotylionowej frakcji narodowej, pomyślanej jako rodzaj ideologicznej i politycznej zapory przed "faszystami", którzy zaczęli nadawać ton Marszom Niepodległości. Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz staranie wykastrowani z wszelkich "ksenofobii" i antysemityzmów", mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców"? W perspektywie scenariusza rozbiorowego jest to nawet ze wszech miar wskazane!
Oczywiście oprócz tych środków "miękkich", w przygotowaniu są również twardsze, w postaci nowelizacji przepisów kodeksu karnego o zwalczaniu "mowy nienawiści", w które angażują się wszystkie ugrupowania parlamentarne, no i bezterminowe prewencyjne więzienia, testowane właśnie przez pobożnego ministra Gowina na "przestępcach", ale wiadomo, że co dobre dla "przestępców", to jeszcze lepsze będzie dla wrogów ludu, co to nie liczą się z niczym i gotowi są podnieść zbrodniczą rękę nawet na panią red. Monikę Olejnik!
Stanisław Michalkiewicz
Fotorelacja Marsz Niepodległości 2012 – narodowa rewolucja młodych
Marsz Niepodległości jest niewątpliwym wyrazem oczekiwania młodej Polski na nową rewolucyjną siłę polityczną. Wyrazem kontestacji wobec toczonej rozkładem III RP . Krytyką skompromitowanej władzy i jej bratniej opozycji. I nie zmienia tego nawet faktu przyłączenie się do Marszu zaangażowanych zwolenników PIS. Tym bardziej że był to udział z nieskrywaną przez liderów tego środowiska pogardą dla narodowców, i często brakiem zrozumieniem sympatyków PIS dla pryncypialnych przyczyn kontestacji PIS przez młodych narodowców.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/tag/polityka%20polska?start=1250#sigProId92c9b035f5
Pewnym minusem tej narodowej kontestacji jest to że jest ona typowa dla polskiego życia politycznego. Typowo pozbawiona konkretów, operująca słusznymi sloganami, które z jednej strony doraźnie łączą, ale gdy przyjdzie do konkretów staną się zarzewiem konfliktów. Problem ten wzmaga dodatkowo brak struktury, wspólnego szyldu, jednoznacznego programu, czy chociaż dyskusji o tym jakie są konkretne cele, środki i działania które winien podjąć polski ruch narodowy.
Ogromną zasługą Marszu jest to że pokazał on ogromny potencjał nacjonalizmu, jego siłę i witalność. Pokazał młodym Polakom że nie są samotni. Że jest ich siła.
Działacze Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Narodowo Radykalnego, i lokalnych środowisk wzięli udział w Marszu pod własnymi sztandarami organizacyjnymi. Licznie byli reprezentowani, wolni od parcia na szkło, ubrani na sportowo, młodzi ludzie. Żywioł poza kontrolą organizatorów, niezwykle mobilny i zorganizowany.
Marsz wspierali też wolontariusze antyaborcyjnej fundacji SOS, która prócz pomocy matkom i dzieciom, jest też wydawcom Prawego pl i Mojej Rodziny.
Wśród osób znanych można było dostrzec: Ryszarda Bendera, Kornela Morawieckiego, Artura Zawisze, posłów PIS Artura Górskiego i Stanisława Pięte.
Polskich demonstrantów wspierali przyjaciele z zagranicy, przedstawiciele: francuskiej skrajnej prawicy, włoskich patriotów społecznych, węgierskich i ukraińskich nacjonalistów.
Wśród najliczniejszej młodzieży, widać było rodziny z dziećmi i zakonników.
