Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Szlakami bobra: Thanksgiving w Algonquin
Napisane przez Joanna WasilewskaJak zacząć pływać canoe w Algonquin, zrobić ten pierwszy krok? Poniżej instrukcja dla początkujących, a proponowana przeze mnie trasa będzie też doskonała dla pokazania Kanady gościom z Polski – wiedzie od Cashe Lake, potem krętą rzeką Madawaska prowadzi przez lasy, łąki, mija kilka wodospadów i kończy się na Lake of Two Rivers – pokazując najbardziej typowe fragmenty Algonquin. A przy odrobinie szczęścia spotkać możemy zwierzynę. Płynie się nią niedługo, bo 5 – 6 godzin – tyle zajmie też niewprawnym w wiosłowaniu, ale musimy na ten wypad namówić znajomych, bo do jej przepłynięcia potrzebne są dwa samochody
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8190#sigProId24b213b335
Wypożyczamy canoe w Portage Store na Canoe Lake na drodze nr 60 – wyraźnie oznaczony, tam też kupujemy zezwolenie na samochód za kilkanaście dolarów na dzień (w domku przy plaży), jeśli mamy kemping, zezwolenie nie jest potrzebne, i nabywamy mapę tras canoe (jest też kilka nowych wypożyczalni przed parkiem, można tam zamówić za dodatkową opłatą canoe z dowozem i odbiorem, wtedy odpada wersja wożenia na dachu). Canoe musi być ultralight (19 kg), 16 stóp, nie dłuższe, dwuosobowe, dwoje dzieci niedużych też nam się zmieści, w ostateczności 17-stopowe zwykłe kevlarowe, metalowe wykluczone – tu nie ma co oszczędzać, metalowe jest najtańsze, ale się w ogóle nie nadaje do noszenia. Do tego wiosła, kapoki, gąbki do osadzenia łodzi na dachu, żeby nie rysowała lakieru, i taśmy do przyczepienia pod samochodem z przodu i z tyłu, a także puszka z linką i gwizdkiem (te rzeczy liczą ekstra, można przywieźć swoje, szczególnie jeśli pływają Państwo w kapokach – te w wypożyczalni są potwornie brudne i budzą obrzydzenie). Canoe trzeba obejrzeć, czy nie ma dziury i czy nie jest po chamsku pomalowane olejną farbą, bo wtedy jest cięższe – raz zdarzyło się, że dali nam łódź z jeszcze mokrą, lepiącą się farbą kryjącą świeżą łatę. Poprośmy bez wstydu obsługę o pokazanie, jak je zamocować, i nie miejmy kompleksów, gdy młody chłopak czy dziewczyna zarzucą canoe jedną ręką na ramiona, nie radzę tego próbować.
Jedziemy na Cashe Lake, tu na parkingu zrzucamy canoe, jedziemy 8 km w dwa samochody do Lake of Two Rivers (trochę kilometrów niestety trzeba zrobić), zostawiamy jeden samochód przy plaży i wracamy do Cashe Lake. Zabieramy jedzenie i picie na parę godzin, najlepiej w wodoszczelnym worku lub w plecaczku wyłożonym torbą na śmieci. Warto to przywiązać do łodzi. Ustawiamy mapę do jeziora (tu uwaga, złudzenie powoduje, że wydaje się, że trzeba płynąć prosto, a trasa prowadzi w lewo, my też, mimo że już tu byliśmy, daliśmy się zmylić i musieliśmy nadłożyć drogi, ale strachu nie ma, jezioro to cywilizacja, dużo domków letnich i obozy dla młodzieży), i płyniemy około pół godziny przez jezioro do pierwszej przenoski (360 m), ukrytej w niewielkiej zatoce. Duże żółte znaki są widoczne z daleka. Pomarańczowe oznaczające kempingi także, pomagają orientować się według mapy, w jakim miejscu na trasie jesteśmy (jeśli mamy GPS, to wystarczy wgrać mapę i zaznaczyć trasę, wtedy wszystko jest proste). Jak płynąć? Kto z przodu, a kto z tyłu? Podręczniki mówią, że silniejszy z przodu, bo wtedy ten z tyłu tylko steruje. Moja teoria jest odwrotna, np. słabsza kobieta z przodu, może sobie nie wiosłować i odpoczywać, a facet z tyłu wiosłuje i steruje poprzez umiejętne przekręcanie wiosła. Trzeba to po prostu wypróbować metodą prób i błędów. Nie należy się zrażać początkowym pływaniem w kółko lub zygzakiem, każdy musi przez to przejść. Przód canoe jest tam, gdzie przed siedziskiem jest więcej miejsca na nogi. Na przenosce nakładamy canoe na barki, druga osoba może przy tym podtrzymywać dziób, i w drogę do rzeki. Tajemnica noszenia nie polega na dźwiganiu ciężaru, w każdym razie nie to jest najważniejsze. Trudność polega na tym, że canoe wpija się w ramiona, mimo że ma nosidło. Trzeba założyć kapok i go umiejętnie podłożyć. Lekkie canoe jest w stanie nosić nawet niemłody i nie za silny mężczyzna.
Zrzucamy canoe na rzece Madawska. Tu drogę wskaże rzeka. Przed nami już tylko trzy przenoski – 190, 190 i 50 m, nie ma niebezpieczeństw w postaci wysokich wodospadów, przy jednym znaki przenoski wyraźnie widać, a nawet gdyby ktoś próbował spłynąć, to mu się to raczej nie uda. Jedyną trudnością są bobrowe tamy, na niektórych trzeba wysiąść i przeciągać canoe. Madawaska w pewnym momencie przepływa przez wielką łąkę, gdzie łączy się z Head Creek. Wygląda to na plątaninę kanałów, ale zawsze znajdziemy główny nurt. Na końcu trasy, Madawaska wpada do Lake of Two Rivers, trzeba od jej ujścia kierować się w lewo na plażę kempingu. Jeśli dla kogoś to na pierwszy raz zbyt skomplikowane, proszę wypożyczyć sobie canoe na Canoe Lake i popłynąć przez jezioro jak długo się da, tak na spróbowanie (ale kierując się mapą), lub wypożyczyć canoe na plaży na kempingu Lake of Two Rivers (zwykle siedzi tu facet i wypożycza łodzie na miejscu), i popłynąć sobie np. pod prąd Madawaska – jest bardzo łagodny – aż do widowiskowych wodospadów, zajmie nam to ok. godziny. Resztę czasu można spędzić na pieszych wycieczkach. Jedna ważna rzecz, na pierwszy raz odradzam startowanie, jeśli na jeziorze są bardzo duże fale. I nigdy nie stajemy pionowo w canoe, na pewno się wtedy wywróci, jeśli trzeba się w nim przemieścić, to tylko opierając się rękami o burtę. To kilka podstawowych rad, powodzenia...
Przepływaliśmy z Andrzejem tę trasę kilka razy, pokazując ją znajomym, w jeden z ostatnich świąt Thanksgiving z Edytą i Tomkiem. Przyjechaliśmy na kemping Canisbay w sobotę. Liczyliśmy na pełne czerwieni widoki, a tu nici. Wiatry zdmuchnęły czerwone liście, zostały tylko żółte i zielone, i to też niewiele. Za to ziemia pokryta wielobarwną kołderką. Każdy krok to szelest. Fifce i Pimpkowi się to nie podobało, podnosiły łapy w górę, macały liście niezadowolone. Koty lubią chodzić cicho (szczerze mówiąc, nasze koty ważą po 10 kg każdy, schody w domu pod nimi trzeszczą). Rozbijamy namioty. Pimpka przez chwilę musieliśmy trzymać na sznurku, bo natychmiast wypatrzył ropuchę. Przenieśliśmy ją dalej od namiotu, ale trzeba było odczekać, aż odejdzie, bo Pimpek jest bystry i patrzył, gdzie wynosimy jego zdobycz. Pozostało po tym wydarzeniu zdjęcie uwiązanego Pimpka, tylko po sznurku można go na nim dojrzeć, bo rudy Pimpek kompletnie zlewa się z kolorem liści. Potem poszliśmy na krótką wycieczkę na 5-kilometrową trasę Bat Lake do jeziorka z ciekawym punktem widokowym. Żółte liście spadały jak gęsty śnieg, wydając przy tym szelest. Wieczorem ognisko i dyskusja, czy iść na trasę, czy płynąć. Płynąć zwyciężyło. To był dobry ruch, bo jak się okazało, do Algonquin na podziwianie jesieni przyjechało mnóstwo gości z Azji i na trasach było pełno ludzi, widzieliśmy ich, przepływając wzdłuż rowerowego szlaku. Spuściliśmy na wodę Cashe Lake łodzie i w drogę. Jezioro gładkie, temperatura jak na tę porę roku niesamowita, dwadzieścia parę stopni w cieniu, słońce grzeje. Przed pierwszą przenoską trzeba manewrować między drewnianymi konstrukcjami po rozebranym moście kolejowym. Potem fragment przenoski trzeba nieść canoe po drewnianych śliskich kładkach. Trudy wynagradza zaraz potem widok małego wodospadu. Madawaska meandruje tu wśród skał. Widoki w październiku są inne niż w lecie. Wszędzie żółtawo, trawy na łąkach wyschły, przybrały różne odcienie szarości, jest ponad nimi lepszy widok na okolicę. Wtedy było dużo tam bobrowych, musieliśmy co chwila pokonywać je z rozpędu, a przy tych wyższych wysiadać i balansować na kupie gałęzi. Ale woda była całkiem ciepła. Bobrów widać nie było, choć na tamach świeżo ścięte gałęzie, czapli też nie, pewnie już odleciały na zimę. Potem jeszcze trzy krótkie łatwe przenoski i końcówka rzeki. Co chwila się wydawało, że jesteśmy tuż-tuż ujścia, a Madawaska znowu zakręcała. A na koniec cudowny widok na żółtawe wzgórza okalające Lake of Two Rivers. Jeśli nam się uda, będziemy w Algonquin za tydzień, możemy spotkamy któregoś z Czytelników na trasie.
