Miłość jest zaraźliwa...
Z 91-letnią dr Wandą Błeńską rozmawiała w 2002 roku Krystyna Starczak-Kozłowska
Pod koniec listopada w wieku 103 lat odeszła Wanda Błeńska – lekarka i misjonarka, nazwana "ikoną życia misyjnego", "matką trędowatych", "polską Matką Teresą"... Honorowa obywatelka Ugandy i Poznania, w 100. urodziny odznaczona przez prezydenta RP Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, a wcześniej przez Jana Pawła m.in. II Orderem św. Sylwestra. Centrum Badawcze w Bulubie, gdzie z trędowatymi spędziła 43 lata życia – nosi nazwę "Wanda Błeńska Training". Tam zresztą nazywano ją "Dokta", a kochano tak bardzo, bowiem walcząc z grozą trądu, przez te wszystkie lata wcielała w życie ideę, która była jej dewizą: "Lekarz nie tylko leczy ciało, ale leczy też duszę".
Miałam szczęście nie tylko poznać tę niezwykłą kobietę, ale i przeprowadzić z nią wywiad w 2002 roku, gdy po powrocie z Ugandy, w Polsce dalej działała na rzecz misji. Z tym moim wywiadem wiązało się niezwykłe zdarzenie: umówiłam się telefonicznie z dr Wandą, że przyjadę do niej z Bydgoszczy do Poznania i spotkamy się na peronie dworca PKP. Po opuszczeniu pociągu stałam tam zdziwiona, że ona się nie zjawia. Po 15 minutach pojawiła się jednak ta 91-letnia kobieta z ręką na temblaku, przepraszając za spóźnienie i gęsto się tłumacząc, że przedwczoraj złamała rękę, a nie znała mego numeru telefonu, żeby mnie zawiadomić, i niełatwo jej było złapać dziś taksówkę...
W Kanadzie poszłam z tym wywiadem do jednego z ówczesnych czasopism polonijnych. Redaktor naczelny przeczytał i po paru dniach mi go zwrócił, tłumacząc, że i tak nikt z czytelników nie uwierzy, że taka kobieta w ogóle może istnieć i tak działać...
A jednak takie osoby jak "Dokta" pojawiają się na świecie – i jest to dla nas, ludzi, źródłem wielkiego optymizmu...
K.S-K.: Trąd należy do najstarszych chorób ludzkości. Już Pan Jezus leczył trędowatych. Mimo postępów medycyny czyściec trędowatych trwa przez wieki do dziś... Pani spędziła równo 43 lata jako lekarz trędowatych w Ugandzie. Kiedy podjęła Pani decyzję, aby tak spędzić większość życia?
W.B.: Właściwie od początku, odkąd sięgnę pamięcią, myślałam o tym. Po ukończeniu gimnazjum w Toruniu, jeszcze w czasach studenckich – na wydziale Akademii Medycznej w Poznaniu, wiedziałam, że chcę być lekarzem misyjnym. A te nasze najgłębsze marzenia zawsze się spełniają.
Kamerun bliżej Kanady
http://www.goniec24.com/fotogalerie/itemlist/tag/misje#sigProId1f89ff0337
W końcu sierpnia gościliśmy w Kanadzie ks. Marka Siekierkę, katolickiego misjonarza z Kamerunu. Ks. Marek znany jest wielu osobom w Toronto i Mississaudze, które zaangażowały się w pomoc jego dziełu misyjnemu, zwłaszcza sponsorując edukację dzieci pozostających pod opieką misji. Krótko przed jego wyjazdem udało nam się przeprowadzić z nim krótką rozmowę.
Ks. Marek Siekierko jest kapłanem diecezjalnym z diecezji drohiczyńskiej nad Bugiem. Ponieważ w większości przypadków spotykamy się z misjonarzami należącymi do wspólnot zakonnych, gdzie misje wpisane są w ich charyzmat, zapytaliśmy ks. Marka, jaka była jego droga do pracy misyjnej jako księdza diecezjalnego.
Ks. Marek Siekierko: Zacznijmy może od duchowej strony tej decyzji, która polega na tym, że w powołaniu kapłańskim odczuwa się jeszcze szczególne powołanie, które nazywa się powołaniem misyjnym. Jest to taki dodatkowy głos Boży, który skłania do podjęcia decyzji, aby pracować na misjach. Ja osobiście dziękuję Panu Bogu, że to się stało dosyć wcześnie, bo jeszcze jak byłem w seminarium, miałem wielkie pragnienie wyjechania na misje. Kontynent, jaki sobie wtedy wybrałem w marzeniach, to była wyłącznie Afryka. Pragnienie to dojrzewało, a jego owocem była konkretna decyzja przedstawiona własnemu księdzu biskupowi, że chcę wyjechać na misję. Ksiądz biskup po długich rozważaniach zgodził się na mój wyjazd.
