Postęp prawdziwy i fałszywy
Świat, jak wiadomo, idzie z postępem. Najlepszym tego dowodem jest choćby to, że co roku przybywa jeden rok – a nie ubywa.
W Starożytności było inaczej. Wtedy liczba lat z każdym rokiem ubywała, więc trudno to nazwać wzrostem, chociaż z drugiej strony w ten właśnie sposób świat dotrwał do Nowej Ery, zapoczątkowanej – jak wiadomo – narodzeniem Chrystusa, które dzisiaj wzbudza tyle niechęci w środowiskach postępowych. Jest to bardzo dziwne, bowiem postęp – jak już pokazałem – najłatwiej możemy stwierdzić licząc lata – właśnie od narodzenia Chrystusa, więc od razu widać, że postępactwu tak naprawdę nie o postęp chodzi, tylko o coś zupełnie innego. A o co? A o to, że narodzenie Chrystusa szalenie nie podoba się Żydom. Nie podoba im się w ogóle całe chrześcijaństwo. Są bowiem między religią żydowską i chrześcijaństwem pewne podobieństwa, ale są też różnice i to zasadnicze. Podobieństwa sprowadzają się do tego, że zarówno religia żydowska, jak i chrześcijaństwo, opierają się na obietnicy. W przypadku Żydów na obietnicy, jaką miał im złożyć Stwórca Wszechświata, że jak będą Go chwalili, to On w nagrodę da im do zamieszkania obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej – rzeki Eufrat”.
Burczy w brzuchu Lewiatana
I to wiadomo także od starych Litwinów (A wiadomość tę pono wzięli od rabinów), Że ów zodyjakowy Smok długi i gruby (…), Którego mylnie Wężem chrzczą astronomowie, Nie jest wężem lecz rybą, Lewiatan się zowie” - napisał Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. I słusznie – bo od kogóż pobierać wiadomości, jeśli nie od rabinów, którzy akurat w wielkiej liczbie zebrali się w ostatni poniedziałek i wtorek w Warszawie? W jakim celu? Ano, myślę, żeby nakreślić plan zagospodarowania majątku, jaki Polska będzie już wkrótce musiała im przekazać, zgodnie z ustawą nr 447 JUST, na podstawie której Stany Zjednoczone przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by żydowskie roszczenia wobec Polski, szacowane przez nowojorską Organizację Restytucji Mienia Żydowskiego na ponad 300 miliardów dolarów, zostały zrealizowane aż do ostatniego centa. 300 miliardów, to sporo, więc nic dziwnego, że rabini zebrali się w Warszawie, żeby się naradzić, na co ten szmalec wydać. Okazało się, że – po pierwsze - na edukację – przy czym nie tyle może chodzić tu o edukację głupich gojów o holokauście – chociaż oczywiście głupie goje od maleńkości muszą wiedzieć, że holokaust był najważniejszym wydarzeniem, bez precedensu w dziejach świata – co na edukację młodzieży żydowskiej, od której – tylko patrzeć – jak się w Polsce zaroi. Jak bowiem można było przekonać się na podstawie doświadczeń ostatnich kilkuset lat, nic tak nie sprzyja żydowskiej prężności demograficznej, jak antysemityzm – oczywiście w rozsądnych granicach. To tak, jakby do stawu w karpiami wpuścić szczupaka, dzięki czemu karpie natychmiast nabierają wigoru i rozmnażają się, jak szalone. Toteż nic dziwnego, że zebrani w Warszawie rabini radowali się z objawów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce i nakreślili program edukacyjny – również w zakresie edukacji religijnej. „Wije się złoty Lewiatan zły, w srebrne szczury wijąc się zmienia, drobnieje w bilion pcheł i wszy i znowu w szczury zrastają się pchły...” - pisał Julian Tuwim. Żeby jednak ktoś nie pomyślał sobie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, to jednocześnie skrytykowali nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, że ich głęboko zasmuca, bo dławi wolność słowa i swobodę badań naukowych. Kiedy w roku 1998 do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej z inicjatywy żydowskich konsultantów naszego suwerennego parlamentu wprowadzono art. 55, przewidujący karalność tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, czyli każdej formy podważania podanej do wierzenia wersji historii II wojny światowej, z masakrą europejskich Żydów w szczególności – to nie zagrało to ani wolności słowa, ani swobodzie badań naukowych. Jednak – co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie – więc kiedy parlament mniej wartościowego narodu tubylczego spróbował dodać do art. 55 artykuł 55 A, przewidujący karalność tzw. „kłamstwa obozowego”, że mianowicie obozy zagłady były „polskie”, to klangor podniósł się na całym świecie aż pod nozdrza Najwyższego. Wprawdzie rabini tym razem nie napiętnowali tubylczego antysemityzmu, ale wyręczyła ich w tym kandydatka na ambasadoressę Stanów Zjednoczonych w Warszawie, pani Żorżeta Mosbacher. Pani Żorżeta – jak słychać - dorobiła się milionów na rozwodach, szlamując nieszczęśników, którym zachciało się zakosztować słodyczy jej płci, więc w sytuacji, gdy USA muszą przypilnować, by Polska wyszlamowała się na korzyść Żydów, jej kandydatura na ambasadora Naszego Najważniejszego Sojusznika w Warszawie wydaje się idealna. Już tam pani Żorżeta przypilnuje, żeby wszystko odbyło się, jak należy i jeśli nawet puści nas z torbami, to tylko dla naszego dobra i w słusznej sprawie. Wiadomo bowiem, że pieniądze psują charakter, oczywiście nie każdemu; co to, to nie, bo na przykład panią Żorżetę najwyraźniej uszlachetniły, dzięki czemu podczas przesłuchania przed senacką komisją mogła z czystym sumieniem powiedzieć, że nowelizacja ustawy o IPN wyzwoliła falę antysemityzmu, chociaż tubylczy naród zasadniczo zły nie jest, bo na zbrojenia daje tyle, ile trzeba.
