Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpościera się Rattray Marsh Conservation Area, czyli bagienny rezerwat przyrody – prawdziwe uroczysko, miejsce gniazdowania wielu gatunków ptaków, pięknie zagospodarowane i utrzymane. Bagna, nad którymi można chodzić po drewnianych ścieżkach, o każdej porze roku są inne. Jesień to piękny czas, aby tam pospacerować, nie tylko ze względu na wspaniałe kolory, ale też przez to, że nie ma już komarów.
W okresie wylęgu komary na bagnach potrafią nas zjeść żywcem. Można tam wybrać się na rower, można pospacerować z psem; nie wolno łowić ryb...
jeśli możesz wspomóż nasze wydawnictwo
Najłatwiej zaparkować samochód we wspomnianym parku Jack Darling i wzdłuż jeziora pomaszerować na zachód, do wejścia od wschodniej strony. Samochód można też zostawić w pobliżu szkoły Green Glade po zachodniej stronie.
Można też zostawić auto na parkingu przy szkole Green Glade Middle School
Park jest dziewiczy, niezmieniony drzewostan daje szansę podziwiać tereny Mississaugi znane jedynie ludziom, którzy dawno już odeszli.
Początkowo bagna nazywały się Cranberry, ale w 1945 roku tak spodobały się majorowi Rattrayowi, że postanowił je kupić i zachować dla przyszłych pokoleń (czyli nas). Po jego śmierci różne grupy walczyły o utrzymanie statusu rezerwatu na tym terenie, liczącym w sumie 94 akry. Podobno są to ostatnie już bagna, które zachowały się w dziewiczym stanie u zachodnich brzegów jeziora Ontario. Świetne miejsce do fotografowania ptaków, świetne miejsce, żeby odpocząć bez konieczności stania w korkach, wyjść z rodziną na spacer. Malkontenci narzekają, że czasem czuć od pobliskiej rafinerii i cementowni, ale jak ktoś szuka, to zawsze coś złego znajdzie. Ja w każdym razie żadnych złych rzeczy nie zauważyłem i miejsce z czystym sercem polecam. Na kanale YT GoniecTv Toronto jest film z przelotu dronem nad bagnami.
Andrzej Kumor
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=30#sigProId43132535f5
Nie taki Jukon straszny… (cz. 2): Śladami poszukiwaczy złota
Lato 1896 roku było gorące i suche, tak że poziom wody w rzekach znacznie się obniżył. W sierpniu z Carcross w dół rzeki Jukon ruszyli Skookum Jim Mason (indiańskie imię Keish), Charlie Dawson i Patsy Henderson, a ich celem było poszukiwanie siostry Masona Kate (Shaaw Tlaa) i jej męża George’a Carmacka. Odnaleźli ich nad rzeką Klondike, która wpada do rzeki Jukon, i poznali przy tym poszukiwacza złota Roberta Hendersona. Ten zasugerował im, gdzie może znajdować się cenny kruszec. Mieli szczęście i 16 sierpnia odkryli pokaźnie złoża złota w Rabbit Creek, który potem przemianowano na Bonanza Creek. Kto dokonał odkrycia? Nie wiadomo na pewno, ale zajęcie działek zgłosił Carmack (pozostali członkowie grupy obawiali się, że władze nie uznają rejestracji dokonywanej przez przedstawicieli ludności rdzennej).
Wieści szybko się rozniosły. Na początku lokalnie, a „szeroki świat” dowiedział się o jukońskim złocie w lipcu 1897 roku, gdy do San Francisco i Seattle przypłynęły statki towarowe z cennym ładunkiem. Od razu znalazły się rzesze chętnych do podróży, którzy nie mieli pojęcia o warunkach panujących po drodze i na miejscu. Pierwsi poszukiwacze wyruszyli już po tygodniu. Płynęli do dwóch niewielkich osad, Dyea i Skagway. Dalej droga wiodła przez góry i przez przełęcze Chilkoot lub White do jezior Lindeman i Bennett (oddzielonych bystrzami i przełomami), a następnie przez 850 kilometrów rzeką Jukon (która właściwie dopiero od Whitehorse jest żeglowna, a wcześniej najeżona niebezpieczeństwami) do Dawson City.