Dla księży pragnących wyjechać na misje istnieje specjalny program przygotowawczy w Warszawie, który trwa rok, ze szczególnym naciskiem na język kraju, do którego się jedzie. Chodzi oczywiście o język oficjalny, a nie narzecze, których np. w Kamerunie jest ponad 250.
Moja droga misyjna była nieco inna, gdyż nie byłem w centrum przygotowawczym, ale miałem szczęście przygotowywać się w międzynarodowej grupie misjonarzy-kombonianów, którzy są nastawieni tylko na działalność misyjną w Afryce.
Moje przygotowania zaczynałem od Włoch, następnie były dwa etapy przygotowań we Francji. Po przygotowaniach we Francji, przełożeni zadecydowali, że tym pierwszym moim krajem misyjnym będzie Czad. Sam nie wybierałem kraju misyjnego. Czad, północny sąsiad Kamerunu, jest krajem muzułmańskim w ponad 90 procentach. Kościół katolicki, kiedy tam przybyłem, miał zaledwie 50 lat, a więc był kościołem bardzo młodym. Trzeba było w wielu przypadkach zaczynać pracę ewangelizacyjną od absolutnych podstaw.
Była to dla mnie solidna zaprawa misyjna, tym bardziej że toczyła się wtedy wojna domowa i każdy dzień był niepewny. Niebezpieczeństwo utraty życia czyhało na każdym kroku. Walki toczyły się również na terenie mojej misji i byłem świadkiem palących się wsi i innych okrucieństw wojennych. Wielokrotnie trzeba było szukać rannych w sawannie i w buszu. Wiązało się to z ogromnym ryzykiem, ale jednocześnie stanowiło dla mnie wyzwanie, aby nie pozostawiać tych ludzi bez otuchy i być pasterzem do końca.
Wojciech Porowski: Jak długo przebywał Ksiądz w Czadzie i w jakich okolicznościach znalazł się Ksiądz w Kamerunie?
Ks. M.S.: W Czadzie nie byłem zbyt długo, bo tylko dwa lata. Warto wspomnieć, że gdy przybyłem do Czadu, byłem tam pierwszym misjonarzem Polakiem. Natomiast gdy decyzją przełożonych zostałem przeniesiony do Kamerunu, w diecezji na południu, gdzie pracuję, zastałem wielu misjonarzy polskich, którzy pracują tam już od wielu lat. Gdy tam przybyłem, misjonarzy białych było więcej niż rodzimych. Po wszystkich tych latach proporcje się odwróciły i obecnie w mojej diecezji jestem jedynym białym kapłanem, nie mówiąc już, że jedynym Polakiem.
W.P.: Znaczy to, że pozostali kapłani rekrutują się już z ludności miejscowej?
Ks. M.S.: Oczywiście. Mamy bardzo wiele powołań. Jeśli mogę się pochwalić – w czasie mojej pracy misyjnej w misji Misimi, tam gdzie pracuję na południu Kamerunu, przy wspólnym wysiłku, do kapłaństwa doszło dwóch księży. Dwóch następnych jest już diakonami i zostaną wyświęceni jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Z tej perspektywy widać, jak potrzebna jest to praca i jakie piękne owoce przynosi. Tym bardziej że była to ewangelizacja od zupełnych podstaw, gdyż misja, w której jestem, przedtem nie istniała. Trzeba ją było dopiero założyć.
W.P.: Wyobrażam sobie, że na początku nie było łatwo.
Ks. M.S.: Na początku nie było kompletnie nic, tylko dżungla. Zjawiłem się tam jedynie z torbą podróżną wśród nieznajomych ludzi. Nie był to zresztą żaden przymus, że muszę tam zostać. Była to moja suwerenna decyzja, zgodna z Bożą podpowiedzią, że skoro już wybrałem drogę misyjną, nie można stawiać Panu Bogu warunków. Jest to powołanie, którego bym dzisiaj nie zamienił na inne.