Kilkanaście minut po wyruszeniu Marszu, wyprzedziłem czoło pochodu i ruszyłem w stronę placu Konstytucji, by znaleźć jakaś ławkę lub kosz na śmiecie z którego dało by bysie zrobić kilka zdjęć pochodu. W identycznym celu szło w tym samym kierunku kilkudziesięciu fotoreporterów. Po kilku minutach spostrzegłem że pochód się zatrzymał, a przed nim stoją dwie kolumny policjantów. Postanowiłem się cofnąć w kierunku Marszu. Nagle na wysokości ulicy Żurawiej rozpętało się piekło. Walki. Wybuchy. Setki ludzi biegły. Z tłumem wbiegłem na Wspólną. Parkingową podążyłem do Alej. Mijały mnie setki biegnących policjantów z prewencji. Z perspektywy Nowogrodzkiej dostrzegłem nad Marszałkowską łunę i kłęby dymu. Nieustannie trwała kanonada.
Na rondzie Dmowskiego zastałem zdezorientowany tłum. Przez kilkadziesiąt minut stałem z tłumem. Spowita chemicznymi oparami Marszałkowska płonęła blaskiem flar. Nieustający huk wystrzałów miesza się z patriotycznymi pieśniami. Po pewnym czasie dym flar wzbogacił się oparami gazy bojowego. Okazuje się ze gaz policyjny nawet z odległości kilkuset metrów podrażnia oczy i drogi oddechowe, powoduje ból głowy.
Wracając do domu spodziewam się medialnego armagedonu. Wydarzenia z 2012 były niewątpliwie dużo bardziej spektakularne niż wydarzenia z 2011. W mediach jednak całkowicie zaskakująca narracja. Funkcjonariusze frontu propagandy mówili o: incydentach, nie jasnej sytuacji, tonują wypowiedzi lewicowych harcowników. Widać ze rządzący zorientowali się ataki na Marsz tylko wzmagają jego popularność, że dotychczasowa narracja propagandowa przynosiła odwrotne efekty.
Po powrocie do domu, z mediów dowiedziałem się że Marsz przeszedł. Jego siła niewątpliwie przemówiła.
Jan Bodakowski
tekst na ten temat ukazał się pierwotnie na portalu Prawy.pl http://www.prawy.pl/
WidziaNE OD KOŃCA: Właśnie leci kabarecik
Rację mają ci wszyscy, którzy ubolewają nad stanem polskich organów, nie tylko bezpieczeństwa. Słowo daję, że praca służb świadczy o tym, jak bardzo niepoważne jest państwo – no bo żeby policja głupiej prowokacji nie potrafiła zrobić na Marszu Niepodległości? Ubrali prowokatorów niemal w identyczne kominiarki i dresy, a na dodatek, zamiast ich jakoś poukrywać w środku marszowej gromady, to rzucili do akcji grupowo zza kordonu. No ale powiedzmy, że marsz to tylko była przygrywka, wszak wiele ważniejszą prowokacją miała być akcja Brunon Kwiecień – ksywka Prima Aprilis, niedoszłego unabombera z wydziału technologii żywienia Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Nasz zdeklarowany "ksenofob, antysemita i nacjonalista" organizował polską Rote Armee Fraktion za pośrednictwem Naszej klasy i Gadu gadu. Nasi dzielni kontrwywiadowcy antyterroryści za pośrednictwem monitoringu sieciowego i dzięki obywatelskiej postawie małżonki niedoszłego bin Ladena niczym agent 007 za 5 sekund dwunasta powstrzymali rękę, która miała podpalić cały świat. Teraz jedynie do wyczyszczenia pozostają ideologiczni inspiratorzy naszego ksenofoba – Telewizja Trwam i Radio Maryja, tudzież środowiska zradykalizowanej młodzieży z prowodyrami w rodzaju Mariana Kowalskiego na czele. Oskarżony działał przestępstwem ciągłym od 2000 roku (o czym świadczą filmy terrorystyczne opublikowane przez niego na Naszej klasie), jak również w grupie (stworzonej przez ABW).
Wreszcie po latach posuchy życie samo pisze kabareciarzom teksty!
Przedstawiony materiał dowodowy jest tak grubymi nićmi szyty, że ludzie zaczynają sprzątać garaże i altanki w obawie przed wplątaniem się w antypaństwowy spisek. Bo jak tu się nie śmiać, skoro na konferencji prasowej przedstawiają filmy z wybuchów z datownikiem z 2000 roku oraz akcesoria terrorystyczne – cztery baterie, dwa silniczki elektryczne, dziurkacz biurowy, kabel do słuchawki telefonicznej i przewody.