I rzeczywiście. Właśnie prezydent Duda podpisał ustawę o Centralnym Porcie Komunikacyjnym, czyli wielkim lotnisku między Warszawą i Łodzią. Pasy startowe mają mieć tam 4 kilometry, więc bez problemu będą mogły lądować tam i startować największe amerykańskie samoloty transportowe w rodzaju Lockheeda C5 Galaxy, który rozpędza się na dystansie 2530 metrów. Dotychczas tylko dwa lotniska w Polsce – na Okęciu i w Powidzu - mają pas długości 3500 metrów, więc lotnisko o czterokilometrowych pasach w odległości około zaledwie 200 kilometrów od wschodniej granicy obszaru obrony NATO, będzie jak znalazł. Szkoda tylko że Polska zobowiązała się do samodzielnego ponoszenia kosztów jego budowy, podobnie jak do utrzymania amerykańskiej brygady, czy nawet dywizji, jeśli uwiłaby sobie ona w Polsce gniazdko w postaci stałej bazy. Wprawdzie amerykański generał Hodges, niedawno jeszcze dowodzący siłami NATO w Europie, skrytykował ten pomysł, a sekretarz NATO, pan Stoltenberg uznał, że jest jeszcze „zbyt wcześnie”, żeby o tym mówić, ale – po pierwsze – pan Witold Jurasz z Ośrodka Analiz Strategicznych już generała Hodgesa zdemaskował, a po drugie – co znaczy „za wcześnie”, kiedy wiadomo, że im wcześniej, tym lepiej. Co prawda w traktacie „2 plus 4” z 12 września 1990 roku USA, Wielka Brytania i Francja zobowiązały się, że nie będą przesuwać swojej broni jądrowej na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej, czyli na teren byłej NRD, a w porozumieniu zawartym podczas szczytu NATO w Paryżu w roku 1997 ustalono, że NATO nie będzie zakładać stałych baz na terytorium nowych członków, ale wiadomo, że takie zastrzeżenia podnoszą ruscy agenci, podczas gdy patrioci, zwłaszcza ci prawdziwi, nie tylko przechodzą nad nimi do porządku, ale w dodatku deklarują gotowość samodzielnego pokrycia wszystkich kosztów takiej operacji.
Tymczasem jednak do Warszawy przybył niemiecki prezydent Walter Steinmeier, zapewniając, że w Unii Europejskiej nikt nikomu niczego nie dyktuje, po czym podyktował Polsce, co ma zrobić, gwoli udowodnienia, że kocha praworządność. Z tej okazji niezawiśli sędziowie spontanicznie zawiązali spontaniczną organizację pod nazwą Komitet Obrony Sprawiedliwości, która będzie pilnowała interesu i jak tylko stwierdzi, że coś jest nie tak, to zaraz zamelduje, gdzie trzeba. Udział w przedsięwzięciu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka daje nadzieję, że czego, jak czego, ale szmalcu KOS-owi nie zabraknie, bo sama fundacja jest sponsorowana przez starego żydowskiego finansowego grandziarza, co to ostatnio wyłożył na takie przedsięwzięcia aż 18 miliardów dolarów! Nikt zatem nie będzie musiał sporządzać żadnych faktur, a gdyby nawet tak się stało, to już tam niezawisłe sądy będą wiedziały, co z tym fantem zrobić. „Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody” - mówił Sędziemu Soplicy kapitan Ryków. Pan prezydent Duda, w ramach prezentowania się w charakterze nieustraszonego szermierza polskiej racji stanu poinformował prezydenta Steinmeiera o swoim niezadowoleniu z powodu budowy przez Niemcy i Rosję gazociągu Nord Stream 2, co niemiecki prezydent – mówiąc elegancko - przyjął do wiadomości, a mówiąc potocznie - puścił mimo uszu.
