Spotkanie z Afryką
Ostatnie trzy tygodnie miałem okazję podróżować wraz z polską grupą po Afryce. W czasie tej podróży odwiedziliśmy Południową Afrykę, Namibię, Botswanę, Zimbabwe oraz Zanzibar. Mieliśmy również odwiedzić Zambię, ale ze względu na epidemię cholery – postanowiliśmy ominąć ten kraj, by uniknąć konieczności potencjalnej kwarantanny.
Nigdy przed tą podróżą nie miałem wyobrażenia o skali tych krajów oraz ogromnych kontrastach społecznych i gospodarczych. Duża część podróży odbywana była autobusem. Może niezbyt wygodna to forma podróży w ogromnych upałach, ale jednocześnie pozwalająca na prawie namacalny kontakt z otoczeniem. Oglądanie Afryki z lecącego samolotu jest zupełnie inne niż szansa obserwacji przesuwającego się krajobrazu z ludźmi oraz zwierzętami za oknem.
Każdy z odwiedzonych krajów ma ogromne złoża surowców naturalnych, które zwykle należą do największych na świecie. Są one jednak w wielu przypadkach słabo wykorzystane albo marnowane przez skorumpowane rządy.
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zostać lotnikiem...
Podwieszałem kamery na balonach, kilka ładnych lat temu kupiłem zabawkowego drona, który niestety nie miał GPS i skończył na drzewie. Zaporowa cena „porządnych” dronów – ponad tysiąc dolarów, kazała mi czekać i czekać, aż w końcu uznałem, że lustrzanka z dobrym obiektywem już mi nie służy, sprzedałem rzecz i kupiłem z drugiej ręki drona DJI Phantom 3 Standard – najniższy model w chińskiej (DJI to chińska firma, największy na świecie producent dronów) rodzinie Phantomów, ale też model ten „prosty”, wyposażony jest we wszystkie konieczne technologie stabilizacyjne (choć operuje jedynie na satelitach GPS, podczas gdy wyższe modele mają także GLONASS) oraz kamerę rozdzielczości 2,7K (obecnie wyższe modele mają minimum 4K).
Niska cena to również gorszy system łączności między kontrolerem a dronem w powietrzu, a dron przez link (w tym wypadku wi-fi) przekazuje do operatora nie tylko obraz z kamery, ale wszystkie dane telemetryczne, a więc odległość, wysokość, prędkości – wznoszenia i poziomą, kierunek lotu, czas, jaki pozostał do wyczerpania baterii, i wiele, wiele innych. Słowem, mamy wszystkie dane pozwalające na bezpieczny lot. Lepsze modele dronów mają również system pozwalający na unikanie przeszkód, ale najczęściej działa on jedynie z przodu, a więc lecąc bokiem – co z uwagi na filmowanie nie jest wcale rzadkie – możemy o coś zahaczyć.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=20#sigProIdaff82e4b9d
W przypadku mojego P3S przy użyciu prostego „odblaskowego” wzmacniacza sygnału w postaci ekranu z tyłu anteny, zasięg wynosi do 800 m – 1 km – w zależności od terenu i zakłóceń. W momencie, gdy sygnał niknie, dron rozpoczyna procedurę powrotu „do domu”, czyli punktu, z którego wyleciał, wznosząc się najpierw na zadany pułap, bezpieczny dla ominięcia przeszkód terenowych. Z mojego doświadczenia wynika, że działa to bez zarzutu. Tryb ten można również wyłączyć, gdy uznamy, że odzyskaliśmy pełną kontrolę nad powracającym statkiem powietrznym.
Procedura powrotu do domu jest również uruchamiana, jeśli poziom naładowania baterii jest niski, a gdy osiąga wartość krytyczną, dron zaczyna lądować, niezależnie od tego, gdzie się znajduje – chodzi o to, by na nic i na nikogo nie spadł.
Na dodatek, jeśli nie jesteśmy zbyt sprawni w pilotażu (a naprawdę warto się przeszkolić na jakimś zabawkowym tanim dronie), to możemy skorzystać z trybów Homelock albo Courselock. Wówczas dron lata na kierunkach od nas i do nas albo na zadanym kierunku i nie musimy się orientować, w jakiej jest pozycji w przestrzeni, czyli gdzie ma przód, a gdzie tył. Jest to bardzo wygodne.
Oczywiście, ponadkilogramowy obiekt w przestrzeni powietrznej to nie przelewki i należy do tego podchodzić poważnie. Aby bezpiecznie latać, warto więc przed misją „zawiesić” drona na kilku metrach i zrobić – jak to się robi w samolotach – odczytanie listy kontrolnej, aby upewnić się, czy wszystko dobrze działa.