Wygląda na to, że instytucje państwowe normalnej prowokacji nie są w stanie sprawnie przeprowadzić; nic tylko rzewne jaja, fuszerka i kpiny. Na dodatek okazuje się, że obywatel Kwiecień od lat był prowadzony przez ABW, a jego grupa składała się z samych funkcjonariuszy. Słowem, antyterroryści bawili się w terrorystów. I tylko Panu Bogu należy dziękować, że w swych służbowych zapałach w porę się pohamowali i nie zlikwidowali nam – jak leci – całego państwa polskiego.
Tak czy owak kabaret zrobił się taki, że po 24 godzinach nawet "oficjalne czynniki" zaczęły lekko kumać, że jednak coś ktoś przesadził. Oto garść cytatów z sieci:
NIECH ŻYJE BAL...!! CYRKU W BUDOWIE CIĄG DALSZY...!! GŁÓWNI KOMEDIANCI W AKCJI – Donaldinio, Bull, i reszta ferajny kompletnie zgłupiała! W to już nawet najgłupsi kelnerzy, przekupki i "młodzi, bogaci i z dużych miast" NIE UWIERZĄ!!!
Granica absurdu została przekroczona – wypowiedzi prokuratorów na konferencji prasowej to rewelacyjny tekst kabaretowy. Trzeba go tylko... zaśpiewać odpowiednio. Ale będzie ubaw. No i proszę, oto mamy zamach, który wstrząsnął światem. ZAMACH! Ekscytacja nie z tej ziemi! ABW rozbiła zbrojny związek przestępczy, który planował wspólnie z agentami ABW brutalne akty przemocy wobec organów konstytucyjnych. To największy sukces służb od czasów operacji Samum.
Tak, drodzy Państwo, to nie przelewki. Służby ustalają, czy zamachowiec chciał użyć trotylu, nitrogliceryny czy oleju rzepakowego tłoczonego na zimno (estry o najwyższym stężeniu cząstek wysokoenergetycznych i ekstrakalorycznych).
Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego poprosiła o konsultację warszawską prokuraturę wojskową, która zbada spektrometrem, czy cząstki wysokoenergetyczne ujawnione na odzieży mężczyzny mogą pochodzić z dezodorantu Nivea Men czy z namiotu PCV, w którym się ukrywał w Puszczy Białowieskiej, skąd dowodził uzbrojoną w pistolety na wodę siatką fanatycznych dzikich (bo puszczańskich) zamachowców. W pobliżu namiotu agenci zlokalizowali dwie wyrzutnie rakiet typu Cruise, instrukcję obsługi w języku Majów i części zamienne do kombajnu rolniczego. Z rozpoznania operacyjnego ABW wynika, że zamiarem wroga ludu było naładowanie jonami cząstek wysokoenergetycznych organów państwowych, w tym samego Donka i Bronka. Niewykluczone, że biegli będą musieli przeprowadzić eksperyment procesowy z udziałem prezydenta na bliźniaczym tupolewie w Mińsku Mazowieckim. Oprócz spektrometrów eksperci użyją mikrofalówki, prostownicy do włosów i specjalnie przeszkolonej fretki tropicielki.Cały ten zaplanowany cyrk jest pretekstem, by niedługo wprowadzać nowe "ustawki" do totalnej kontroli biedoty. Milicja zbroi się w nowe wozy "bojowe" jak do wojny , tylko z kim? Chyba z nami... – A mój sąsiad strasznie kicha i chciałby, by Bronek i Donek też katar mieli, więc kicha na wszystkie strony, kto wie, może drogą kropelkową za pośrednictwem licznych kichających zamach się uda.
Polacy widzą jak na dłoni, że ktoś usiłuje krzyknąć tym zamachem "o popatrz ptaszek", aby im zgrabnie sięgnąć do portfela i skrócić smyczkę. No i tak to jest, że jakie państwo, taki prezydent, a jaki prezydent, taki zamach...