Dla ludzi, do których przybyłem, założenie misji również stanowiło pewne wyzwanie, jako że sami mieli bardzo niewiele. Zorganizowanie najprostszych sprzętów stanowiło poważny problem. Zamieszkałem na początku w jakiejś opuszczonej, starej chacie, we wiosce, gdzie też kiedyś ktoś chciał założyć misję, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Mieszkańcy natomiast przyjęli mnie niezwykle życzliwie z wielką otwartością. Angażowali się niezwykle mocno przez te lata i wspólnym wysiłkiem oraz dzięki pomocy z zewnątrz udało nam się wybudować kościół, skromny wprawdzie, ale wystarczający na nasze warunki, salę spotkań, a także kuchnię wiejską. A wszystko to przy pomocy wielu ofiarnych ludzi, zwłaszcza z Kanady. Niech mi będzie wolno wspomnieć w tym miejscu Państwa Mikołajczyków, którzy mnie tu do Kanady zaprosili i z których gościny korzystam.
Chciałbym również serdecznie podziękować wszystkim kapłanom, księżom proboszczom, począwszy od kościoła Chrystusa Króla, poprzez kościół św. Kazimierza, po kościół św. Maksymiliana Kolbe, za serdeczne i pełne zrozumienia przyjęcie, które mi zgotowali. Wielkie Bóg zapłać. Spotkałem tutaj wielu, wielu ludzi dobrej woli, otwartych i życzliwych, dzięki których pomocy mogę spełniać marzenie, zwłaszcza dzieci, marzenie zupełnie podstawowe, którego my syci, nawet nie jesteśmy w stanie pojąć. Marzenie, aby codziennie mieć co jeść. Aby przeżyć dzień bez uczucia głodu.
Inna akcja, którą prowadzimy, ma umożliwić dzieciom pójście do szkoły. Opiera się ona na opłaceniu dziecku czesnego przez osoby, które są w tę akcję zaangażowane.
W.P.: Jaki obszar obejmuje misja, którą Ksiądz prowadzi, i jak wygląda praca duszpasterska na takim obszarze?
Ks. M.S.: W skład misji wchodzi jedenaście wiosek, w każdej wiosce jest kaplica. Odległości już nie są tak ogromne jak kiedyś, gdyż jak już powiedziałem, mamy liczne powołania i dzięki temu wzrosła gęstość ośrodków misyjnych. Odległość przeciętna od centrum do poszczególnych wiosek to nie więcej niż ok. 30 km. Do wiosek nie jedzie się w każdą niedzielę. Objazdy wiosek zaplanowane są na ok. dwóch do trzech razy do roku. Jedzie się wtedy na cały dzień i załatwia wszystkie sprawy duszpasterskie. Do takich objazdów wykorzystuje się porę suchą, gdyż w porze deszczowej dotarcie gdziekolwiek ze względu na kiepskie drogi jest niemal niemożliwe.
Za to na wielkie święta mieszkańcy wiosek schodzą się do kościoła.
Oczywiście jeden człowiek nie jest w stanie wszystkich tych spraw ogarnąć, dlatego też ważną rolę odgrywają katecheci, bez których pomocy praca na misji byłaby niemożliwa. W każdej wiosce mamy przynajmniej trzech katechetów – jedną katechetkę, zajmującą się dziećmi, przygotowującą dzieci do chrztu, pierwszej komunii czy bierzmowania, i dwóch katechetów mających pod opieką dorosłych.
Dodatkową rolą katechetów jest także ułatwianie porozumienia się w lokalnym dialekcie. Gdy idzie o sprawy językowe, to liturgię i wszystkie sakramenty sprawuję w ich najbardziej popularnym narzeczu – eundo.
W.P.: Na zakończenie naszej krótkiej rozmowy chciałbym Księdzu serdecznie podziękować za spotkanie i przybliżenie nam spraw misji. Pozostaje tylko życzyć Księdzu przede wszystkim dużo zdrowia, jako że w tamtym klimacie to niezwykle ważne, wielu łask Bożych oraz wielu duchowych owoców wśród ludzi, z którymi Ksiądz pracuje, a nam tu wszystkim poczucia solidarności z naszymi misjonarzami, abyśmy chętnie wspierali ich modlitwą i ofiarą. Szczęść Boże.
Ks. M.S.: Szczęść Boże i jeszcze raz wielkie Bóg zapłać wszystkim wspierającym misje zarówno afrykańskie, jak i na innych kontynentach.
PS Wszelką pomoc dla misji ks. Marka prosimy kierować na adres: Fundacja Charytatywna Kongresu Polonii Kanadyjskiej, 28 Roncesvalles Ave., Toronto, ON M6R 2M4 z dopiskiem na czeku 24583 Kamerun. Wszelkich innych informacji udzielą Państwo Wiesława i Piotr Mikołajczyk (Mississauga), tel. 905-277-2759.