Do sterowania oprócz kontrolera służy tablet lub smartfon – koniecznie z szybkim procesorem i minimum 2 GB RAM-u – to na nim otrzymujemy obraz z kamery, który oprócz tego nagrywany jest bezpośrednio na kartę pamięci na pokładzie. Aby to móc robić, musimy załadować aplikację DJI – android albo Apple.
Wiele osób na tym poprzestaje.
Mnie trochę przeszkadzał fakt, że mój dron latał w terenie miejskim praktycznie jedynie do 600 m. Wystarcza to w zupełności do zrobienia selfie, ale robi się smutno, gdy właściciele o wiele droższych dronów, jak choćby Mavica Pro (1600 dol.), opowiadają o lotach na odległość 3 – 4 km i dalej.
Sprawę rozwiązuje aplikacja Litchie, która niestety jest płatna (29 dol.), dzięki niej mój prosty tani dron ma drugą młodość.
Po pierwsze, latając na tej aplikacji, mamy dodatkowe możliwości, których tanie drony P3S „fabrycznie” nie mają, jak tryb follow-me, gdzie dron na zadanej wysokości i w zadanej odległości podąża za obiektem, albo tracking, gdzie możemy podwiesić nasz aparat na wysokości powiedzmy 15 metrów i kazać mu „patrzeć za piłką” – uzyskamy w ten sposób „kamerzystę”, który na przykład śledził będzie akcję rozgrywanego meczu piłki nożnej.
Jednak najbardziej fascynująca jest funkcja lotów terenowych do wyznaczonych punktów. Dron leci wówczas od wskazanego na mapie jednego punktu do drugiego, realizując misję, którą może mieć nawet długość 5 -10 km – wówczas wszystko zależy od pojemności baterii.
W bardzo prosty sposób na mapie Google’a wskazujemy trasę – skąd dron ma wylecieć i dokąd polecieć, ustalamy wysokość punktów, a także możemy określić obiekty zainteresowania kamery, na które dron automatycznie, będzie nalatywał, płynnie filmując. Jednym słowem dzięki temu uzyskujemy aparat latający zdolny do realizowania automatycznie misji zapisanych w jego komputerze pokładowym. Cudo!
Nasze działanie sprowadza się do klikania myszą i ustalania punktów zwrotnych trasy drona – ich miejsca, wysokości a także prędkości, z jaką dron ma się poruszać od jednego do drugiego oraz obiektów do fotografowania i filmowania. W danym miejscu dron może też robić automatycznie panoramę 360 stopni albo zdęcia zadanych obiektów. Dane misji po odpaleniu drona są następnie przeładowywane bezprzewodowo do statku powietrznego, który macha nam na pożegnanie (przesadzam), odmeldowuje się i tyle go widzimy.
Od momentu załadowania danych, misja odbywa się autonomicznie i do jej realizacji nie jest potrzebny kontakt z kontrolerem. Oznacza to, że w pewnym momencie tracimy kontakt z dronem, kontroler zapala czerwoną lampkę disconnect i...
I pozostaje nam cierpliwie obgryzać paznokcie, aż dron (jeśli misja kończy się w tym samym punkcie, gdzie nastąpił wylot) po 15 minutach zjawi się ponownie. Najpierw uzyskujemy kontakt danych telemetrycznych – zapala się zielona lampka, a następnie powraca obraz z kamery pokładowej. Misje realizowane są przeciętnie z prędkością 30 km/h i jeśli wszystko dobrze policzyliśmy (trzeba uważać na wysokość względną poszczególnych punktów, bo są one zapisywane w wysokości bezwzględnej GPS), mamy piękny film do obejrzenia w domu. Z oczywistych powodów (warkot motorów elektrycznych i śmigieł) kamera nie nagrywa dźwięku. Przelot na wysokości 100 m jest praktycznie niezauważalny z ziemi.
Dla zasady warto na koniec podać obowiązujące przepisy: w celach rekreacyjnych wolno latać jedynie w odległości większej niż 9 km od lotnisk i lądowisk śmigłowców; nie wolno latać nad grupami ludzi, nad prywatnym terenem, na wysokości ponad 100 m, w odległości większej niż 500 m od kontrolera, autonomicznie i bez kontaktu wzrokowego z aparatem.
Generalnie więc niewiele wolno. I trzeba się z tym liczyć.