I w ten oto sposób wkoło może być wesoło.
Andrzej Kumor
Mississauga
Knut w nasze głowy
Pułkownik William Kilgore uwielbiał zapach napalmu o poranku. Jeśli ktoś mieniący się Polakiem uwielbia cudzą ślinę na własnych policzkach, koniecznie powinien obejrzeć najnowszy film twórcy "Psów".
Zacznijmy wszelako od przypomnienia, że każdy film jest filmem edukacyjnym, zależy tylko, czego uczy. Z tej perspektywy "Pokłosie" uczy Polaków pogardy do precyzyjnie określonej grupy etnicznej. Zarazem Pasikowski, prowadząc chwacko swój filmowy buldożer, rozjeżdża gąsienicami na miazgę tysiące polskich drzewek w Yad Vashem. Bez nadmiernego ryzyka popełnienia błędu można pokusić się również o następujące przybliżenie: oto reżyser gwałci dziesiątą muzę i głos mu nie drży, gdy publicznie przechwala się swym barbarzyństwem.
Sami zapłacą
Nie mam również najmniejszych wątpliwości, że Pasikowski nie czytał pracy historyka Andrzeja Nowaka zatytułowanej "Westerplatte czy Jedwabne". Nowak wykazał w niej, do jakiej dewastacji i do jakich braków w obszarze narodowej tożsamości prowadzi przemilczanie czynów chwalebnych, przy jednoczesnym ustawicznym akcentowaniu momentów narodowej hańby.
"Pokłosie" to propagandowa agitka, wręcz encyklopedyczny przejaw antypolonizmu, film upichcony przez ludzi z zaburzoną tożsamością. Przez figury o zatrutych sumieniach, owładniętych niepowstrzymanym tropizmem do komercji ergo szkatułki z pieniędzmi, a przy okazji do kariery bardzo poprawnej politycznie. To taki Tomasz Gross przeniesiony na duży ekran. Pornografia etniczna przebrana za kryminał. Albo inaczej: najnowsze osiągnięcie dekretowanej Polakom pedagogiki wstydu, kolejna z rzędu próba założenia polskości kagańca.
Ciekawe, że Rafał Wojaczek skomentował produkcję Pasikowskiego już przed wieloma laty, pisząc: "Knut w nasze głowy, sto pałek umyślnych / by nie powiedział kto, że sobie myśli".
Twórcy filmu wykładają widzom łopatologicznie: to prawda, że każda nacja ma swoich oprychów, ale tylko bandyci znad Wisły mają ów fascynujący reżysersko rys etniczny. Dlatego o mordercach żydowskich (niemieckich, rosyjskich etc.) filmów robić nie będziemy i nie będziemy ich Polakom pokazywać. Polakom pokażemy film o polskich mordercach. Niech tożsamość narodowa zgnije im do cna... Przy czym creme de la creme tej mefistofelicznej perfidii polega na tym, że za dezawuowanie oraz upokarzanie siebie i swojej nacji Polacy sami zapłacą.
Antypolski paszkwil
Anonimowa internautka: "Byłam na filmie Pasikowskiego. Wyszłam z kina z przekonaniem, że wyzuty z inwencji twórczej Pasikowski zwietrzył jedyną dostępną mu w takim stanie rzeczy szansę na zrobienie filmu. Tą szansą jest antypolski paszkwil sprzedawany jako rzekome rozliczenie Polaków z ich trudną przeszłością. Bowiem z polskich wyrobów tylko antypolski paszkwil może być towarem eksportowym, który da się dzisiaj sprzedać za granicę, szczególnie do Niemiec i do Rosji. Takie coś oni zawsze kupią i jeszcze jest szansa, że może się odwdzięczą jakoś? Należy teraz oczekiwać, że świetnie zorientowany w historii Pasikowski i nie gorzej od niego wyedukowani w tej dziedzinie aktorzy pójdą za ciosem i wyprodukują następne eksportowe hity o tym, jak Polacy napadli na radiostację w Gliwicach i co z tego wynikło, jak kilkanaście dni później napadli na ZSRS i co z tego wynikło, wreszcie jak pijana banda Polaków wsiadła do samolotu i zniszczyła ten drogocenny sprzęt w Smoleńsku, zabijając się przy okazji".