Kanadyjskie władze wymagały, by każdy z poszukiwaczy wziął ze sobą roczny zapas żywności i sprzętu. Taki ekwipunek ważył prawie tonę, z czego jedzenie około 520 kg. Był niesiony na plecach przez samego poszukiwacza, wynajętych tragarzy i konie. Tragarze śrubowali ceny, dorabiali się też handlarze z Seattle i szacuje się, że w ciągu trzech lat zarobili więcej niż poszukiwacze złota, którym udało się znaleźć cenny kruszec w Klondike.
Nie taki Jukon straszny… (cz. 1)
Mississauga liczy 20 razy więcej mieszkańców niż Jukon, a jednocześnie ma 1650 razy mniejszą powierzchnię. Według danych statystycznych z września 2016 roku, na Jukonie mieszkają 37 642 osoby, przy czym terytorium ma tylko trzy miasta, w których liczba ludności przekracza 1000 – to stolica Whitehorse (populacja 28 012), Dawson City (2128) i Watson Lake (1451). W lipcu dzień w Dawson City trwa 21 godzin, w Whitehorse – 19. W stolicy terytorium pierwsze przymrozki odnotowuje się pod koniec sierpnia, a ostatnie – na początku czerwca. Dni bez mrozu jest przeciętnie 82. Na terenie Jukonu znajduje się 20 szczytów, których wysokość przekracza 3000 metrów n.p.m., wśród nich Mount Logan (5959 m n.p.m.), będący najwyższym szczytem Kanady i najszybciej wypiętrzającą się górą na świecie. Pod względem wymiarów całego masywu jest największą niewulkaniczną górą świata, jego obszar wraz z otaczającymi go lodowcami jest porównywalny z wielkością Szwajcarii. W Górach Św. Eliasza, paśmie, do którego należy Mount Logan, znajdują się największe na świecie pola lodowe położone poza obszarem biegunowym.
Gdy przez ostatnie pół roku mówiliśmy znajomym, że wybieramy się w wakacje na Jukon, większość pukała się w głowę. Pozostali zaczynali na nas dziwnie patrzeć, gdy dodawaliśmy, że wybieramy się tam w drugiej połowie sierpnia, a nie w czerwcu czy w lipcu. Nie do końca potrafili zrozumieć to, że nie chcieliśmy, by meszki i komary zepsuły nam wyjazd. Jednocześnie unikając dnia polarnego, zwiększaliśmy swoje szanse na zobaczenie zorzy polarnej (co od dawna było moim marzeniem). Poza tym zależało nam na zobaczeniu tundry w kolorach jesieni. Wiedzieliśmy, że wybieramy się na Jukon, a nie na Kubę, więc nie liczyliśmy na to, że uda nam się założyć krótkie spodenki.
Gofry po belgijsku
Zamarzyły nam się gofry. Belgijskie - takie, jakich zapach roznosił się w naszych licealnych i studenckich czasach w podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie. Szybkie poszukiwania w internecie i wytypowaliśmy lokal Wafels&More przy Augusta Ave. Podobno prawdziwe belgijskie, z belgijskim cukrem i robione w belgijskich gofrownicach. Spragnieni gofrów byliśmy gotowi nawet do poświęcenia, jakim jest pójście na Kensington Market. I muszę przyznać, że było warto. Zapach gofrów czuć jeszcze zanim się dostrzeże wciśnięty pomiędzy inne sklepy, choć w środku zadziwiająco przestronny, lokal. Porcje nieduże, gofry takie "ciastowe", a nie nadmuchane, i przyjemnie słodkie. Proste - z lodami, bitą śmietaną, bananami lub truskawkami i polewą czekoladową - bo czego chcieć więcej (w zależności od kombinacji dodatków ceny od 7 do 8 dol.). W menu jeszcze gofry "na słono", kawa Illy i gorąca czekolada. Polecamy!