Filmy na stronach YouTube kanał GoniecTv Toronto
Andrzej Kumor
Nie taki Jukon straszny... (cz. 5): Pod zielonym dachem nieba
Na samym początku autostrady Dempstera kierowcy powinni się upewnić, że mają pełny bak. Następna stacja benzynowa za 370 kilometrów. Dalej tablica z kilometrami – Eagle Lodge 363, Inuvik 735. Ciekawe, kiedy dopiszą Tuktoyaktuk, w końcu niedawno świętowaliśmy otwarcie całorocznej drogi do samego Oceanu Arktycznego. Po przejechaniu krótkiego odcinka od skrzyżowania z Klondike Highway, czyli od wjazdu na autostradę Dempstera, asfalt się kończy. Droga jest po prostu bita, ziemno-żwirowa, miejscami trochę dziurawa, ale generalnie utrzymana bardzo przyzwoicie.
Dempster Highway przebiega przez Park Terytorialny Tombstone, do którego zmierzamy, przecina góry Ogilive i Richardsona, a na końcu wiedzie przez rozległą deltę rzeki MacKenzie. Została poprowadzona w większości zgodnie z przebiegiem dawnej drogi do Fort McPherson, którą pokonywano przy pomocy psich zaprzęgów. Jej nazwa pochodzi od nazwiska kaprala Williama Dempstera, urodzonego w Walii w 1876 roku, który przybył do Kanady w 1897 jako funkcjonariusz North-West Mounted Police (NWMP). W związku z nastaniem gorączki złota pod koniec XIX i na początku XX wieku policja wzmocniła swe siły na Jukonie i na Terytoriach Północno-Zachodnich. Do jej obowiązków należało docieranie do najbardziej oddalonych społeczności. Właśnie w ramach tych patroli w grudniu 1910 roku z Fort McPherson wyruszyło czterech funkcjonariuszy. Mieli dotrzeć do Dawson City, ale nigdy się tam nie pojawili. W marcu 1911 roku Dempster wraz z dwoma konstablami wyruszył na poszukiwania zaginionych. Ekipa pokonała trasę w rekordowym tempie mimo trudnych warunków. Ciała zaginionych odnaleziono 22 marca. Mężczyźni zostali pochowani w Fort McPherson. Dempster pracował w NWMP do 1934 roku. Budowa drogi w dzisiejszym kształcie zaczęła się w 1959 roku i trwała z przerwami przez 20 lat. Prace przyspieszały, gdy rosły nadzieje na odkrycie wartościowych złóż ropy.
Nie taki Jukon straszny… (cz. 4): Niestrudzone łososie, kopalnie srebra i mekka poszukiwaczy złota
Każdego roku łososie z gatunku chinook z północnych obszarów Pacyfiku rozpoczynają migrację na tarło w górę rzeki Jukon. Mają mniej więcej trzy miesiące na pokonanie 3200 kilometrów. W połowie lipca docierają do Dawson City, a w połowie sierpnia – do Whitehorse. Tam natrafiają na przeszkodę. Rzeka jest przegrodzona tamą. Żeby jednak nie zniweczyć niewyobrażalnego wysiłku łososi (które w czasie migracji nie przyjmują pożywienia), przy jednym z brzegów rzeki w czasie budowy tamy i elektrowni w latach 50. ubiegłego wieku powstała przepławka, czyli specjalny kanał dla migrujących ryb omijający zaporę. Przepławka w Whitehorse jest najdłuższą taką drewnianą budowlą na świecie – ma długość 366 metrów. Dzięki niej łososie mogą płynąć dalej i składać ikrę. Jajeczka leżą przez zimę zakopane w żwirowym dnie rzeki. Narybek pojawia się na wiosnę. Ryby spędzają dwa lata w górnym odcinku rzeki, po czym płyną do oceanu, by po kilku latach powrócić na tarło tam, gdzie same przyszły na świat.
Do przepławki w Whitehorse przylega niewielki pawilon z trzema oknami, przez które można podglądać przepływające ryby. Przy ostatnim znajduje się krata zatrzymująca je na chwilę. Pracownicy Yukon Energy liczą łososie i określają ich płeć, po czym odsuwają kratę i pozwalają im płynąć dalej. W tym roku naliczyli 1227 łososi chinook, o 300 mniej niż w ubiegłym. Kilka z nich udało nam się zobaczyć podczas jednego z naszych czterech przystanków w Whitehorse. Obserwacja ryb jest bardzo wciągająca. Wycieczka do przepławki to, moim zdaniem, obowiązkowy punkt zwiedzania miasta.