W tej sytuacji niezależne media rzuciły się na Wielce Czcigodnego Stanisława Piętę, że wdał się w romans z panną Izabelą Pek, która w niezależnych mediach wylała swoje pretensje, jakoby poseł nie załatwił jej posady w Orlenie, jaką ponoć miał obiecać. Od razu widać, że w porównaniu z panią Żorżetą Mosbacher, panna Pek musi jeszcze wielu rzeczy się nauczyć. Najzabawniejsze jest to, że Wielce Czcigodny Stanisław Pięta został usunięty nie tylko z Prawa i Sprawiedliwości oraz z klubu parlamentarnego tej partii, ale z komisji badającej sprawę Amber Gold i komisji jakoby nadzorującej bezpieczniackie watahy. Pretekstem było ryzyko w związku z dostępem, jaki w tych komisjach poseł Pięta miał do informacji niejawnych, które mógłby przekazywać pannie Izabeli Pek w trakcie rozmaitych uniesień. To uzasadnienie wywołuje niezamierzony efekt komiczny po pierwsze dlatego, że ani w jednej, ani w drugiej komisji posłowie nie mają dostępu do żadnych „informacji niejawnych”, bo jeśli w ogóle są one „niejawne”, to przede wszystkim właśnie dla nich, a nie – dajmy na to – dla CIA, BND, GRU, czy Mosadu, a po drugie – jaki to użytek mogłaby z takich informacji zrobić panna Izabela? W najlepszym razie, mogłaby pójść na najbliższy posterunek policji i zaproponować, że w zamian za kapowanie na posła Piętę dadzą jej parę złotych na szpilki. Oczywiście żadnych pieniędzy by stamtąd nie dostała po pierwsze dlatego, że na posłów kapować nie wolno, a po drugie – że nie słyszano, żeby w Polsce policja płaciła swoim konfidentom jakieś pieniądze. Zatem poza wątpliwym rozgłosem, podobnym do tego, jaki w swoim czasie uzyskała pani Marzena Domaros, którą bezpieczniaccy alfonsi użyli do „kombinacji operacyjnej”, na żadne pieniądze ani z policji, anie z rozwodu liczyć nie może, chyba, że pan Jerzy Skoczylas i dla niej napisze książkę - bo za Anastazję Potocką dostał od prezydenta Komorowskiego Złoty Krzyż Zasługi - dzięki której zostanie damą i pisarką, może nie od razu taką, jak pani Olga Tokarczuk, ale omnia principia parva sunt – powiadali starożytni Rzymianie.
Stanisław Michalkiewicz
Finansowy aspekt walki o demokrację
Felieton • specjalnie dla www.michalkiewicz.pl • 21 grudnia 2015
Kto powierza pieniądze Głównemu Cadykowi Rzeczypospolitej – oczywiście III Rzeczypospolitej? Zanim odpowiemy na to pytanie musimy wyjaśnić pochodzenie Głównego Cadyka Rzesz... to jest pardon – jakiej tam Rzeszy – oczywiście Głównego Cadyka Rzeczypospolitej, czyli Aleksandra Smolara. Otóż jest on dzieckiem przedwojennego działacza komunistycznego żydowskiego pochodzenia, członka KPZU, KPZB, wreszcie – wszystkiego co kazał Stalin – bo to był taki „cyrk Stalina” w którym w charakterze klaunów występowali sprytni Żydowinowie, przedstawiając, a to rewolucjonistów peruwiańskich, a to malajskich, a nawet polskich – no i stąd ten „Grzegorz”. Wspomina o tym Leopold Tyrmand, nawiasem mówiąc, też Żyd, ale polarny, więc z tymi stalinowcami specjalnie się nie kumał. W „Dzienniku 1954” odnotowuje przypadek doktora Dobrzańskiego, który zresztą tak naprawdę też nazywał się inaczej – ale mniejsza o to. Otóż pewnego razu wezwano go do hotelu sejmowego w którym zasłabł grecki rewolucjonista Apostolos Grozos. Kiedy doktor Dobrzański przybył na miejsce, na piętro, na którym znajdował się pokój zajmowany przez pacjenta, zaprowadziła go nadzorczyni o posturze i manierach ruskiego generała (wiem, co to znaczy, bo razu pewnego uczestniczyłem w kolacji z udziałem takiego generała, który, kiedy Grzegorz Braun zaczął wygłaszać pod adresem ruskich szachistów rozmaite uszczypliwości, odezwał się w te słowa: „ilu żołnierzy liczy polska armia?” Odpowiedziałem, że nasza niezwyciężona armia liczy około 100 tysięcy urzędników, dla niepoznaki poprzebieranych w wojskowe mundury. Na to on – że armia rosyjska zabiła w Czeczenii „250 tysięcy bandytów – i co!?” - Odpowiedziałem, że my wiemy, iż armia rosyjska jest zdolna nie tylko do tego, ale i do znacznie gorszych rzeczy – ale w tym momencie przytomna interwencja kolegi Józefa Białka zapobiegła eskalacji napięcia i wszystko skończyło się, no, może nie wesołym oberkiem, ale w każdym razie – spokojnie) – więc kiedy już nadzorczyni doprowadziła doktora do pacjenta, próbował go zapytać, co właściwie mu dolega. Zapytał go po francusku – ale pacjent po francusku nie rozumiał. Po angielsku też nie, więc doktor Dobrzański zapytał go po rosyjsku. Grecki rewolucjonista rzucił okiem na ubecką nadzorczynię i po rosyjsku też nie rozumiał. Zawezwano tedy rewolucjonistkę z Argentyny, co znała wszystkie języki świata i ona zwróciła się do Greka w narzeczu, które doktor Dobrzański świetnie pamiętał z warszawskich Nalewek. Wszystko się wyjaśniło, doktor zrobił pacjentowi zastrzyk przeciwko niestrawności i pożegnał go życzliwym: „a giten cześć!”.