Ceny: canoe ultralekkie 16 stop - 44 dol. bez podatku plus po ok. 3 dol. za mocowania, kapoki itd. Rezerwacja online i więcej informacji w Portage Store na Canoe Lake pod www.portagestore.com. Trochę tańsze canoe są w wypożyczalniach przed granicą parku mijanych od strony Huntsville przy drodze nr 60. Rezerwacja miejsc na kempingu w ontarioparks.com.
Joanna Wasilewska - Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński
.
Listy z nr. 39
Przed tygodniem pisałem w tym miejscu o alternatywnych rozwiązaniach dla kupna domu i próby odniesienia z tego finansowych korzyści. Podejmując decyzję o inwestowaniu w nieruchomość, która jest zarazem naszym dachem nad głową, należy sprawdzić, czy jest to rzeczywiście opłacalne i czy nie ma innego, lepszego rozwiązania. Dodatkowym argumentem przemawiającym za wynajmowaniem zamiast kupna są też poboczne, pozornie niewielkie koszty operacyjne, które można zredukować. Zawarcie umowy o najem lokalu czy budynku jest sprawą w Ontario prostą i niekosztowną. Kupno nieruchomości wiąże się ze znacznie większymi nakładami. I tutaj jednak można nieco uszczuplić wydatki, zwracając uwagę na opłaty, które wcale nie muszą być aż tak wysokie.
Zacznijmy od najpoważniejszego wydatku – honorarium dla agenta "real estate". Tu pierwsze poważne zastrzeżenie: raz za razem pojawiają się informacje o możliwości kupna czy sprzedaży domu bez pośrednictwa agenta. Tego żaden zaznajomiony z operacjami finansowymi specjalista nie będzie doradzał. Wszak, ostatecznie, znane są w medycynie przypadki samodzielnej amputacji kończyny i przeżycia przez pacjenta takiej operacji. Ale nie jest to przez nikogo rozsądnego zalecane.
Tak samo z zakupem domu: można operację przeprowadzić i zaoszczędzić coś ok. 5 proc. ceny, ale każdy znający się na rzeczy agent przytoczy państwu dowolnej długości listę błędów, jakie taka amatorszczyzna wywołuje.
Można natomiast spróbować wynegocjować od agenta niższe honorarium niż owe zwyczajowe pięć procent. Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie jest to komisowe ustalone przepisami prawnymi, lecz zaledwie zwyczaj. Jeżeli agent prowadzi obie transakcje – sprzedaży dotychczas zajmowanego lokalu i kupna nowego – może zgodzić się na redukcję swego komisowego o ok. 1 proc. Niby niedużo, ale przy przeciętnej cenie nieruchomości w Kanadzie w granicach 375 tysięcy dolarów ów jeden procent rabatu to 3750 dolarów, które zostają nam w kieszeni.
Tyle, że należy postępować tu bardzo ostrożnie. Jak zawsze i we wszystkich operacjach finansowych – dostajemy to, za co płacimy. Tańsza usługa agenta może okazać się usługą niższej jakości. To trochę tak, jak z własnoręcznym naprawianiem swojego samochodu. Koncepcja korzystna i atrakcyjna – pod warunkiem, że człowiek wie, co robi. W przeciwnym razie…
Do dalszych oszczędności prowadzi podwyższenie tzw. własnego wkładu. Już wpłata 20 proc. ceny zakupu prowadzi do sporych oszczędności w zakresie obowiązkowego ubezpieczenia pożyczki hipotecznej.
No i oczywiście pozostaje najistotniejszy aspekt całej operacji, a mianowicie wskaźnik stopy oprocentowania pożyczki hipotecznej, czyli "mortgage". To najpoważniejszy koszt w całej operacji. Dla przykładu – pożyczając 300 tysięcy dolarów z 25-letnim okresem amortyzacji na 5,24 proc., płacimy w ciągu pierwszych pięciu lat aż 73.675 dol. w kosztach oprocentowania. Naprawdę więc warto szukać jak najniższego oprocentowania hipoteki. Nawet jeden procent obniżki daje w efekcie korzyść rzędu tysięcy dolarów.
I tak dolar do dolara rozwaga pozwoli zaoszczędzić na kosztach transakcji i przeznaczyć te pieniądze albo na coś atrakcyjnego, albo na korzystną inwestycję. Jak zwykle w sprawach finansowych – nawet niewielki zysk jest lepszy od straty.
Forum z nr. 39
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 39
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AgustyniakMississauga W niedzielę, 23 września, poseł pochodzenia polskiego z okręgu Mississauga East-Cooksville – Władysław Lizoń, zorganizował drugie już doroczne grillowanie dla wyborców. Impreza odbyła się w Mississauga Valley Park i wzięło w niej udział ponad 400 osób. Serwowano darmowe napoje i kiełbaski z grilla. Poseł Lizoń rozmawiał z gośćmi o ich bolączkach oraz bieżących sprawach parlamentarnych.
Towarzyszyli mu radny z okręgu 4 Frank Dale, Ron Starr, radny z okręgu 6 Mississaugi, poseł Bob Dechert z sąsiedniego okręgu Mississauga Erindale oraz Bernard Trottier, poseł z Etobicoke-Lakeshore.
Władysław Lizoń opowiadał o kulisach pracy, jaką wykonuje w Ottawie.
Oczywiście nie obyło się bez malowania twarzy dla dzieci, były też balony, przyjechali strażacy z pobliskiej remizy - dzieci mogły wsiąść do wozu strażackiego.
Poseł Lizoń zapewnił, że jego biuro jest otwarte dla wszystkich i żaden telefon nie pozostanie bez odpowiedzi.
Dopisała również pogoda.
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Siostrzyczki
Napisane przez Aleksander ŁośRóżne są relacje rodzinne opowiedziane w wielkiej i tej mniejszej literaturze. Były więc opowieści o trzech siostrach, o matce i córce, o córce i starym ojcu itd. Opowiadanie o dwóch siostrach nie będzie długie, ale dość intensywne w wydarzenia.
Były tylko dwie, nie miały innego rodzeństwa. Pochodziły z zapyziałej wsi, choć rodzice dopilnowali, aby obie ukończyły szkoły średnie. Między Magdą i Kasią była różnica wieku czterech lat. Magda, starsza, była pięknością na całą okolicę. Kiedy więc w odwiedziny do sąsiedniej wsi, po latach pobytu w Kanadzie, przyleciał Wojtek, oszalał na punkcie Magdy. Poznali się na zabawie i przez pozostałe dwa tygodnie pobytu Wojtka w Polsce już się nie rozstawali. Cała okolica wiedziała o ich romansie.
Wojtek jako kilkunastoletni chłopak wybył wraz z rodzicami z Polski. W Kanadzie ukończył studia i rozpoczął dość intratną karierę. Planując pierwsze od czasu wyjazdu z Polski wakacje w rodzinnym kraju, jakby w podświadomości kołatało mu się pragnienie poznania wartościowej dziewczyny w rodzinnym kraju. Kiedy poznał Magdę, wszystko stało się realne.
