Nie wiem dlaczego tak mi się trafiło, że nie leciałem do Polski LOT-em. LOT sprzedawał bilety do Lwowa, Kijowa, Wilna i na całą okolicę po siedemset z groszami, a do Warszawy o 500 dol. drożej. Tyle to u mnie kosztuje patriotyzm, że zażartuję, w związku z czym poleciałem KLM-em. Najwyraźniej polski przewoźnik usiłuje rozwinąć warszawski hub i zapełniać samoloty głównie tymi, którzy będą się tam przesiadać… Ja więc przesiadłem się w Amsterdamie, gdzie dowiózł mnie stary poczciwy lekko już podśmierdujący jumbo-jet 747. Ponieważ - złożyło się, że zapomniałem w kabinie syropu klonowego, miałem okazję porozmawiać z pilotem.
I to właśnie od niego wiem, że jumbo za 3 lata odleci do ciepłych krajów na emeryturę, a także że spaliliśmy z Toronto 78 ton paliwa, a taki - proszę pana - dreamliner spaliłby tylko czterdzieści kilka. No ale - wyjaśnił po gospodarsku - jumbo jest już dawno spłacony, a dreamliner będzie na spłaty. Poza tym usłyszałem, że na takim lotnisku jak Amsterdam generalnie 747 sam się ląduje, co jest pewnym pocieszeniem dla funów prozy Arthura Haileya i filmu "Airplane!".
11 listopada w Warszawie było zimno i padał śnieg, co najwyraźniej nie przeszkodziło zaprawionym w środkach pirotechnicznych uczestnikom Marszu Niepodległości. Mnie trochę tak i tym razem przeszedłem tylko końcowy odcinek trasy. Jak zwykle, dobrze jest być wśród Polaków, i to uczucie towarzyszyło mi przez resztę wieczoru spędzonego vis a vis lokalu po Ciechanie na Foksal. Miła kelnerka z konkurencji naprzeciwko wyjaśniła konfidencjonalnie, że mieli za dużą powierzchnię i wykończył ich czynsz.
W tegorocznym marszu widać było rekonstruktorów, motocyklistów i obrońców życia. Marsz stracił jednak swój poprzedni dreszczyk, kiedy to człowiek rozglądał po bokach i zastanawiał, kiedy uderzą złe moce. Dzisiaj policja jest po stronie maszerujących, choć nadal czai się po kątach - na ulicy Dobrej zauważyłem cały konwój suk, plus pickupa z LRADem (Long-Range Acoustic Device), tak więc pretorianie stali z bronią u nogi, ale nikt burd nie wszczynał. Wszystkie proroctwa, o tym, jak to poleje się krew spaliły na panewce.
Jednym z genialnych rozwiązań było też zasłanianie marszu czarną folią rozdzielającą. W ten sposób osłonięto maszerujących od widoku "grup protestujących". A jak wiadomo, czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Jest to rozwiązanie "otorbiające", które warto zastosować również w innych sytuacjach.
Marsz Niepodległości zaczyna przypominać bezpartyjny pochód współpracujących z rządem i nawet co poniektórzy uważają, że na czele powinien iść sam prezydent kraju. Czemu nie?! Podobno do wielkiej Polski wszystkim nam jest po drodze - prócz oczywiście - że pożyczę z Michalkiewicza - polskojęzycznej wspólnocie rozbójniczej - no, ale tę można w tym dniu przesłonić czarną folią i będzie mucha nie siada. Z pewnością, pochód do wielkości będzie długi, ale jak mówi chińskie przysłowie nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku - a więc…
W drodze do niby rodzinnego Krakowa wpadłem za potrzebą do ubikacji na Dworcu Centralnym, po to tylko by nadziać się na bramkę automatyczną żądającą uiszczenia opłaty 2.50 PLN. Pani ukraińska sprzątająca (że sprafrazuję naszego innego "gońcowego" klasyka, czyli p. Wandarat) na moją szarpaninę zareagowała ciekawym spojrzeniem. Wydobyłem z kieszeni 50 groszy i mówię nie mam więcej. Ona że rozmieni, ja że trudno, wytrzymam… Ona - po otaksowaniu mnie - chodź, otworzę ci!
Pendolino to pociąg, za który minister Nowak dostał drogi zegarek, więc staram się nie narzekać, wszak punktualność to na kolei podstawa! W ekspresie relacji Hel-Rzeszów ludzie byli jacyś skwaśniali, mimo wielkich nadziei wzbudzonych nowoczesnymi kształtami wagonu, nie było w nim wi-fi, podawana kawa była mikroskopijna, a brak korytarza i przedziałów uniemożliwiał rozprostowanie kości. (o zapaleniu nie wspominając) Jakoś tak z nostalgią pomyślałem, że poprzednio pociągi były bardziej ludzkie, a pasażerowie zamiast dymać paluchami po smartfonach, kulturalnie ze sobą konwersowali komentując polityczne wypadki. Dzisiaj tej wysokiej kultury na kolei już nie ma. Co zrobić, takie czasy.
W Krakowie, wszystko po staremu. Postanowiłem szybko z dworca przejść się przez Rynek na plac Wszystkich świętych. Godzina był późna, u wylotu Grodzkiej jakaś pani turystka europejska chciała ode mnie papierosa, zaś druga pani miejscowa zagadnęła bez zbędnych ceregieli: "Potrzebna kobieta?". Ponieważ spieszyłem się na tramwaj odmówiłem sobie przyjemności, jakże filozoficznie zapowiadającej się rozmowy. W ogóle jakoś tak dużo ludzi nagabujących się kręci - zwykle chcą wyrwać złotego na wiadomy cel, ale są też te bardziej finezyjne oferty.
Tak czy owak, Kraków to miasto światowe, któremu Mississauga do pięt nie dorośnie i to nawet wtedy gdy po Hurontario puści tramwaj. Tramwaje krakowskie są niczym zaczarowana dorożka, a jeżdżą jak pociągi za Mussolliniego - czyli jak w szwajcarskim zegarku wspomnianego ministra, który to specjalista dzisiaj cywilizuje ukraińskie zwyczaje korupcyjne.. Chodzi o to, by w przypadku łapówek obowiązywała zasada 30 proc., nie zaś obecnego 100 proc., które zdecydowanie utrudnia posuwanie się życia naprzód.
Tym to optymistycznym akcentem kończę i pozdrawiam z listopadowej Polski, która jednak jest od Kanady wyraźnie mniej słoneczna.
Andrzej Kumor