Otóż Główny Cadyk III Rzeczypospolitej jest potomkiem Hersza Smolara, który niekiedy nazywał się „Grzegorzem” i Walentyny Najdus, która – Bóg, to znaczy – jeden Jehowa wie, jak naprawdę się nazywała. Otóż Walentyna Najdus najsampierw była propagandystką, ale podczas wojny, pod wpływem Pantelejmona Ponomarienko, „porzuciła dziennikarstwo i stała się naukowcem”. Tak w każdym razie przedstawia to Wikipedia, więc nie wypada nam zaprzeczać, chociaż oczywiście skłania to do postawienia pytań o charakter wpływu Pantelejmona na Walentynę Najdus, no i oczywiście – w jaki sposób człowiek, a zwłaszcza kobieta, w jednej chwili z propagandysty staje się „naukowcem”. Tajemnica to wielka, więc taktownie powstrzymamy się od pytania, co na to Hersz – chociaż i bez tego możemy się domyślić, że Herszowi nie trzeba było tłumaczyć, by lepiej nie czynił pochopnego użytku ze spostrzegawczości.
Jak widzimy, rodowody autorytetów moralnych III Rzeczypospolitej mogą być bardziej skomplikowane, niźli rodowód rodziny „żony Wuera – Wuerzyny”, przedstawiony przez Juliana Tuwima: „Rodzinnych kronik idąc śladem opowiadają ludzie starzy, że B...son R...skiej był pradziadem, zasię wywodził się z karczmarzy. Miał karczmarz B...son wuja Szmula, a Szmul Pinkusa miał i Srula, którego żona Cypa Łaja na mendle sprzedawała jaja. Mendel był nawet synem Łai, złośliwi mówią, że od Szai” - i tak dalej, i tak dalej; całe szczęście, że rodowód nie sięga czasów dawniejszych, tych wszystkich „Azorów” i „Sadoków”. Ciekawe, że rodowód na przykład takiej pani Agnieszki Graff, co to sztorcuje mniej wartościowy naród tubylczy pod kątem postępu obyczajowego – feminismusa i w ogóle - jest całkiem odwrotny, rozpoczyna się od 1990 roku, bo wiadomo, że przed 1990 rokiem nie było u nas życia, co skłania różnych dociekliwców do podejrzeń, że ma ona jakieś wstydliwe zakątki, na przykład w postaci dziadka Kazimierza Graffa, komunistycznego zbrodniarza, oskarżanego o mordy sądowe, między innymi na Stanisławie Sojczyńskim, ps. „Warszyc”, zaś małżonka, Alicja Graff ( nee Fuks) maczała palce w egzekucji generała Emila Fieldorfa. Pani Agnieszka Graff jest córką pana Piotra Graffa, „pochodzącego z żydowskiej rodziny”, której protoplastą był podobnież „Maurycy” - tak samo jak Kazimierza Graffa. Czyżby to był ten sam „Maurycy”, zarazem ojciec Kazimierza, dziadek Piotra i pradziadek pani Agnieszki?
Babrzę się w tym Scheissie nie bez powodu – bo oto rodowodowe towarzycho skupione w Komitecie Obrony Demokracji strasznie się oburzyło na Pawła Kukiza, że wyraził przypuszczenie, iż „obrona demokracji” w naszym nieszczęśliwym kraju jest finansowana przez żydowskiego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa. Na to uroczyście zaprotestowali wszystkie autorytety moralne – a Cadyk wyjaśnił, że to nie grandziarz sypie forsą, tylko Królestwo Niderlandów i jeszcze jacyś płomienni obrońcy demokracji. Całe szczęście, że na pieniądzach nie pisze, że pochodzą od grandziarza, o którym powiadają, że nie tylko sypnął forsą na Majdan w Kijowie, ale w dodatku wynajął snajperów, co to strzelali do wszystkiego, co się rusza. Cikawe, jak to wszystko będzie wyglądało u nas i jak to wszystko będzie swoim mikrocefalom objaśniał redaktor żydowskiej gazety dla polaków Adam Michnik oraz jego cyngle w rodzaju pana redaktora Jarosława Kurskiego – brata Jacka Kurskiego, co to z ramienia prezesa Jarosław Kaczyńskiego ma przeprowadzić kurację przeczyszczającą w niezależnych mediach głównego nurtu.