Natychmiast po przylocie do Kanady poinformował swoich rodziców o zamiarze zaproszenia Magdy do siebie. Mieszkał ciągle z rodzicami. Kiedy Magda pojawiła się w ich domu, przez pierwsze dni spała w pokoju gościnnym, ale już wkrótce odrzucone zostały wszelkie konwenanse i przeniosła się do pokoju Wojtka. Już po trzech tygodniach zawarty został ślub i Wojtek złożył papiery na sponsorowanie Magdy, jako swojej żony. Po skończeniu się ważności jednomiesięcznej wizy turystycznej przedłużono ją o dalszy miesiąc, ale po tym terminie Magda wyleciała do Polski z obrączką na ręku i z nadzieją na powrót do Kanady w krótkim czasie. Faktycznie, już po kilku miesiącach była tu z powrotem z prawem stałego pobytu.
Kasia w tym czasie kończyła szkołę średnią. Szybka kariera pięknej, starszej siostry była dla niej i radością, ale i udręką. Nie tylko musiała kuć do matury, kiedy siostra żyła już planami wyrwania się w szeroki świat. Kasia, w porównaniu ze starszą siostrą, była raczej brzydkim kaczątkiem. Figurę wprawdzie miała nie najgorszą, ale twarz nie należała ani do anielskich ani do interesujących. Miała szereg kompleksów, m.in. na tle swojej urody. Po maturze zaczęła swoją pierwszą, mało płatną pracę i pomagała rodzicom w gospodarstwie. Powodzenia wśród chłopaków raczej nie miała. Porównywano ją ciągle z jej starszą siostrą i oczywiście stała na pozycji przegranej.
Po dwóch latach od wybycia siostry za ocean Kasia otrzymała od niej zaproszenie. Było to wielkie marzenie Kasi, ale nigdy nie wspominała siostrze o tym. Ta jednak chciała coś zrobić dla swojej młodszej siostry, choć nie miała, w związku z jej przylotem, jakichś skonkretyzowanych planów. Kiedy Kasia pojawiła się na lotnisku torontońskim, obopólna radość sióstr była ogromna i świętowano to przez pierwsze kilka dni. Oczywiście siostra obwiozła Kasię po okolicy, z obowiązkową wizytą w Niagara Falls włącznie, zabrała ją na kilka przyjęć do znajomych, ale po tym atmosfera trochę opadła, bo praca, codzienne obowiązki itd.
Kasia miała dwumiesięczną wizę turystyczną. Ale już wylatując z Polski, postanowiła sobie, że już tu na stałe nie wróci. Nie wiedziała jeszcze, jak to zrobić, ale liczyła na łut szczęścia. Już w pierwszych dniach wizyty siostra zabrała Kasię do salonu piękności, gdzie poprawiono jej fryzurę i ogólny wygląd. Siostra kupiła też jej trochę ciuchów, tak że siostra jej została dopasowana do standardu polonijnego.
Dało to spodziewany efekt. Bo kiedy siostra wróciła do swoich rutynowych zajęć, Kasia zaczęła bywać już sama u znajomych siostry i jej męża oraz u nowo poznanych. Początkowo siostra przyjmowała to za dobrą monetę. Bo sama nie miała dużo czasu, aby zajmować się młodszą siostrą, a z drugiej strony, była zadowolona, że ta jej zakompleksiona siostra otwiera się na świat.
Problemy zaczęły się, kiedy Kasia po raz pierwszy nie wróciła na noc do domu. Na szczęście, mąż Magdy był w delegacji i nie dowiedział się o tym, ale z drugiej strony, Magda wydzwaniała prawie do północy do znajomych, poszukując siostry. Ta zjawiła się nad ranem, jak się okazało, odwieziona przez poznanego wcześniej chłopaka. Doszło do pierwszej awantury między siostrami. Magda oświadczyła, że nie życzy sobie takiego postępowania młodszej siostry, za którą czuła się odpowiedzialna. Kasia natomiast oświadczyła jej, że jest dorosła i nie chce całego urlopu spędzić w czterech ścianach.
Chłopak, który przespał się z Kasią po wspólnej balandze, już drugi raz się nie pojawił. Później Kasia go spotkała jeszcze kilkakrotnie u wspólnych znajomych czy w lokalach, ale nie wracali oni już do tematu pierwszego spotkania. Kasia zaczęła być popularna wśród męskiej młodzieży polonijnej. Była to nowa "zwierzyna" i, jak się okazało, dość łatwa do złowienia. Kasia już po dwóch – trzech kieliszkach wina stawała się zupełnie rozluźniona i nie dbała o dalsze konsekwencje.
Kolejne spędzania nocy poza domem już przestały być tajemnicą dla szwagra. Najpierw porozmawiał konkretnie ze swoją żoną, a następnie bezpośrednio z Kasią. Ta oświadczyła mu, że chce na wesoło spędzić końcówkę urlopu, bo żyła jak zakonnica i do takich warunków przyjdzie jej wrócić.
Kiedy małżonkowie już myśleli, że zakończą się ich kłopoty z gościem z Polski wraz za zakończeniem się ważności wizy, Kasia nagle zniknęła na kilka dni. Po tym wróciła, ale tylko, aby zabrać swoje rzeczy. Oświadczyła, że nie wraca do Polski, bo zamierza urządzić sobie życie z nowo poznanym chłopakiem polskiego pochodzenia. Pytania o konkrety Kasia zbyła brakiem czasu, bo chłopak czekał na zewnątrz w samochodzie. Nie dane było siostrze i szwagrowi poznać go, bo odjechał z Kasią i workiem jej ciuchów.
Mijały tygodnie i miesiące. Kasia co jakiś czas dzwoniła do siostry, informując, że daje sobie radę. Odwiedzała też Magdę przeciętnie raz w miesiącu, ale sprawdzając zawsze, czy w domu nie ma szwagra. Z nim nie chciała się spotkać, jak oświadczyła siostrze. Od znajomych docierały do Magdy wiadomości, że jej młodsza siostra ma duże powodzenie. Najpierw nie było to dwuznaczne, ale później stało się jasne, że Kasia zmienia dość często adresy i łóżka. Jej kolejnymi kochankami już nie byli tylko jej rówieśnicy, ale coraz bardziej starsi mężczyźni. Magda prosiła i błagała Kasię, aby wróciła do niej, że spróbuje coś zrobić, aby sprowadzić ją legalnie do Kanady. Kasia stawała się coraz bardziej arogancka i nieustępliwa.
Któregoś dnia Magda miała wrócić później z pracy i kolejnego kursu angielskiego. Zajęcia jednak odwołano i wróciła ona wcześniej niż zapowiadała mężowi. Kiedy przekręciła klucz w zamku mieszkania usłyszała gwałtowną bieganinę. Zdążyła jeszcze zobaczyć roznegliżowaną swoją siostrę wpadającą do łazienki. Mąż Magdy w tym czasie w pośpiechu wciągał spodnie. Sytuacja była jednoznaczna.
Magda zadzwoniła na policję, informując, że w jej domu jest osoba przebywająca nielegalnie w Kanadzie. Nie słyszała tej rozmowy jej siostra ubierająca się w łazience. Po jakimś czasie wyszła stamtąd z zamiarem ulotnienia się, bez rozmowy z Magdą. W progu stało już jednak dwóch policjantów. Magda wskazała im Kasię. Wylegitymowali ją i zabrali ze sobą. Zawieźli ją do komendy policji, gdzie po jakimś czasie oddali ją w ręce dwóch oficerów imigracyjnych, którzy zawieźli Kasię do aresztu imigracyjnego.
Tam, po przespaniu nocy, poczuła gwałtowny głód, ale nie żołądkowy, bo karmiono ją dobrze, ale głód nikotynowy. Była bowiem nałogową palaczką, a w areszcie obowiązywał zakaz palenia. Nie mówiła po angielsku.
Na szczęście dla niej, pracowała w tym czasie w areszcie strażniczka mówiąca po polsku. Ta jej poradziła, aby jej krewni skontaktowali się z oficerem imigracyjnym w sprawie zwolnienia jej za kaucją. Kasia skorzystała z tego, dzwoniąc do ostatniego swojego kochanka. Ten, o dziesięć lat starszy od niej mężczyzna, przyjechał dość szybko i ubił interes: zgodzono się na wypuszczenie Kasi z aresztu po wpłaceniu kaucji w kwocie pięciu tysięcy dolarów. Mężczyzna ten wyłożył tę sumę i Kasia była gotowa do wyjścia z aresztu.
Na koniec jednak wykazała zupełny brak taktu, w sposób arogancki odpowiadając strażniczce, która udzieliła jej zbawiennej rady. Ta natychmiast pożałowała swojej sympatii do rodaczki. Kasia, która po spędzeniu doby w areszcie i braku możliwości zadbania o siebie wyglądała ponownie nieatrakcyjnie, wyszła na wolność. Natychmiast zaciągnęła się papierosem. Po miesiącu odleciała do Polski, złorzecząc siostrze, która pozbawiła ją możliwości urządzenia się w Kanadzie.