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=30#sigProId538b014cd8
Szlakami bobra: Dzikie indyki
Kanadyjski Thanksgiving, w przeciwieństwie do amerykańskiego, korzeniami sięga Europy i święta plonów. Pierwsze Święto Dziękczynienia w Ameryce Północnej odbyło się w 1578 roku. Angielski odkrywca Martin Frobisher dotarł do Nowej Fundlandii i chciał podziękować w ten sposób za szczęśliwą podróż do Nowego Świata. Miało to miejsce 43 lata przed przybyciem pierwszych osadników do Plymouth w Massachusetts i słynną ucztą dziękczynną z Indianami, na której pamiątkę USA celebrują to święto. Przez setki lat świętowano Thanksgiving w Kanadzie w końcu października lub na początku listopada, a dopiero w 1879 roku oficjalnie proklamowano je świętem narodowym, jako „podziękowanie dla Wszechmocnego Boga za błogosławieństwo dla Kanady w postaci daru obfitych plonów”. Natomiast jedno łączy obie tradycje, kanadyjską i amerykańską, czyli główna pozycja w menu rodzinnego obiadu tego dnia, indyk. Współcześnie w Święto Dziękczynienia jemy indyki domowe, hodowlane, ale przez setki lat w tym dniu na stole pojawiał się dziki indyk. O nim właśnie wypadałoby napisać coś z okazji tego dnia, bo jego rola dla przetrwania człowieka w Ameryce jest nie do przecenienia.
Z cyklu "Blisko domu": Chudleigh’s farm w sam raz na Thanksgiving
Farma Chudleigh’s, na północ od autostrady 401 w Milton, to piękne miejsce na rodzinny wyjazd w jesienny weekend.
Autostradą 401 jedziemy do drogi nr 25 w Milton, tam skręcamy na północ i już za kilometr z kawałkiem po lewej stronie mamy Chudleigh’s.
Jedyny problem to fakt, że farma jest bardzo popularna i czasem przed wjazdem jeszcze na drodze 25 ustawiają się długie kolejki, dlatego lepszą propozycją jest dojazd od północy; czyli musielibyśmy gdzieś tam wcześniej zjechać i od Acton dojechać na miejsce.
Parking mieści kilkaset samochodów i bywa tłoczno, choć wszystko jest doskonale zorganizowane.
Naprawdę jest w Chudleigh’s co robić, oprócz tego, że możemy sobie samemu nazbierać jabłek, przejechać się wozem za traktorem, pogłaskać zwierzęta hodowlane, jak owce, kozy, osiołki, poprzyglądać się nowym cielakom, to jeszcze mamy bardzo rozbudowaną część dla dzieci – piękny drewniany plac zabaw z trzema wysokimi zjeżdżalniami na siano, labirynty z siana czy przejażdżka na kucu.
W sklepie można kupić przetwory z jabłek, dżemy, placki z jabłek; wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Jeśli jednak ktoś sądzi, że na farmie u rolnika będzie taniej, to jest w błędzie. Naprawdę można śmiało farmę Chudleigh’s polecić, choć z adnotacją, że w tym okresie pięknej jesieni, przy dobrej pogodzie, będzie tam bardzo dużo ludzi. Jeśli komuś to nie przeszkadza, jeśli ktoś potrafi sobie znaleźć Cichy Zakątek, jest to doskonała propozycja na sobotni czy niedzielny wyjazd, zwłaszcza dla rodzin z małymi dziećmi – będą wniebowzięte.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=30#sigProIdfcfcb2b2bc
Canoeing Joeperry Lake
Chociaż brałam już udział w niejednej wycieczce po jeziorach Ontario, to jednak nadal obawiam się dużych jezior. Przy niekorzystnej zmianie pogody i silnym wietrze powstają spore fale i o wywrotkę nie jest trudno, a będąc gdzieś na środku jeziora, można doświadczyć poważnych konsekwencji. Dlatego z ulgą usłyszałam od mojego męża Andrzeja, że mimo spóźnionej pory udało się zarezerwować biwaczysko na jeziorze Joeperry w Parku Prowincyjnym Bon Echo. Na jeziorze tym byliśmy już kilka lat temu w małej grupie z Polonijnego Klubu Turystycznego „Koliba”.