Inna sprawa, że Fundacja Batorego jest finansowana przez grandziarza, podobnie jak Helsińska Fundacja Praw Człowieka, w której sekretarzował pan prof. Andrzej Rzepliński – dzisiaj z powodu znanej na całym świecie niezawisłości dokazujący w Trybunale Konstytucyjnym. Wszystko to powoduje, iż podejrzenia, jakoby „walka o demokrację” była w istocie dywersją lobby żydowskiego - obejmującego nie tylko piątą kolumnę w kraju, ale i antypolskie żydowskie organizacje z USA - której celem jest doprowadzenie do zewnętrznej interwencji wojskowej w Polsce, w następstwie której żydowskie organizacje przemysłu holokaustu nałożą na nasz nieszczęśliwy kraj haracz w wysokości 65 miliardów dolarów - że te podejrzenia nabierają ciężaru gatunkowego, nawet jeśli takiej pani Mai Komorowskiej jakiś filut wyperswadował, że z tą całą demokracją to wszystko naprawdę. Dodatkową poszlaką jest okoliczność, że Niemcy najwyraźniej też nie zamierzają przegapić okazji do ostatecznego rozwiązania die polnische Frage – no a Żydzi uwijają się jak w ukropie, żeby dostarczyć im pozoru moralnego uzasadnienia – jak w XVIII wieku. No i potem się dziwią, że palą nimi w piecach.
Stanisław Michalkiewicz
Kosmiczne tajemnice starych kiejkutów
"Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszka, nam idzie o życie!" – wkładał w usta żab taką prośbę pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki. I słuszna jego racja, bo o ile w dalekich i bezpiecznych Stanach Zjednoczonych demokraci podsrywają republikanów, publikując raport o tajnych więzieniach CIA w sojuszniczych bantustanach, a konkretnie – w bantustanie nad Wisłą, pretensjonalnie nazywanym "III Rzeczpospolitą", przywódca Sojuszu Lewicy Demokratycznej Leszek Miller walczy nie tyle może o życie, bo tak czy owak będzie żył aż do śmierci, tylko o kontynuowanie politycznej kariery. Z tej desperacji stanął do konferencji prasowej z innym starym kiejkutem, to znaczy – z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, żeby dać odpór fałszywym pogłoskom – no właśnie... Pierwotnie fałszywe pogłoski dotyczyły samego istnienia tajnych więzień CIA w tubylczym bantustanie, potem, kiedy już się okazało, że tajne więzienia jednak tu były, fałszywe pogłoski dotyczyły tego, czy prezydent Aleksander Kwaśniewski o tych więzieniach wiedział, a Leszek Miller, który tempore criminis był ci u nas premierem tak zwanego rządu, na te więzienia pozwolił. Kiedy jednak okazało się, że i wiedział, i pozwolił, a ponadto – w amerykańskiej prasie ukazały się fałszywe pogłoski, jakoby CIA za pośrednictwem amerykańskiej ambasady przekazała tubylczym bezpieczniakom w dwóch tekturowych pudłach 15 milionów dolarów napiwku za stanie na świecy i usługi kuplerskie w szkole razwiedki w Kiejkutach Starych, gdzie amerykańscy torturanci oprawiali swoje ofiary, a w dodatku Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu zasądził od naszego nieszczęśliwego kraju odszkodowanie dla jednego oprawianego, jedyną roztropna reakcją mogło być w tej sytuacji pełne wzgardy milczenie. Toteż nawet resortowa "Stokrotka", która, jak tylko dzieje się u nas coś zagadkowego, zaraz woła generała Marka Dukaczewskiego, a ten swoimi słowami tłumaczy, nie tylko jak jest, ale i jak będzie – tym razem wcale go nie wołała, jakby miała zakazane od swojego oficera przełożonego.
Literatura nauczycielką życia
Któż nie pamięta, jak Mały Książę odwiedził planetę, którą zamieszkiwał Król? Król przedstawił się Małemu Księciu jako władca absolutny i nie znoszący sprzeciwu, w związku z tym Mały Książę poprosił go, by zarządził zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza, po czym rozkazał: zarządzam zachód słońca na godzinę 19.15! – I zobaczysz, jaki mam posłuch – powiedział Małemu Księciu. W ogóle Król wprowadzał Małego Księcia w arkana sztuki rządzenia. Na przykład pytał go: jeśli rozkażę generałowi, aby jak motylek przeleciał z kwiatka na kwiatek, albo zamienił się w morskiego ptaka, a generał nie wykona tego, to czyja to będzie wina? – Waszej Królewskiej Mości – prawidłowo odpowiadał Mały Książę. Wreszcie Król zdradził Małemu Księciu tajemnicę, że planetę zamieszkuje jeszcze stary szczur. Król od czasu do czasu skazuje tego szczura na śmierć, ale zaraz potem go ułaskawia, dzięki czemu w jego państwie triumfuje i sprawiedliwość i miłosierdzie.