Bardzo dobrze ujęte sedno, cała prawda o filmie i jego twórcy. Lech Stępniewski powiedział kiedyś to samo odrobinę inaczej: "Dziś nie wolno już utrzymywać, że wszyscy Żydzi są odpowiedzialni za śmierć Chrystusa, ale jest rzeczą jak najbardziej właściwą czynić odpowiedzialnymi wszystkich Polaków za śmierć każdego polskiego Żyda".
Tylko świnie siedzą w kinie
Osobiście sądzę, że w obliczu jadu sączącego się z "Pokłosia" oraz w obliczu innych, podobnych w tonie czy intencji karaluszych wykwitów pedagogiki wstydu, człowiek rozsądny może chronić przyzwoitość odwołując się do dwóch postaw. Pierwsza wiąże się z refleksją natury historycznej, druga gloryfikuje zaniechanie i ostracyzm.
Otóż gdyby w latach 30. i 40. ubiegłego wieku Niemcy czy Francuzi byli równie antysemiccy co Polacy, wojnę przeżyłaby zapewne większość europejskich Żydów. Z jakich powodów tak wielu Żydów nie chce o tym pamiętać? I po drugie: tylko świnie siedzą w kinie.
To, że "Pokłosie" obraża i szczuje, że jest swoistym głazem umacniającym traumę fundowaną Polakom po to, by między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca u zarania zniweczyć restytucję polskości, że film nie opowiada historii, aby historię wyjaśniać, leczby lansować prymitywne antypolskie schematy i antykatolickie stereotypy – to wszystko to jedna rzecz. Ale jednym z istotnych pięter odbioru tego "dzieła" jest również promocja antysemityzmu. Antysemityzm zaś jest rzeczą upiorną, podobnie jak każdy przejaw rasizmu. Dlatego prowokowanie do antysemityzmu także jest zbrodnią. Władysław Pasikowski, który "Pokłosie" wyreżyserował na podstawie własnego scenariusza, powinien o tym wiedzieć.
Cóż począć. Najwyraźniej wielgaśnemu polskiemu reżyseru wielkość tak bardzo uderzyła do głowy, że teraz nie tyle z kinem moralnego niepokoju mu się barować, co raczej z kozami na łące szczaw siorbać. I dość już o tym.
Krzysztof Ligęza
Nareszcie – jesteście!
Tyle krzyku o GMO w Polsce. Niby czemu? Notabene krzyku tłumionego, bo rządząca kom-po-partia najpierw obiecywała nie wpuszczać, a ostatecznie ustawę o dostępności zmienionego genetycznie ziarna przegłosowano.
Tutaj, w Kanadzie, jemy GMO na co dzień – głównie w soi i kukurydzy, i jakoś trzecia ręka nam nie wyrasta (na razie), no nie?!
W czym problem?
Po pierwsze, w bandytyzmie koncernu Monsanto, który procesami sądowymi wymusił na tutejszych chłopach kupowanie od siebie ziarna siewnego. Ziarno GMO jest objęte ochroną patentową i nie można zasiewać na drugi rok tym, co zostanie z pierwszego, bo trzeba uiszczać opłatę licencyjną – wystarczy na polu znaleźć samosiejki od sąsiada, by wytoczyć proces, niszcząc kosztami farmera.
W Polsce jest to rzecz mało znana, a zostawianie ziarna na zasiewy jest na wsi powszechnie praktykowane. Jeśli to będzie ziarno GMO, chłopa odwiedzi najęty adwokat i uświadomi o popełnieniu przestępstwa naruszenia własności intelektualnej.