Jezioro jest nieduże jak na Ontario, ma około 2 km na 1,5 km. Nie ma tutaj motorówek ani żadnych daczy, więc woda jest wyjątkowo czysta i mnogość ryb, czego doświadczyliśmy. Do jeziora dojeżdża się przez bramę parku Bon Echo. Tam też nad tak zwaną laguną opłaca się wynajem łodzi (40 dolarów za dobę), pobiera wiosła i kamizelki. Stąd jedzie się 8 km żwirową drogą na parking.
Szlakami bobra: Canoe szlakiem Gibson-McDonald – Wolnoć, Tomku, w swoim domku
Jesień w Ontario nadeszła nieubłaganie, choć z temperaturą pod koniec września ponad 30 stopni Celsjusza przy olbrzymiej wilgotności, dającą odczuwalność jak 40, i prawie zero wiatru. Jesień próbowała udawać lato, ale z długością dnia jej niestety nie wyszło. Mieliśmy do wyboru dwie możliwości – siedzieć w weekend w klimatyzowanym domu (na dworze za gorąco) lub wyjechać nad wodę. Z powodu wcześnie już zapadającego zmroku i krótkiego weekendu musiało to być blisko Toronto.
Mapa i szybka decyzja. Gibson-McDonald Canoe Route. To 56-kilometrowa trasa canoe, w większości przebiegająca przez ziemie koronne, gdzie obywatel Kanady może pływać i biwakować za darmo w miejscu, które sobie wybierze. Żadnych rezerwacji, żadnych rejestracji, żadnych ograniczeń, żadnych opłat. Wolnoć, Tomku, w swoim domku… Stara, dobra Kanada. I tylko dwie godziny jazdy na północ od Toronto. Jedynym warunkiem jest posiadanie wodnego środka transportu.
Niedaleko od domu: W górę Credit River po jesienne kolory
Kontynuując wycieczki nieopodal domu, w niedzielę wybraliśmy się z córką Julką starym szlakiem, czyli w górę rzeki Credit od Port Credit.
Wodowanie kajaka jest trochę utrudnione, dlatego że po podniesionym stanie wody nie założono ponownie pomostów publicznych i zostaje tylko rampa do wodowania z parkingu przy latarni morskiej.
Pobliski wygodny parking na trawce też jest zamknięty aż do odwołania, bo aż tam stała woda. Poziom wrócił już jednak do normy, ale pomostów nikt nie założył.
Tymczasem po Credit River idą w górę łososie, ale w niedzielę rzeka jeszcze nie śmierdziała, czyli nie ma w niej jeszcze rybich trupów. Zwodowaliśmy się więc wprost, podwijając nogawki, i niespiesznie powiosłowaliśmy aż za autostradę QEW.
Rzeka Credit
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=30#sigProIdafec3c098e
Tam właśnie rozpościera się przyjemne i piękne rozlewisko (patrz zdjęcie z drona), na którym zobaczyć można mnóstwo różnego ptactwa; kaczki, gęsi, czaple, no i oczywiście mewy. Rzeka jednak wypłyca się i o ile poprzednim razem mogliśmy dotrzeć aż w głąb pola golfowego, bo było głębiej, ale ze względu na nurt w pewnym momencie musieliśmy zawrócić, bo staliśmy w miejscu. Tym razem, podobnie jak latem ubiegłego roku, już jakieś 200 – 300 m od mostu zaczęliśmy szorować dnem po kamieniach i trzeba było zawracać.
Nie zmienia to faktu, że jest to piękna okolica i świetny cel niedzielnej czy sobotniej wycieczki. Warto się tam przepłynąć, a niestety nie ma wypożyczalni. W Port Credit jest tylko klub kajakowy i zdaje się, że jego członkowie niezbyt przychylnie patrzą na „prywatnych” kajakarzy, traktując rzekę jako własną. Często można spotkać na tym akwenie szybkie dwójki czy jedynki, w których wiosłuje się tyłem. Trzeba na tych ludzi uważać, no bo nie patrzą za siebie.