Taaaka ryba!
Moja „kubańska” przygoda wędkarska trwa od wielu lat. Każdego roku staram się spędzić tam wędkarskie wakacje.
Tak też było w tym roku. Zaplanowany na początek września wyjazd został niestety wymazany z kalendarza poprzez wizytę huraganu „Irma”, który to przeszedł nad Cayo Coco (moje miejsce docelowe) dokładnie tego samego dnia, kiedy ja miałem tam być.
Z niedowierzaniem oglądałem zdjęcia pokazujące zniszczenia z tego regionu. Wszystkie hotele oraz port lotniczy uległy poważnym uszkodzeniom. Lotnisko przypominało krajobraz po bitwie!
Osobiście byłem przekonany, że miną lata, zanim ktokolwiek wyląduje po raz pierwszy na tym lotnisku i zanim hotele ponownie dadzą zatrudnienie wielu Kubańczykom. Jadąc na wakacje, bardzo rzadko myślimy o tych, którzy nas obsługują i dla których praca w hotelach jest jedyną możliwością utrzymania rodziny. W chwili katastrofy, jaka miała miejsce na Kubie (szczególne w rejonie Cayo Coco), wielu ludzi znalazło się bez środków do życia!
My, Polacy, wiemy, że „komuna” nie dba o obywatela. On się sam musi wyżywić. W takiej sytuacji nawet najmniejsza pomoc jest na wagę złota i o tym warto pamiętać. Nasi kubańscy przyjaciele nigdy nam tego nie zapomną.
Moja podróż doszła do skutku 3 listopada. Jest to o tyle ważne, że jak się okazało, był to pierwszy „pionierski” lot do Cayo Coco po katastrofie. Kiedy wylądowaliśmy, na płycie lotniska otoczył nas tłum reporterów oraz oficjeli. Oklaski, uśmiechy, zdjęcia, wywiady!
Każdego inżyniera zachwyci Kanał Welland
Z pewnością nie tylko inżyniera... W ostatni weekend odwiedził nas mój kolega ze studiów na Politechnice Warszawskiej. Nie mieliśmy wątpliwości, gdzie najlepiej go zabrać.
Na kanale Welland zbliża się koniec sezonu. Kto chce jeszcze obejrzeć olbrzymie statki pokonujące system śluz, radzę się spieszyć, bo potem trzeba będzie czekać do wiosny. My tym razem odkryliśmy jeszcze przyjemny szlak pieszy u samego ujścia kanału Welland do jeziora Ontario. Fale były olbrzymie, niebo groźne - jednym słowem wszyscy czuliśmy potęgę jeziora.
A na koniec krótki spacer po Niagara-on-the-Lake. Miasteczko już szykuje się do świąt Bożego Narodzenia, ale wieczorem, mimo że była niedziela, na ulicach żywej duszy. Pewnie chłód wszystkich zniechęcił.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=20#sigProId3b243abef0
Tutaj jeszcze nasz film nakręcony kilka miesięcy temu...
W ramach przygotowania do wycieczki polecam obejrzenie na YouTube filmu "Mighty Ships: Algoma Equinox". Equinox to taki sam statek jak Algoma Harvester widoczny na naszym filmie. Nie mogłam się nadziwić, że te masowce w jedną stronę z Thunder Bay do Baie-Comeau wożą zboże z prerii, a potem w Port Cartier zabierają do tych samych ładowni rudę żelaza i transportują ją do hut w Hamilton.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Nie taki Jukon straszny… (cz. 3): Kilometr śniegu pod stopami
Jeszcze nigdy nie zapłaciłam 50 dolarów za siedem bochenków chleba. Pierwszy raz taki rachunek przedstawiono nam w Alpine Bakery w Whitehorse. Trzeba jednak przyznać, że chleb jest pyszny i świeży. Szwajcarska piekarnia codziennie oferuje kilka rodzajów wypieków. Cena robi swoje – patrząc na klientelę, nie sposób znaleźć osobę źle ubraną. Wszyscy noszą firmowe turystyczne ubrania, nowiutkie, jakby dopiero zdjęte z wieszaka. Więc wyróżniamy się.
Z Whitehorse wyjeżdżamy dopiero po 13:00. Dlaczego tak późno? Właśnie ze względu na piekarnię. Chleb może być pokrojony dopiero po 13:00, wcześniej jest za ciepły. Ruszamy i kierujemy się na zachód, w stronę Parku Narodowego Kluane.