Aleksander Łoś
Toronto
Ci ludzie za nic mają Polskę... (II)
Napisane przez Wojciech Sumliński/Andrzej Kumor
Wojciech Sumliński – polski dziennikarz, absolwent psychologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i "Wprost". Autor licznych reportaży i programów w TVP: "Oblicza prawdy" o działalności SB i magazynu śledczego "30 Minut". Autor książek "Teresa. Trawa. Robot" o tajnych operacjach specjalnych SB, "Kto naprawdę go zabił?" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, "Z mocy bezprawia" o aresztowaniach i stawianych dziennikarzowi zarzutach. Obecnie współpracuje z Frondą i magazynem śledczym "Focus", pisze kolejne książki i jest redaktorem naczelnym "Tygodnika Podlaskiego".
Podczas spotkania w Ottawie, fot. Jolanta Szaniawska
Andrzej Kumor: Mówił Pan, że ludzie, którzy chodzą po ulicy, widzą to państwo inaczej niż Pan miał okazję zobaczyć, czy w związku z tym może Pan cokolwiek powiedzieć o ludziach, którzy rzeczywiście w Polsce rządzą?
Czy to są zepsuci gangsterzy, czy to są cyniczni sprzedawczycy, czy też są to ludzie, którzy – tak jak na czekistach w Rosji – można oprzeć nadzieję, że w ich interesie będzie silne państwo? Czy ci ludzie wewnątrz, czy oni mają w ogóle ochotę na Polskę, czy też ich Polska nie interesuje i tylko robią swoje interesy?
Wojciech Sumliński: Myślę, że sytuację Polski dobrze obrazowałaby rozmowa zawarta na kartach Sienkiewicza, Andrzeja Kmicica z Bogusławem Radziwiłłem, gdy Bogusław Radziwiłł w chwili szczerości mówi do Kmicica, że Polska to takie wielkie czerwone sukno i trzeba z tego sukna rwać, ile się da, dla siebie.
Myślę sobie, i nie jestem w tym myśleniu odosobniony, że dzisiejsza Polska w myśleniu ludzi, którzy rządzą dziś Polską, to jest właśnie takie wielkie czerwone sukno, że trzeba rwać, ile się da, póki się da, a jak się skończy, to nas już tu nie będzie.
Będą tam gdzieś w strukturach Unii Europejskiej, myśli sobie jeden bardzo ważny polityk, pan Donald, ktoś inny myśli sobie o tym, że tyle się nakradnę, tyle zrobię rzeczy, że niech to tonie, po mnie choćby i potop. Jestem głęboko przekonany, że ci ludzie za nic mają Polskę.
Mówię to zupełnie otwarcie, bo patrząc na to, co robią, absolutnie nie mam żadnych złudzeń, że ludzie, którzy obecnie rządzą Polską, nie interesują się polską racją stanu.
To tak dumnie brzmi "polska racja stanu", nie interesują się po prostu tym, co będzie się działo z Polską za parę lat, ich interesuje tylko jedno – trzymać się jak najdłużej władzy, a jak ją oddadzą, to choćby to była spalona ziemia, ale jeszcze rok, jeszcze dwa, jeszcze można jakiś interes zrobić, jeszcze można lasy państwowe sprzedać, bo już wszystko zostało sprzedane, a teraz jeszcze lasy chcą sprzedać.
Podam taki przykład, kto w Polsce robi dzisiaj interesy? Ja to mówiłem otwarcie na spotkaniu, napisałem to w książce, ja mówię tylko rzeczy, które można udowodnić.
Dwie wielkie inwestycje w Warszawie, największe ostatnich lat, Stadion Narodowy i budowa mostu Północnego, czyli mostu wysuniętego najbardziej na północ, najdłuższego mostu w Warszawie. Dostała to firma Aqua, firma Aqua to jest firma, w której jest cała masa pułkowników, generałów Wojskowych Służb Wewnętrznych, później Wojskowych Służb Informacyjnych. Udziałowcem tej firmy był m.in. mój informator Aleksander L. Tam jest cała armia tego typu ludzi.
Stadion Narodowy, najdroższy stadion świata, grubo ponad miliard. Most Północny tak samo, grubo ponad miliard. Autostrady też dostają ludzie z klucza. Oni potem dają podwykonawcom, ci podwykonawcy jeszcze podwykonawcom i dopiero gdzieś tam na końcu jakaś firma ma to wykonać za powiedzmy 20 proc. środków.
– Tak jest w krajach Trzeciego Świata.
– Tak się to odbywa w Polsce. Więc dochodzi do takich paradoksów, ja to opisywałem na przykładzie jednej spółki.
Są pewni ludzie, którzy mogą w Polsce robić interesy na niebywałą skalę. Wychodzę po swoim załamaniu ze szpitala, gdzie byłem trzy miesiące, i na mnie czeka chyba sześć pozwów, między innymi od firmy, która się nazywa Megagaz.
Ta firma się mieściła w mniejszym pomieszczeniu niż to, w którym jesteśmy. Tę firmę założyło paru pułkowników, generałów Wojskowych Służb Informacyjnych i SB, m.in. pan admirał Waga, m.in. były opozycjonista pan Andrzej Celiński, działacz Solidarności.
Oprócz tych ludzi syn ministra ówczesnego SLD Jan Michał Piłat, oprócz niego Roman Kurnik.
– Czy to nie jest wszystko efekt Magdalenki, czy nie jest to efekt dogadania się?
– Ja tylko dokończę, bo to jest bardzo ciekawa firma. Paru ludzi umawia się, żeby zrobić interes. Zakładają firmę Megagaz, firmę bez żadnego doświadczenia.
Startują do przetargu na miliard złotych na budowę trzeciej nitki rurociągu naftowego Przyjaźń. Wygrywają ten przetarg, zaczynają budować przez sieć podwykonawców. Ale że pieniądze zagrabili, nie starcza na budowę. Inwestycja kończy się rurą w lesie. Ponad pół miliarda zdołali już sprzeniewierzyć.
Zaczynam o tym pisać jako jedyny dziennikarz, oni się mnie nie czepiają. Piszę o tym w roku 2004.
Dopiero w 2008, gdy ABW się za mnie wzięło, oni wytaczają mi procesy. Ja nie mam dokumentów, bo oni mi wszystko zabrali, chcą mnie zniszczyć. Później się okazało, w roku 2010, że napisałem prawdę i tylko prawdę. Wie pan, jaka spotkała ich kara za sprzeniewierzenie, w sumie 700 milionów z miliarda zostało zmarnowane? Dla człowieka, który stał na szczycie tej piramidy, dwa lata w zawieszeniu. Czyli za kradzież 700 milionów zł, bo tak to trzeba nazwać, nie przesiedział nawet jednego dnia!
– Stąd było moje pytanie o Pana doświadczenia z sądami, bo te sądy właśnie na telefon, tak działają, są w ramach całego oligarchicznego układu, który w Polsce funkcjonuje od czasów Magdalenki, kiedy część WSW dogadała się z ludźmi tzw. opozycji, czyli ze swoją własną agenturą...
– Na pewno zna pan taką postać jak ks. Stanisław Małkowski, z którym mam zaszczyt się przyjaźnić od wielu lat, jest przyjacielem mojego domu, wspaniały kapłan.
W jednej z telewizji, w której byliśmy razem, zadano mu pytanie – kiedy jeszcze zadawano takie pytania, parę lat temu, dzisiaj już nikt o to nie pyta, nie ma takiej telewizji poza Telewizją Trwam, gdzie można by zadać takie pytanie – jak ksiądz wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje.
A on na to odpowiedział tymi słowami: bo na Węgrzech, w Rumunii, w Niemczech, w Czechach, Słowacji, wszędzie komunistów od władzy odsuwano, a u nas się z nimi dogadano. I to jest całe clou. Na bazie tego dogadania było, że pewnych tematów się nie rusza, nie rusza się takich tematów jak zbrodnia na ks. Jerzym, nie rusza się wielu innych, nie rozliczamy tego. Natomiast wy macie to poletko, a agentura, esbecja, w III RP w tej chwili czuje się jak ryba w wodzie.
– Panie Wojciechu, czy warto było to wszystko robić? "Ziemia rodzi", rodzą się nowe pokolenia ludzi, ludzi, którzy wyrośli już w latach 90. Oni powinni być zainteresowani prawdą, oni powinni być zainteresowani swoim państwem, swoją gminą, miastem, tym żeby tam było sprawiedliwiej, żeby to było dobrze urządzone.