Więc kiedy wydawało się, że wszyscy to pamiętają, zaś arkana sztuki rządzenia wydają się oczywiste, nagle ni stąd, ni zowąd środowiskiem Umiłowanych Przywódców w naszym nieszczęśliwym kraju wstrząsnęła tak zwana afera taśmowa. Bo trzeba wszystkim wiedzieć, że za sprawą redaktora Adama Michnika, który zapoczątkował tę nową świecką tradycję, w środowisku dżentelmenów przyjęło się nagrywanie rozmów przynajmniej na magnetofon, a jeszcze lepiej – na magnetofon i ukrytą kamerę. Gość w dom – kamera w ruch – jak to między dżentelmenami.
Więc Władysław Łukasik, który po utracie alimentów w Agencji Rynku Rolnego przyszedł wyżalić się przewodniczącemu Kółek i Organizacji Rolniczych Władysławowi Serafinowi, został w jego biurze nagrany, jak w rozgoryczeniu opowiadał o metodach dojenia Rzeczypospolitej przez różnych dygnitarzy, związanych z Polskim Stronnictwem Ludowym. Rozmowa miała miejsce w początkach stycznia, ale sensacją dnia stała się dopiero w lipcu, chociaż wszystko było znane naszym Umiłowanym Przywódcom "kilka miesięcy wcześniej". A jednak – żaden bez rozkazu nie pisnął nawet słówka – co pokazuje, że w środowisku Umiłowanych Przywódców dyscyplina jest znacznie większa, niż myślimy, i to zarówno w koalicji rządowej, jak i w opozycji. Krótko mówiąc – jak zachód słońca jest zarządzony na godzinę 19.15, to słońce zajdzie punktualnie – ani chwili przedtem, ani potem.
Kiedy zatem padł rozkaz, że teraz można to ujawnić, oburzeniem zawrzał nawet pan red. Jacek Żakowski, biegający w mediach głównego nurtu za proroka mniejszego. Na takie dictum do dymisji podał się minister rolnictwa Marek Sawicki, który na jesiennym kongresie PSL miał rywalizować z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem o stanowisko prezesa partii. Za ten pełen charakteru gest został natychmiast pochwalony przez rzuconą przez ścisłe kierownictwo "Gazety Wyborczej" na rolniczy odcinek frontu ideologicznego towarzyszkę Krystynę Naszkowską, zaś najpobożniejszy senator Rzeczypospolitej, Jan Filip Libicki, był jeszcze bardziej szczodry w pochwałach, zapowiadając, że jak tylko Marek Sawicki się "oczyści", to będzie mógł nawet wrócić do ministerstwa. No to dlaczego Marek Sawicki nie ma się oczyścić? On wypije oleju rycynowego, on się oczyści i on już będzie czysty, jak, nie przymierzając, sam świątobliwy Cadyk, nawet bez konieczności chronienia się za murami sławnej "tajemnicy dziennikarskiej". Jak dotychczas – wszystko zgodnie z arkanami sztuki rządzenia, które próbował przekazać Małemu Księciu Król. Bo i Król wprawdzie skazywał starego szczura na śmierć, ale zaraz potem go ułaskawiał z prostego powodu: innego szczura nie miał.
Niestety okazało się, że premier Tusk albo zapomniał o zbawiennych naukach, jakich udzielał Król Małemu Księciu, albo zapomniał, skąd wyrastają mu nogi. Przedstawiając bowiem nowego ministra rolnictwa, jaki musiał być mianowany na miejsce Marka Sawickiego, czyli Stanisława Kalembę, oświadczył, iż oczekuje, że syn pana ministra zrezygnuje z posady w Agencji Rynku Rolnego. Minister Kalemba nawet nie skomentował deklaracji premiera Tuska, który najwyraźniej przeszedł do porządku dziennego nad uwagą Króla, że jeśli rozkaże generałowi, by jak motylek przeleciał z kwiatka na kwiatek, albo zamienił się w morskiego ptaka, a generał nie wykona tego, to będzie to wina rozkazodawcy. Czegóż zatem oczekiwał premier Tusk, wydając ministrowi Kalembie rozkaz, by zamienił się w morskiego ptaka?
Nic dziwnego, że natychmiast spotkała go zasłużona kara. Syn ministra Stanisława Kalemby oświadczył, że ani mu w głowie spełniać fantasmagorie premiera Tuska, a co gorsza – okazało się, że również syn premiera Tuska ma posadę w państwowym porcie lotniczym imienia Lecha Wałęsy w Gdańsku i też nie zamierza jej porzucić. Taki jest mniej więcej zakres władzy premiera Tuska, dzięki czemu lepiej rozumiemy również przyczyny, dla których nigdy nie odpowie on szczerze na pytanie, kto i dlaczego zabronił mu kandydowania w wyborach prezydenckich w roku 2010.