Kluane należy do największego na świecie międzynarodowego obszaru ochronnego (tworzą go przylegające do siebie parki narodowe Kluane, Wrangla-Świętego Eliasza, Zatoki Lodowcowej oraz Tatshenshini-Alsek) i ze względu na walory przyrodnicze jest uznany za miejsce światowego dziedzictwa UNESCO. To tu znajdują się największe na świecie pola lodowe położone poza obszarem biegunowym. W Górach św. Eliasza leży Mount Logan (5959 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Kanady i najszybciej wypiętrzająca się góra na świecie. Jedziemy do Kluane z nadzieją, że uda nam się zobaczyć te cuda z powietrza. Loty widokowe nie są tanie, ale taka okazja nadarza się raz w życiu. Pieszo nie dojdziemy, dlatego że jest tam za daleko. Wspaniała trasa do lodowca Donjek ma 110 kilometrów. Inne widowiskowe szlaki liczą 20-50 kilometrów. Można je rozłożyć na kilka dni. U nas występuje jednak problem innego rodzaju – jedzenie i sprzęt dla czterech osób noszą tylko dwie. Dlatego będziemy wybierać krótsze jednodniowe trasy. Trochę brakuje nam możliwości wchodzenia na szczyty, ale na to musimy poczekać jeszcze kilka lat.
Po jesień do parku
W High Parku jesień gości na dobre, wiele drzew nie ma już liści, ale można jeszcze znaleźć takie skąpane w złocie i purpurze. Warto się wybrać na spacer w słoneczny dzień, kiedy słońce przebija przez liście jak przez kolorowe szybki witraży. W dzień powszedni przed południem - prawie pusto. Zachęcam!
K. Nowosielska-Aug.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/turystyka?start=20#sigProIdc928a67a4c
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w nocy budzić nie dlatego, że jest mi zimno, ale po to, by się odkryć. Massasauga chodziła nam po głowach już od dawna, oglądaliśmy nawet w Internecie miejsca kempingowe, ale zarezerwowanie czegoś sensownego latem graniczyło z cudem. Na początku ubiegłego tygodnia znów zajrzeliśmy na stronę Ontario Parks i okazało się, że upatrzone przez nas wcześniej miejsce numer 16 na jeziorze Spider w nocy z soboty na niedzielę (z 21 na 22 października) jest wolne. Jeszcze tylko rzut oka na prognozę pogody i mieliśmy gotowy plan.
Plan w gruncie rzeczy niezbyt skomplikowany. Mogliśmy wyjechać z Toronto w sobotę dopiero około południa, więc nie było szans, by zapuszczać się gdzieś daleko. Wiadomo też było, że nie zrobimy żadnej pętli, tylko będziemy wracać tą samą drogą. Dojechaliśmy do Parry Sound i w wypożyczalni White Squall wzięliśmy 18,5-stopowe canoe z trzema siedzeniami, żeby dzieciakom było wygodniej. Do Massasaugi musieliśmy się wrócić jakieś 20 kilometrów i po drodze w Parku Prowincyjnym Oastler Lake dokonać samorejestracji. Startowaliśmy z Three-Legged Lake, przy którym parkowa infrastruktura ogranicza się do parkingu i toalety. Budki strażnika brak.
Z cyklu „Blisko domu”: Tramwajem do św. Michała Archanioła
28 października dzieci z klas 0-3 polskiej szkoły im. św. Kazimierza razem z rodzicami, s. Weroniką i o. Wojciechem Kurzydłą pojechały na tramwajową pielgrzymkę jubileuszową do katedry św. Michała Archanioła w Toronto. Na pomysł, by pojechać tramwajem, wpadła s. Weronika, po tym jak rozmawiała na katechezie ze swoimi uczniami o wrażeniach z wakacji. Tych, którzy nigdzie nie wyjeżdżali, zapytała, czy może chociaż jechali tramwajem. W ten sposób dowiedziała się, że w ogóle mało dzieci korzysta z komunikacji miejskiej i wraz z o. Wojtkiem postanowiła stworzyć okazję, by to zmienić.
Na pielgrzymkę zapisało się 25 – 30 osób (dzieci i rodziców), więc w tramwaju numer 504 na trasie między kościołem św. Kazimierza a skrzyżowaniem King St. z Church St. nierzadko stanowiliśmy większość. Wszyscy byli pełni entuzjazmu, nikt nie zniechęcał się padającym od rana deszczem. Potem jeszcze czekał nas krótki spacer z parasolkami ulicą Church na północ. W końcu mogliśmy schronić się w podcieniu przy czerwonych drzwiach katedry.