Czy Pana słowa, Pana narażanie się, Pana działalność trafiała na jakiś podatny grunt? Czy Pan miał oddźwięk? Czy też może ludzie są już zmęczeni tzw. aferami i reagują na to obojętnością?
– Powiem panu tak. Bardzo trudne pytanie, sam się nad tym pytaniem wiele razy zastanawiałem, czy było warto, i tak do końca nie umiem na nie odpowiedzieć.
Z jednej strony, jak patrzyłem na łzy moich dzieci, na załamanie mojej żony, ja sam przeżyłem głębokie załamanie, jak to wszystko się stało, to tak naprawdę myślę, że część odpowiedzi powinna brzmieć: nic nie jest warte tego, żeby narażać swoją rodzinę, żeby narażać swoje dzieci, narażać swoją żonę, a ja to zrobiłem.
Więc z tej perspektywy nie było warto. Ale z drugiej strony – miałem całkiem niedawno takie spotkanie, bo jeżdżę po Polsce na różne spotkania z moimi książkami, i podszedł do mnie taki chłopak, może 19, może 20 lat, taki student, po spotkaniu – rzecz się działa w Bydgoszczy – i mi mówi: panie Wojtku, przeczytałem pana książkę "Z mocy bezprawia" i po raz pierwszy od kilku lat poszedłem do kościoła, wyspowiadałem się, wróciłem do Boga. Dziękuję panu za tę książkę, dziękuję za to, co pan zrobił, jestem z panem.
Jedno spotkanie, ktoś mógłby powiedzieć bez znaczenia, ale ten chłopak do mnie podszedł. Nie wiem, ilu innym ludziom ta moja praca w jakiś sposób pomogła. Jeżeli takich ludzi było choć kilku, to już odpowiedź na pytanie, czy było warto, już nie jest taka jednoznaczna. Jeżeli takich ludzi było więcej jak ten chłopak, no to może właśnie było warto. Bo tak naprawdę ja coś zasiałem i nie wiem, jaki będzie z mojej pracy plon.
Może się okazać, że żaden, że cała moja praca poszła na marne, że tylko naraziłem na cierpienie żonę, dzieci i że tak naprawdę trzeba było się w to nie mieszać, trzeba było sobie spokojnie żyć. Nie miałbym dziś problemów, żyłbym sobie być może spokojniej i wygodniej, tak jak moich wielu kolegów, którzy byli kiedyś dziennikarzami, a w pewnym momencie założyli firmy public relations po to, by za gigantyczne pieniądze bronić tych, których kiedyś opisywali.
Tak np. zrobiło dwóch świetnych, kapitalnych dziennikarzy, którzy w latach 90. opisali aferę w Cetniewie z Kwaśniewskim, Jacek Łęski i Rafał Kasprów. Jacek Łęski jest piarowcem Donbasu, Rafał Kasprów jest piarowcem wielu innych firm, założonych przez ludzi, których kiedyś opisywał. Ale zarabiają tyle, ile ja w życiu nie będę zarabiał.
– Może to jest tak, że dziennikarzem śledczym można być tylko w okresie, kiedy – jak Pan powiedział – nie ma się wystarczającej wyobraźni, żeby sobie wyobrazić, jakie są zagrożenia. Z drugiej strony, cóż jest warte życie, czy praca w ogóle, bez zabiegania o prawdę; w końcu wszyscy umieramy i to, że Pan naraża swoją rodzinę czy dzieci – każdy żołnierz to robi, idąc walczyć za słuszną sprawę i być może Pana poświęcenie, tak jak Pan mówi, wyda właśnie ten owoc, że ktoś się zdecyduje Pana naśladować, że ktoś się nie zgodzi na zło. Bo ta sytuacja, która jest w Polsce, jest dlatego, że ludzie się zgadzają na zło, że uważają, że nie może być inaczej.
– No więc takie myślenie, jak pan teraz mówi, też mi towarzyszy, że jak by pan popatrzył tylko na cierpienie bliskich, to że nie było warto, ale że jak ileś osób zrobi, co do nich należy, może takich osób będą tysiące, to musi zakiełkować. Ja sam nic nie zrobię, bo ja jestem pyłek, ale jak takich pyłków będzie ileś tysięcy, to już coś może się dobrego stać. Więc na pytanie, czy było warto, odpowiem: chcę wierzyć, że było warto.
– Czy Pan wróci do zawodu, bo Pan jest w tej chwili dziennikarzem, wydaje tygodnik, pisze, ale czy można żyć bez tej adrenaliny, bez tego posłannictwa, bez tego poczucia misji, które Panu w pewnym momencie zaczęło przecież towarzyszyć?
– Powiem tak. Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Bo z jednej strony, wydawało mi się, że robię coś, co trzeba robić, z drugiej strony, my wszyscy przeszliśmy przez jakieś przedpiekle, nie chcę używać wielkich słów, ale rzeczywiście zostaliśmy zaszczuci.
Od kilku lat jestem na takim poboczu głównego nurtu dziennikarstwa, dlatego że po tym wszystkim, co się stało, co przeżyła moja rodzina, ja po prostu chciałem być bliżej niej. Wróciłem do Białej Podlaskiej, tam prowadzę regionalny tygodnik, mam audycję w radiu Wnet, ale to cały czas nie jest to dziennikarstwo, które uprawiałem przez wszystkie lata. W najbliższym czasie musi mi wystarczyć pisanie książek z okresu dziennikarstwa śledczego. Tej jesieni wydam dwie, jedna wyjdzie w październiku, druga w grudniu. Więc to jest taka forma, która pozwala mi na pisanie o bardzo trudnych sprawach, śledczych sprawach, a jednocześnie nieoddalanie się od rodziny. Bo ja przez całe lata funkcjonowałem tak, że moja rodzina mieszkała w Białej Podlaskiej, ja wyjeżdżałem w poniedziałek do Warszawy i wracałem w piątek.
– Był Pan takim weekendowym ojcem...
– Tak. I po tym wszystkim, co się stało, obiecałem rodzinie, że będziemy bliżej siebie.
– A jakie były naciski na Pana, jeżeli Pan w skrócie może o nich mówić, jeżeli można o tym mówić? Co Panu zrobiono, co zrobiono Pana rodzinie?
– To jest bardzo długa opowieść, spróbuję to opowiedzieć w pigułce, bo wiem, że tego nie da się opisać. To były takie naciski, które zaczęły się od tego, że próbowano mnie wsadzić do więzienia. Przeszliśmy kilkakrotne, dogłębne kontrole. Skontrolowano nam wszystko, co się tylko dało, Urząd Skarbowy, tak skrupulatnie, i to dwukrotnie w ciągu dwóch miesięcy, na zasadzie, że zrobiono kontrolę źle. Skontrolowano wszystkie moje kontrakty telewizyjne, przesłuchano wszystkich moich współpracowników, niekiedy w sposób zawoalowany im grożąc. Szukano na mnie wszystkich możliwych haków, próbowano stawiać mi zarzuty także w innych sprawach. Próbowano ze mnie zrobić nie przestępcę, wielokrotnego przestępcę. Rozpuszczono poprzez tzw. czarny piar plotki na mój temat. Byłem chyba już wszystkim, nie byłem tylko pedofilem, poza tym to byłem już wszystkim, współpracownikiem bin Ladena, wszystkie przestępstwa, wszystkie łotrostwa przypisano mi.
To się robi na zasadzie takich informacji gdzieś tam rzucanych pobocznie, które potem żyją swoim życiem. Więc próbowano zdezawuować nas totalnie, na wszystkie sposoby. To się cały czas dzieje, to się wcale nie skończyło. Zastraszano moją żonę poprzez jakieś anonimowe telefony, listy.
Był czas, gdy moja najstarsza córka bała się chodzić do szkoły, bo my byliśmy przez długi czas obserwowani, i to obserwowani tak, żebyśmy wiedzieli, że jesteśmy obserwowani. Jak na przykład szliśmy gdzieś w jakieś miejsce publiczne, do restauracji, naprzeciwko nas siada dwóch panów w garniturze, którzy piją przez godzinę kawę i się nie odzywają do siebie ani słowem.
Wiadomo, że tak się nie robi obserwacji, obserwację robi się tak, żeby ktoś nie wiedział, że jest obserwowany. A u nas to robiono tak, żebyśmy czuli na sobie, patrzymy wam na ręce, bójcie się.
Jak jeszcze mieszkaliśmy w mieszkaniu – mieszkaliśmy na pierwszym piętrze – na dole był domofon, więc dzwoniono na ten domofon, funkcjonariusze ABW dzwonili, nie do nas, dzwonili do sąsiadów: Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, idziemy do państwa Sumlińskich, proszę otwierać.