Więc kiedy już "afera taśmowa" szybkimi krokami zmierza do zakończenia się wesołym oberkiem, nadszedł 1 sierpnia – a z nim – kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Niezależnie od kalkulacji politycznych, jakie towarzyszyły decyzji o jego rozpoczęciu, Powstanie było wyrazem nie tylko pragnienia niepodległości i wolności, ale również – gotowości do poświęceń. Dzisiaj poziom tego pragnienia, a zwłaszcza – tej gotowości – zdecydowanie się obniżył, czemu skądinąd trudno się dziwić i dlatego rocznica wybuchu Powstania stwarza coraz liczniejszej w naszym nieszczęśliwym kraju rzeszy czcicieli knuta okazje do popisywania się "realizmem" i politycznym kunktatorstwem. W imię tego "realizmu", domorośli statyści, jeden z drugiego prawdziwie kanclerskie głowy, spoglądają na celebrujących rocznicę oszołomów z pogardliwą wyższością – chociaż, powiedzmy sobie szczerze, żadne sukcesy polityczne ani osiągnięcia osobiste jej nie usprawiedliwiają.
Wiadomo jednak, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, o czym możemy się przekonać każdego roku 13 grudnia, kiedy to z coraz liczniejszym udziałem realistów obchodzone są uroczystości ku czci naszych okupantów, póki co upersonifikowanych w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ciekawe, że generał Jaruzelski jest otoczony szczególnym kultem w środowsku tzw. konserwatystów, którzy nie zauważają w menażerii nawet takiego słonia, że generał Jaruzelski nie tylko był agentem sowieckim, ale i jest komunistą. Skąd u konserwatystów taki kult dla komuny?
Trudno to zrozumieć, chyba że zwrócimy uwagę na pewien szczególny rys konserwatywnej mentalności. Jest ona kaczocentryczna, to znaczy – ocenia wszystko przez pryzmat Jarosława Kaczyńskiego. Co ten cały Jarosław Kaczyński tym wszystkim konserwatystom zadał, że wszystko akurat z nim im się kojarzy, jak kapralowi z anegdoty z białą chusteczką – trudno zgadnąć. Wydaje mi się w związku z tym, że gdyby pewnego dnia Jarosław Kaczyński Powstanie Warszawskie pryncypialnie potępił, "konserwatyści" natychmiast jeden przez drugiego zaczęliby je wychwalać. Bardzo tedy możliwe, że ten cały "konserwatyzm" to jest tylko pseudonim agitatorskiego zaangażowania – tym dziwniejszego, że wyglądającego na bezinteresowne. Najwyraźniej Putin uważa, że bezinteresownej miłości do knuta nie warto deprawować jakimiś jurgieltami.
O ile "konserwatyści", na swój sposób, bo na swój – ale jednak rocznicę wybuchu Powstania obchodzą, o tyle dla "młodych, wykształconych" stworzono alternatywę w postaci występu na Stadionie Narodowym Ludwiki Weroniki Ciccone, starzejącej się skandalistki, którą w świat wysyłają sprytni Żydowie z firmy Live Nation w Kalifornii, żeby zarabiała dla nich pieniądze, ekscytując młodzież – jak pisał generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski – "czarem zwiędłych kras".
Najwyraźniej wśród postępactwa nie było pewności, jak wielu "młodych, wykształconych" da się na panią Ciccone nabrać, dlatego zarządzono mobilizację, która objęła również środowisko autorytetów moralnych. Z "Rzeczpospolitej" dowiedziałem się, że do stręczenia tubylcom Ludwiki Weroniki Ciccone zaangażowany został nawet pan prof. Szacki. No cóż, przynależność do grona "ludzi przyzwoitych" ma również swoje wstydliwe zakątki.
"Gazeta Wyborcza", opisując warszawski występ Ludwiki Weroniki Ciccone, nie może się nacmokać, podkreślając zwłaszcza fakt, iż do każdego numeru zmieniała garderobę. Zapewne chodziło o majtki – bo pani Ciccone ma zwyczaj występowania w kostiumach raczej symbolicznych. Bardzo to podobne do anegdotki o uczniu, który w chederze pyta mełameda, jak często zmienia koszulę miejscowy bankier. – Ooo – odpowiada mełamed – on zmienia koszulę pewnie co tydzień. – Ajajaj – zachwyca się malec – no a Rotszyld? Jak często zmienia koszule Rotszyld? – Rotszyld – zamyśla się mełamed. – Rotszyld to pewnie zmienia koszulę codziennie. – Ajajajajaj! – no a Najjaśniejszy Pan? Jak często zmienia koszulę Najjaśniejszy Pan? – Najjaśniejszy Pan – odpowiada mełamed – wkłada koszulę i zdejmuje, wkłada i zdejmuje. Tak samo, jak Ludwika Weronika Ciccone swoje majtki. Okazuje się, że "młodych, wykształconych", podobnie zresztą jak i starych – bo pan prof. Jerzy Szacki ma – bagatela! – 83 lata – udelektować artystycznie można stosunkowo łatwo.