Podsumowując, warto więc zabrać dobry aparat i sfotografować kwiatki, ptaki, lasy, wodę; przyrodę, do czego namawiam, zachęcając jak zawsze do kupna dmuchanego kajaka, taniego, a dającego mnóstwo satysfakcji.
Na wózku inwalidzkim w świat
Szanowna Polonio,
z całego serca dziękuję za wsparcie mojej tegorocznej wycieczki po Paryżu i Londynie.
Dzięki Państwa ofiarności, miałem okazję zobaczyć w życiu dwa nowe miasta w Europie.
Pobyt był bardzo udany i owocny, bez żadnych komplikacji. Leciałem samolotem po raz pierwszy w życiu, więc było to dla mnie miłe, nowe doświadczenie.
Poznałem również miłych, sympatycznych ludzi, z którymi utrzymuję kontakt przez Internet.
Jeszcze raz dziękuję społeczności polonijnej za realizację mojego marzenia, wspomnienia z wyprawy zostaną we mnie do końca życia.
Z wyrazami szacunku,
Michał Sydorko
Pobyt w Paryżu i Londynie był niesamowitym przeżyciem w moim życiu. Również ze względu na moją niepełnosprawność, ponieważ musiałem mierzyć się z zupełnie nowymi doświadczeniami.
Przede wszystkim pierwszy raz leciałem samolotem. Obsługa lotniska we Wrocławiu (oraz w Londynie, przy samolocie powrotnym do Polski) była bardzo miła i pomogła mi aż do zajęcia miejsca na pokładzie samolotu. Tutaj nie ma żadnych przeszkód w podróżowaniu dla osoby niepełnosprawnej, tylko przy rezerwacji biletu należy zaznaczyć opcję, że potrzebuje się pomocy.
W Paryżu byłem zafascynowany pięknem starych, zadbanych kamienic. Byłem wzruszony, móc oddać cześć największemu kompozytorowi, Chopinowi, przy jego grobie w największej paryskiej nekropolii, Père-Lachaise. Transport publiczny jest częściowo dostosowany dla osób niepełnosprawnych. Metro było budowane w XIX wieku, więc praktycznie wszystkie stacje są niedostępne dla wózkowiczów. Najlepszym transportem są autobusy, nimi można dojechać wszędzie, do każdego ważnego miejsca w Paryżu.
Londyn zachwyca wielkością oraz różnorodnością atrakcji. Dla każdego coś miłego, nie ma miejsca na nudy. Cieszę się, że miałem okazję wysłuchać na żywo bicia dzwonu w Big Benie, ponieważ teraz „zamilkł” aż na cztery lata. Byłem również przed siedzibą brytyjskiej królowej (Buckingham Palace), niestety nie było jej w środku pałacu podczas mojej wizyty, więc nie załapałem się na popołudniową herbatkę u niej. Londyn jest niesamowicie wielkim miastem, o wiele większym od Paryża. Pełnym turystów z całego świata oraz oczywiście mieszkańców.
Z komunikacją z innymi ludźmi nie było problemów. Osobiście dość dobrze potrafię posługiwać się językiem angielskim. Paryżanie, wbrew powszechnym stereotypom, są w stanie komunikować się po angielsku, jednak z drugiej strony, wypada znać kilka zwrotów po francusku.
Na swojej drodze życiowej poznałem wielu miłych, sympatycznych ludzi z całego świata, z którymi utrzymuję teraz kontakt przez Internet. Między innymi z Japonii, Grecji czy z USA.
Oczywiście spotkałem również Polaków, którzy byli tak jak ja turystami albo wiele lat żyją we wspomnianych miastach, więc mogłem zawsze liczyć na ich uprzejmość oraz dobrą radę.
Gorąco polecam Państwu wizytę w tych miastach któregoś dnia. Najlepiej na początku sierpnia, wtedy paryżanie wyjeżdżają na wypoczynek i praktycznie sami turyści są w stolicy Francji. Natomiast w Londynie każdego dnia jest wszędzie pełno ludzi.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=30#sigProIdb1402e1fc0