O godzinie szóstej rano. Cały blok wiedział, że znowu ABW przyjechało do nas. Po tym jak dostali się na klatkę, to dopiero do nas pukali do drzwi. I robili to tylko po to, żeby np. dostarczyć mi wezwanie. Mogli to zrobić przez listonosza, ale chodziło to, żeby była taka forma udręczenia.
Znowu szósta rano, znowu przychodzą, żebyśmy znowu myśleli, że może przyjdą mnie aresztować, żeby znowu ten stres wyzwolić. Takie sytuacje się powtarzały wielokrotnie przez długi czas.
Na dłuższą metę to wszystko, te oskarżycielskie artykuły nieprawdziwe, te informacje, te rozpuszczane plotki bez autora, te wszystkie kontrole, to ciągłe widmo, że dorzucą mi jakieś nowe zarzuty karne nie wiadomo za co, to powodowało, że – jakby mnie pan poznał pięć lat temu, ja byłem brunetem. Osiwiałem w ciągu kilku tygodni.
Moja żona przez długi czas była na środkach psychotropowych. Myśmy zwątpili – szumnie to nazwę – w państwo.
– Myślę, że Państwo odkryli tę prawdę, którą teraz coraz więcej Polaków odkrywa, patrząc na to, co się w Polsce dzieje, patrząc na pokłosie katastrofy smoleńskiej, patrząc teraz na to wszystko. To państwo jest zawłaszczone przez tych ludzi, z którymi miał Pan nieprzyjemność styczności.
– Dokładnie tak jest. My zawsze 1 sierpnia chodziliśmy na Powązki, tam gdzie powstańców jest najwięcej – mi bardzo zależało, żeby dzieci poznawały tych powstańców, póki jeszcze są. Oni zawsze byli chętni do rozmowy i wspominali itd. Zawsze mówiłem moim dzieciom, że sobie nie wyobrażam, żebyście mieszkały gdziekolwiek indziej niż w Polsce, a po tym wszystkim córka mnie zapytała, najstarsza córka, bo ja mam czwórkę dzieci, najstarsza ma 16 lat, najmłodszy dwa i pół roku.
Powiedziałem najstarszej córce, i zresztą generalnie wszystkim dzieciom, uczcie się dzieci języków obcych. Tak im powiedziałem. Bo myślę sobie, że ja już chyba jestem za stary na to, za bardzo wsiąkłem w pewne rzeczy. Wiadomo, że wyjechać człowiekowi w moim wieku nie jest łatwo, tym bardziej że mam jeszcze dużo spraw do uporządkowania. Ale moje dzieci... Nie wiem, czy chcę, żeby mieszkały w Polsce, nie wiem. Na pewno nie w takiej Polsce, bo to nie jest moja Polska. To jest Polska ludzi, którzy ją zawłaszczyli, zniszczyli.
– No ale czy właśnie nie trzeba tego kraju odbić po prostu, czy da się odbić, czy sądząc po tym układzie, którego Pan był świadkiem, jest taka siła, żeby ulica, ludzie odbili swój kraj?
– Wie pan, cały czas mam nadzieję, że tak. Gdyby tej nadziei w ogóle nie było, to naprawdę bym się już załamał. Paradoksalnie, po tych wszystkich trudnych dla mnie chwilach poznałem dużo dobrych ludzi, których wcześniej nie znałem, którzy okazali wsparcie, życzliwość. Choćby to że tu jestem. Przecież państwo Kardynał nie byli moimi znajomymi wcześniej, myśmy się nie znali. Na jednym ze spotkań podeszła pani, czybym zgodził się przyjechać do Kanady, opowiedzieć o tym wszystkim. Jestem w tej chwili w mieszkaniu ludzi, których parę dni temu jeszcze nie znałem, a oni mnie ugościli jak przyjaciela. Na mojej drodze spotkałem wiele takich życzliwych osób.
– Czy to właśnie nie w ten sposób należy odbudowywać solidarność narodową, więzi narodowe, które zostały zniszczone?
– Więc to przywraca nadzieję, bo państwo Kardynał mnie tu zaprosili i okazali taką przyjaźń i wielką gościnę jak najbliższemu przyjacielowi, ale poznałem też sporo takich osób w Polsce, naprawdę życzliwych i wspaniałych, i to przywraca nadzieję. Z drugiej strony, mam wrażenie, że wiele osób w Polsce wciąż śpi w letargu. Bo jak czasami z kimś rozmawiam, to mam wrażenie, że wielu ludzi nie widzi rzeczy oczywistych.
Jak już brakuje argumentów, i mówię: zobacz, co oni zrobili, i to zawłaszczyli, to sprzedali, tu oszukali, tu nie dotrzymali obietnic, tu zniszczyli ludzi, więc jak ty możesz mówić, że oni dobrze rządzą Polską. Jak już nie ma żadnych argumentów, to czasami słyszę taki argument: fakt, nie rządzą dobrze, ale gdyby rządził Kaczyński, oj, to ten by doprowadził Polskę, to już by była tragedia.
– To jest efekt prania mózgów, efekt działania środków przekazu, które nie są polskie.
– Dokładnie tak jest. Ludziom zrobiono tak totalne pranie mózgu, że taka afera, jak z tym sędzią – myślę – w większości państw demokratycznych spowodowałaby tak potężne trzęsienie ziemi, że nawet doszłoby do załamania rządu.
– Minister sprawiedliwości powinien podać się do dymisji, może premier powinien podać się do dymisji, a przynajmniej powinno być głosowanie nad wotum zaufania.
– Dokładnie, bo to godzi w podstawy demokracji. Jeżeli sędzia sądu okręgowego, nie byle jaki sędzia, tylko ważny sędzia w ważnym mieście staje na baczność przed asystentem asystenta premiera i wykazuje pewną gotowość na pytanie, czy pan jest pewny tych sędziów – proszę się nie martwić. To znaczy, że ta demokracja tak naprawdę nie istnieje. A co się stało w Polsce? Z Kanady to obserwuję. To już tak naprawdę jest wyciszone. Gdzieś tam jeszcze ktoś o tym wspomni, ale czy rząd się zatrząsł?
– Bo nie ma dziennikarzy, są piarowcy.
– Dokładnie tak. Minister sprawiedliwości się zmienił? Nie. Podejrzewam, że nawet ten sędzia się nie zmieni, będzie tam, gdzie jest.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Mississauga
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8190#sigProId1f89ff0337
W końcu sierpnia gościliśmy w Kanadzie ks. Marka Siekierkę, katolickiego misjonarza z Kamerunu. Ks. Marek znany jest wielu osobom w Toronto i Mississaudze, które zaangażowały się w pomoc jego dziełu misyjnemu, zwłaszcza sponsorując edukację dzieci pozostających pod opieką misji. Krótko przed jego wyjazdem udało nam się przeprowadzić z nim krótką rozmowę.
Ks. Marek Siekierko jest kapłanem diecezjalnym z diecezji drohiczyńskiej nad Bugiem. Ponieważ w większości przypadków spotykamy się z misjonarzami należącymi do wspólnot zakonnych, gdzie misje wpisane są w ich charyzmat, zapytaliśmy ks. Marka, jaka była jego droga do pracy misyjnej jako księdza diecezjalnego.
Ks. Marek Siekierko: Zacznijmy może od duchowej strony tej decyzji, która polega na tym, że w powołaniu kapłańskim odczuwa się jeszcze szczególne powołanie, które nazywa się powołaniem misyjnym. Jest to taki dodatkowy głos Boży, który skłania do podjęcia decyzji, aby pracować na misjach. Ja osobiście dziękuję Panu Bogu, że to się stało dosyć wcześnie, bo jeszcze jak byłem w seminarium, miałem wielkie pragnienie wyjechania na misje. Kontynent, jaki sobie wtedy wybrałem w marzeniach, to była wyłącznie Afryka. Pragnienie to dojrzewało, a jego owocem była konkretna decyzja przedstawiona własnemu księdzu biskupowi, że chcę wyjechać na misję. Ksiądz biskup po długich rozważaniach zgodził się na mój wyjazd.
Dla księży pragnących wyjechać na misje istnieje specjalny program przygotowawczy w Warszawie, który trwa rok, ze szczególnym naciskiem na język kraju, do którego się jedzie. Chodzi oczywiście o język oficjalny, a nie narzecze, których np. w Kamerunie jest ponad 250.
Moja droga misyjna była nieco inna, gdyż nie byłem w centrum przygotowawczym, ale miałem szczęście przygotowywać się w międzynarodowej grupie misjonarzy-kombonianów, którzy są nastawieni tylko na działalność misyjną w Afryce.