To jedno. Druga, o wiele ważniejsza rzecz, to że rolnictwo takie jak w Polsce świetnie nadaje się do produkcji zdrowej żywności i Polska powinna być europejskim zagłębiem takiej właśnie żywności, konkurując na rynku niemieckich, francuskim i innym. JeśIi wprowadzimy GMO, stracimy te rynki, bo trudno reklamować żywność GMO jako zdrową.
To tak w skrócie.
Słowem, dopuszczenie w Polsce GMO (w czasie gdy kilka państw europejskich przed tym badziewiem się ochroniło) jest zdradą polskich interesów.
Powiedzmy sobie w oczy, że to zdrada Polski.
Rolnik polski, rozdrobniony i na gospodarstwach rodzinnych, jest cudownym producentem najlepszej jakościowo żywności. I zamiast go w odpowiednie rynki pokierować, zamiast mu pomóc w marketingu i eksporcie płodów i przetworów, (niby) państwo polskie traktuje go jak śmiecia, uginając się pod dyktatem obernarodowych megakorporacji, które maksymalizują zyski kosztem każdego, kogo mogą przejechać walcem po plecach.
Nie jest ważne w tym momencie, czy GMO szkodzi, czy nie; ważne jest, że według zdrowego rozsądku wprowadzenie takich produktów w Polsce nie leży w polskim interesie. Choć leży, na przykład, w interesie niemieckim, gdyż wtedy polska żywność nie będzie na tamtych rynkach konkurencyjna.
I o tym właśnie powinno krzyczeć się w Polsce dzisiaj, i być może po to dzisiaj zagłuszono głosy rozsądku zgiełkiem wokół wyprodukowanego przez ABW unabombera.
Pozostaje mieć nadzieję, że coraz więcej Polaków zaczyna widzieć na oczy.
•••
Tak mi było smutno, gdy jeszcze 15 lat temu, patrząc na młodych Polaków, widziałem samych idiotów przebierających łapkami w wykreowanych wyścigach szczurów; jedzących z karmników "Gazety Wyborczej" i TVN; wstydzących się przeszłości własnego narodu i kultury Europy Środka; skretyniałych za sprawą jeżdżącej im na kompleksach manipulacji antypolskiej.
Jednak jak mawiał często w latach młodości jeden z moich kolegów, który na drodze przekonań życiowych dokonał wszelkich możliwych wolt – "ziemia rodzi".
Ziemia rodzi, płynie rzeka życia i przychodzą nowi ludzie, nowe pokolenia, bez kompleksów, potrafiące ocenić rzeczywistość, na którą patrzą, tyrające na obcych w różnych punktach Europy i świata.
Oczy mi się zeszkliły, patrząc na tysiące młodych Polaków w Marszu Niepodległości.
Nareszcie – jesteście!
Tylko teraz troska, by nikt ich nie wybił w jakiejś wojnie, nie napuścił jednych na drugich, nie rzucił do cudzych okopów i na cudze szańce przy akompaniamencie narodowych werbli.
Troska, by ludzi, którzy zaczynają mieć Polskę w sercu, nie zniszczono, jak tyle poprzednich pokoleń.
A zatem moda na Polskę może być na tyle silna, że delegalizacja polskiego patriotyzmu na wniosek komuchów z SLD już nie pomoże. Na razie, establishmentowi zatrzęsły się gacie, bo okazało się, że 30 proc. młodzieży w wieku 18-24 jest skłonnych zagłosować na MW-ONR. Ruszyły więc do boju "policje tajne i bezpłciowe", z tym że na razie nowi czekiści działają dość nieudolnie. Zobaczymy, co będzie dalej. W każdym razie na najbliższe wybory rzucam hasło "zabierz mamie dowód!".
My zaś powinniśmy siłą rzeczy być z narodowcami. W końcu tzw. Polonia ma tylko wtedy sens, jeśli przyjmiemy, że trwanie przy narodzie ma wartość; bo po jakiego wała być tu Polakiem, kiedy w Polsce zostaną sami "Europejczycy"?
Andrzej Kumor
Mississauga