Moje przygotowania zaczynałem od Włoch, następnie były dwa etapy przygotowań we Francji. Po przygotowaniach we Francji, przełożeni zadecydowali, że tym pierwszym moim krajem misyjnym będzie Czad. Sam nie wybierałem kraju misyjnego. Czad, północny sąsiad Kamerunu, jest krajem muzułmańskim w ponad 90 procentach. Kościół katolicki, kiedy tam przybyłem, miał zaledwie 50 lat, a więc był kościołem bardzo młodym. Trzeba było w wielu przypadkach zaczynać pracę ewangelizacyjną od absolutnych podstaw.
Była to dla mnie solidna zaprawa misyjna, tym bardziej że toczyła się wtedy wojna domowa i każdy dzień był niepewny. Niebezpieczeństwo utraty życia czyhało na każdym kroku. Walki toczyły się również na terenie mojej misji i byłem świadkiem palących się wsi i innych okrucieństw wojennych. Wielokrotnie trzeba było szukać rannych w sawannie i w buszu. Wiązało się to z ogromnym ryzykiem, ale jednocześnie stanowiło dla mnie wyzwanie, aby nie pozostawiać tych ludzi bez otuchy i być pasterzem do końca.
Wojciech Porowski: Jak długo przebywał Ksiądz w Czadzie i w jakich okolicznościach znalazł się Ksiądz w Kamerunie?
Ks. M.S.: W Czadzie nie byłem zbyt długo, bo tylko dwa lata. Warto wspomnieć, że gdy przybyłem do Czadu, byłem tam pierwszym misjonarzem Polakiem. Natomiast gdy decyzją przełożonych zostałem przeniesiony do Kamerunu, w diecezji na południu, gdzie pracuję, zastałem wielu misjonarzy polskich, którzy pracują tam już od wielu lat. Gdy tam przybyłem, misjonarzy białych było więcej niż rodzimych. Po wszystkich tych latach proporcje się odwróciły i obecnie w mojej diecezji jestem jedynym białym kapłanem, nie mówiąc już, że jedynym Polakiem.
W.P.: Znaczy to, że pozostali kapłani rekrutują się już z ludności miejscowej?
Ks. M.S.: Oczywiście. Mamy bardzo wiele powołań. Jeśli mogę się pochwalić – w czasie mojej pracy misyjnej w misji Misimi, tam gdzie pracuję na południu Kamerunu, przy wspólnym wysiłku, do kapłaństwa doszło dwóch księży. Dwóch następnych jest już diakonami i zostaną wyświęceni jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Z tej perspektywy widać, jak potrzebna jest to praca i jakie piękne owoce przynosi. Tym bardziej że była to ewangelizacja od zupełnych podstaw, gdyż misja, w której jestem, przedtem nie istniała. Trzeba ją było dopiero założyć.
W.P.: Wyobrażam sobie, że na początku nie było łatwo.
Ks. M.S.: Na początku nie było kompletnie nic, tylko dżungla. Zjawiłem się tam jedynie z torbą podróżną wśród nieznajomych ludzi. Nie był to zresztą żaden przymus, że muszę tam zostać. Była to moja suwerenna decyzja, zgodna z Bożą podpowiedzią, że skoro już wybrałem drogę misyjną, nie można stawiać Panu Bogu warunków. Jest to powołanie, którego bym dzisiaj nie zamienił na inne.
Dla ludzi, do których przybyłem, założenie misji również stanowiło pewne wyzwanie, jako że sami mieli bardzo niewiele. Zorganizowanie najprostszych sprzętów stanowiło poważny problem. Zamieszkałem na początku w jakiejś opuszczonej, starej chacie, we wiosce, gdzie też kiedyś ktoś chciał założyć misję, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Mieszkańcy natomiast przyjęli mnie niezwykle życzliwie z wielką otwartością. Angażowali się niezwykle mocno przez te lata i wspólnym wysiłkiem oraz dzięki pomocy z zewnątrz udało nam się wybudować kościół, skromny wprawdzie, ale wystarczający na nasze warunki, salę spotkań, a także kuchnię wiejską. A wszystko to przy pomocy wielu ofiarnych ludzi, zwłaszcza z Kanady. Niech mi będzie wolno wspomnieć w tym miejscu Państwa Mikołajczyków, którzy mnie tu do Kanady zaprosili i z których gościny korzystam.
Chciałbym również serdecznie podziękować wszystkim kapłanom, księżom proboszczom, począwszy od kościoła Chrystusa Króla, poprzez kościół św. Kazimierza, po kościół św. Maksymiliana Kolbe, za serdeczne i pełne zrozumienia przyjęcie, które mi zgotowali. Wielkie Bóg zapłać. Spotkałem tutaj wielu, wielu ludzi dobrej woli, otwartych i życzliwych, dzięki których pomocy mogę spełniać marzenie, zwłaszcza dzieci, marzenie zupełnie podstawowe, którego my syci, nawet nie jesteśmy w stanie pojąć. Marzenie, aby codziennie mieć co jeść. Aby przeżyć dzień bez uczucia głodu.
Inna akcja, którą prowadzimy, ma umożliwić dzieciom pójście do szkoły. Opiera się ona na opłaceniu dziecku czesnego przez osoby, które są w tę akcję zaangażowane.
W.P.: Jaki obszar obejmuje misja, którą Ksiądz prowadzi, i jak wygląda praca duszpasterska na takim obszarze?
Ks. M.S.: W skład misji wchodzi jedenaście wiosek, w każdej wiosce jest kaplica. Odległości już nie są tak ogromne jak kiedyś, gdyż jak już powiedziałem, mamy liczne powołania i dzięki temu wzrosła gęstość ośrodków misyjnych. Odległość przeciętna od centrum do poszczególnych wiosek to nie więcej niż ok. 30 km. Do wiosek nie jedzie się w każdą niedzielę. Objazdy wiosek zaplanowane są na ok. dwóch do trzech razy do roku. Jedzie się wtedy na cały dzień i załatwia wszystkie sprawy duszpasterskie. Do takich objazdów wykorzystuje się porę suchą, gdyż w porze deszczowej dotarcie gdziekolwiek ze względu na kiepskie drogi jest niemal niemożliwe.
Za to na wielkie święta mieszkańcy wiosek schodzą się do kościoła.
Oczywiście jeden człowiek nie jest w stanie wszystkich tych spraw ogarnąć, dlatego też ważną rolę odgrywają katecheci, bez których pomocy praca na misji byłaby niemożliwa. W każdej wiosce mamy przynajmniej trzech katechetów – jedną katechetkę, zajmującą się dziećmi, przygotowującą dzieci do chrztu, pierwszej komunii czy bierzmowania, i dwóch katechetów mających pod opieką dorosłych.
Dodatkową rolą katechetów jest także ułatwianie porozumienia się w lokalnym dialekcie. Gdy idzie o sprawy językowe, to liturgię i wszystkie sakramenty sprawuję w ich najbardziej popularnym narzeczu – eundo.
W.P.: Na zakończenie naszej krótkiej rozmowy chciałbym Księdzu serdecznie podziękować za spotkanie i przybliżenie nam spraw misji. Pozostaje tylko życzyć Księdzu przede wszystkim dużo zdrowia, jako że w tamtym klimacie to niezwykle ważne, wielu łask Bożych oraz wielu duchowych owoców wśród ludzi, z którymi Ksiądz pracuje, a nam tu wszystkim poczucia solidarności z naszymi misjonarzami, abyśmy chętnie wspierali ich modlitwą i ofiarą. Szczęść Boże.
Ks. M.S.: Szczęść Boże i jeszcze raz wielkie Bóg zapłać wszystkim wspierającym misje zarówno afrykańskie, jak i na innych kontynentach.
PS Wszelką pomoc dla misji ks. Marka prosimy kierować na adres: Fundacja Charytatywna Kongresu Polonii Kanadyjskiej, 28 Roncesvalles Ave., Toronto, ON M6R 2M4 z dopiskiem na czeku 24583 Kamerun. Wszelkich innych informacji udzielą Państwo Wiesława i Piotr Mikołajczyk (Mississauga), tel. 905-277-2759.
Anonimowo - Wydaje się, że wiele przepisów wydawanych przez miasto w Toronto czy w Mississaudze jest głupich, pozbawionych sensu, dlaczego, Pani zdaniem, tak się dzieje?
- Nie wiem, ja tutaj nie mieszkam, mieszkam w USA.
- A czy tam nie spotyka się Pani z czymś podobnym? - Myślę, że wszędzie jest tak samo, urzędnicy wydają przepisy, żeby pokazać, że coś robią.
- Ale dlaczego ludzie to tolerują?
- Nie mają czasu - sądzę, że i tak tego nie zmienią.
Anonimowo - Nie wydaje się Panu, że przepisy, które są tutaj ustanawiane w Mississaudze, w Toronto, bardzo często są bez sensu? - Nie mogę się wypowiedzieć, ponieważ jestem w Kanadzie dwa dni.
Zdzisław Nowak - Czy przepisy, z którymi się tutaj spotykamy, nie wydają się Panu często bez sensu?
- To w każdym państwie tak jest.
- Sądzi Pan, że to powszechne zjawisko?
- Oczywiście.
- Dlaczego tak się dzieje, dlaczego urzędnicy tego rodzaju rzeczy robią?
- Coś muszą robić, żeby pokazać, że coś robią. - Ale my wszyscy z tym żyjemy później, stajemy na głowie...
- A kto tym się martwi? Pan ma problem, a nie oni. Oni mają swoich znajomych, a znajomi swoich i jakoś sobie to załatwiają, a pan ma problem.
- Ale niby jest demokracja, a jak tak, to wszyscy...
- Ale tu nie ma demokracji, tu jest technokracja. Takie rzeczy nie istnieją, bo demokracja to są rządy ludu, oddolne; a my mamy odgórne - oni każą nam wybierać kogoś, kogo już naznaczyli. Jeżeli pan wybiera człowieka namaszczonego przez partię, to jaką Pan ma demokrację?
- Czyli takie rzeczy jak z torbami plastykowymi w Toronto, gdzie nagle zakazano tych toreb w sklepach, Pana zdaniem, będą się zdarzać cały czas? Czy też, że elektrownię zaplanują w jednym miejscu, a potem wybudują w innym i na to przemieszczenie idzie 40 mln dol. naszych pieniędzy.
- Wie Pan ktoś musi wydać te pieniądze na coś. W dzisiejszej dobie można to inaczej rozwiązać można na każdym domu stworzyć elektrownie słoneczne i ma Pana to rozwiązane, ale nie ma rynku pracy. Ciągle jest coś za coś.
- Pana zdaniem, to się wszystko bierze z potrzeby zarządzania ludźmi?
- Przede wszystkim. Wszyscy chcą kimś rządzić. Niech pan weźmie rodzinę, mąż, żona, ktoś musi dominować, nie ma takiej sytuacji, żeby była równość - nigdy tego nie będzie.
- Czyli, Pana zdaniem, te głupie przepisy to jest koszt technokracji?
- Tak. I one cały czas takie będą.
Jerzy - Czy Panu się nie wydaje, że bardzo dużo przepisów, decyzji podejmowanych przez urzędników czy to w mieście, czy w prowincji, że one są bez sensu?
- Na przykład?
- Na przykład jest w Toronto kwestia toreb plastykowych - zakazali ich używania, i to ma wejść od 1 stycznia.
- Nawet za opłatą?
- Całkowicie. W związku z tym producenci pozywają miasto do sądu. Kolejna sprawa, miała tu być elektrownia w centrum miasta, ludzie protestowali przenieśli ją pod Sarnię, co kosztowało 40 mln dolarów. Dlaczego tak się dzieje?
- No chyba złych ludzi wybieramy.
- No właśnie, czy my tego nie pilnujemy?
- Z tego chyba tak wynika. Nasze społeczeństwo jest zbyt słabe. Nie chodzimy nawet na wybory.
Witold - Czy nie wydaje się Panu, że bardzo często przepisy stanowione tutaj w mieście są głupie i bez sensu - mamy przykład, od nowego roku, zakaz użycia toreb plastykowych w Toronto. Takich spraw można wskazać więcej. Dlaczego się tak dzieje?
- Nie wiem, takie planowanie jest...
- A nie jest tak, że my za mało się tym interesujemy?
- Może za mało się interesuje odpowiednia jakaś komórka, która powinna to kontrolować.
- Czy nie my wszyscy powinniśmy się interesować?
- No dobrze, ale co my wszyscy możemy zrobić, do kogo się zwrócić?
- No przynajmniej wybierać kogoś odpowiedniego, interesować się, chodzić na wybory.
- Ja chodzę na wybory. Zawsze głosuję. To widać, jak w telewizji nadają te dyskusje z McCallion - mówię o Mississaudze. No to jest dobre, bo wtedy dociera to do głowy.
- Czyli środki przekazu powinny bardziej nagłaśniać te rzeczy?
- Tak.
Polscy turyści, i nie tylko, są dość często zawracani z kanadyjskiej granicy. Zapewne wielu z Państwa obawia się perypetii swoich bliskich i znajomych na kanadyjskiej granicy, dlatego chciałabym przypomnieć, co może pomóc, a co może zaszkodzić polskim turystom, chcącym odwiedzić Kanadę.
Łatwiej jest osobom posiadającym rodzinę w Kanadzie, a zatem proszę podać swoim "gościom" z Polski wszelkie informacje kontaktowe, adres. Spotykałam się z odmową wizy turystycznej – czasowego pobytu, przyznawanej na granicy – tylko dlatego, że podróżujący nie pamiętał adresu czy numeru telefonu swojej rodziny lub przyjaciół w Kanadzie. Od razu wzbudza to podejrzenie, że turysta jest albo w nie najlepszych stosunkach z rodziną, albo zwyczajnie takiej nie posiada. Podanie samego imienia i nazwiska nie jest wystarczające. Można je przecież spisać chociażby ze strony Facebooka, także inne informacje o kanadyjskim rezydencie lub obywatelu... Zalecałabym posiadanie listu gwarancyjnego, ewentualnie znajomi czy rodzina mogą porozmawiać z urzędnikiem imigracyjnym, odbierając odwiedzającego.
Łatwiej jest także turystom posiadającym fundusze na podróż. Jeśli sytuacja finansowa osoby zapraszanej jest dobra, warto wziąć ze sobą zaświadczenia z banków, okazać się na przykład czekami podróżnymi, kartami kredytowymi itp. Osoby zamożne są mile widziane, by wydać fundusze na turystykę w Kanadzie, ponadto turyści ci w oczach urzędników są mniejszym zagrożeniem złamania prawa imigracyjnego – pozostania nielegalnie lub zatrudnienia bez autoryzacji pracy w Kanadzie.
Pomocne jest, jeśli odwiedzający Kanadę wykaże intencje powrotu, czyli posiada bilet powrotny. Nie jest prawdą, że Polacy mogą przebywać na terenie Kanady tylko przez 3 miesiące. Jeśli nie ma żadnych adnotacji urzędowych w paszporcie, jedynie pieczątka z datą wlotu/wjazdu – można pozostać na terenie Kanady przez 6 miesięcy, jest to ustalone prawem. Zalecamy także, by dokładnie zapoznawać się z dokumentami wydanymi na lotnisku. Niekiedy urząd oprócz adnotacji paszportowych wydaje dodatkowy wpinany w paszport dokument.
Zgłosił się do nas ostatnio młody mężczyzna, którego obecnie poszukuje urząd imigracyjny. Na lotnisku urzędniczka wydała mu czasowy pobyt (temporary residence) na okres 6 miesięcy, ale z restrykcją. Turysta miał się obowiązkowo stawić na lotnisku w urzędzie imigracyjnym przed wylotem – dostał do rąk własnych na lotnisku pismo, ale nie zapoznał się dokładnie z jego treścią. Dość rzadko urząd wydaje podobne restrykcje podróżującym, i jeśli w takiej sytuacji osoba nie pojawi się na meldunek przed odlotem, urząd może wystawić list gończy, rozpoczynając akcję porządkową, ewentualny areszt.
Wizy czasowego pobytu, także te z restrykcją, można przedłużyć, a zatem lepiej jest złożyć podanie o przedłużenie odpowiednio wcześniej, by informacja o przedłużeniu statusu wizytującego była odczytana z głównego systemu imigracyjnego, także przez urzędników na lotnisku, którzy anulują obowiązek meldunku przed odlotem. Pozostawanie nielegalnie i niezgłoszenie się na meldunek nie jest najlepszym rozwiązaniem, ponieważ władze imigracyjne mogą zaocznie wydać nakaz aresztu i list gończy.
Jeśli turysta chce opuścić Kanadę wcześniej, przed datą ważności wizy czasowego pobytu w powyżej opisanej sytuacji, powinien poinformować władze imigracyjne na lotnisku, by dokonano odpowiednich urzędowych adnotacji i wpisano datę stawienia się na meldunek. Niedopełnienie formalności może doprowadzić do wielu nieprzyjemnych komplikacji, także do odmowy przekroczenia granicy w czasie następnej podróży.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.emigracjakanada.net