I dlatego, ledwo na Stadionie Narodowym zakończył się występ Ludwiki Weroniki Ciccone, w odległym Kostrzynie nad Odrą rozpoczął się festiwal Woodstock pod dyrekcją "Jurka" Owsiaka. Tym razem na uroczystość otwarcia przybyli prezydenci Niemiec i naszego nieszczęśliwego kraju, a swoje uczestnictwo w imprezie zapowiedział też Jego Ekscelencja bp Tadeusz Pieronek. Okazuje się, że "młodym, wykształconym" podlizuje się nie tylko państwo, ale i Kościół, a ściślej – ta jego część, która w odpowiednim momencie objawi się w postaci Żywej Cerkwi.
Wypada zatem odnotować, że w ramach podlizywania przedwyborczego odwiedził nasz nieszczęśliwy kraj prawdopodobny republikański kandydat na prezydenta USA Mitt Romney. Zaprosił go do Gdańska Lech Wałęsa, który po zakończeniu spotkania oświadczył, że między Romneyem a nim istnieje podobieństwo. Ciekawe, co miał na myśli – bo nic nie wiadomo, by Mitt Romney był konfidentem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa czy swoim własnym sobowtórem. Ale mniejsza o to, bo przecież najbardziej prawdopodobne, że Lech Wałęsa swoim zwyczajem nie miał na myśli niczego, a tylko tak sobie powiedział, żeby podtrzymać rozmowę. Wizyta Mitta Romneya w Gdańsku skłania do zastanowienia, czy aby na pewno ma o dobrych doradców w sprawach międzynarodowych, skoro wmówili mu, iż pokazanie się właśnie z Wałęsą przysporzy mu głosów amerykańskiej Polonii.
Ostatnie podrygi wolnościowych sentymentów
W naszym nieszczęśliwym kraju wydarzenia płyną dwoma nurtami.
Jeden – widoczny w niezależnych mediach głównego nurtu, gdzie poprzebierani za dziennikarzy konfidenci tajnych służb uwijają się jak w ukropie, by dla "młodych, wykształconych, z wielkich miast" przygotować codziennie jakieś makagigi, dzięki któremu mogłoby im się wydawać, że trzymają rękę na pulsie wydarzeń i w ogóle – są świetnie zorientowani, co w trawie piszczy.
Rzecz bowiem w tym, że "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", stanowiący najgłupszą część naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, mają pamięć dobrą, ale krótką, więc na niczym nie potrafią skoncentrować się dłużej, niż przez godzinę, a w porywach – przez dwie. To zresztą, mówiąc nawiasem, stało się przyczyną straszliwego nieporozumienia.
Oto wielu ambitnym duszpasterzom wydawało się, że masowy udział "młodych" w żałobie po Janie Pawle II i ofiarach katastrofy smoleńskiej stanowi namacalny dowód, że oto wyrosło "pokolenie JP II" stanowiące jeśli nie "wiosnę Kościoła", to w każdym razie – pozytywne zjawisko. Tych "wiosen Kościoła" było już zresztą wiele, ale większość z nich, a może nawet i wszystkie, bardzo szybko rozpłynęły się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. Inaczej zresztą być nie mogło – bo cóż dobrego może wyniknąć z sytuacji, w której książęta Kościoła, od których ludzie oczekiwaliby przywództwa moralnego, zaczynają jeden przez drugiego podlizywać się gówniarstwu?
Tymczasem masowy udział w tych masowych imprezach nie dowodził absolutnie niczego, poza nawykiem "młodych, wykształconych" do imprezowania. Dzisiaj imprezujemy z okazji żałoby po Janie Pawle II, a jutro – z "Jurkiem" Owsiakiem, u którego można poćpać, pochłeptać piwka, po(g)ruchać i wreszcie – wytarzać się w błocie, a jak ktoś ma specjalne życzenie – to nawet w gównie.
Na tym tle warto odnotować list niejakiego "Adama", jaki ukazał się w "Gazecie Wyborczej". Ponieważ list stanowi typowy leninowski instruktaż dla "młodych, wykształconych", o jego autorstwo podejrzewam samego świątobliwego Cadyka.
Zresztą – mniejsza o to; Cadyk, czy nie Cadyk, przekonuje "młodych, wykształconych", że 1 sierpnia powinni pójść na występy Ludwiki Weroniki Ciccione na Stadion Narodowy, bo nie stanowi to żadnej kolizji z uszanowaniem rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego.
Chodzi o to, że Ludwika Weronika Ciccione interesuje się kabałą, a zwłaszcza – powstaniem Judy Machabeusza przeciwko Seleucytom. Taki to ci cymes!
List stanowi charakterystyczne tandetne pomieszanie patosu z ordynarną agitacją – więc chyba jednak Cadyk – nieprawdaż?
Zatem jeden nurt wydarzeń wartko płynie korytem niezależnych mediów głównego nurtu, w których poprzebierani za dziennikarzy... – i tak dalej – zaś nurt drugi płynie sobie leniwie gdzieś za kulisami.
Niechże jednak ten pozorny bezruch nas nie zmyli. To jest tak, jak z lodowcem; on niby wcale się nie porusza, ale w ten niedostrzegalny, geologiczny ruch zaangażowane są siły tak potężne, że zmieniają oblicze ziemi, wypiętrzając góry, żłobiąc doliny i tak dalej.
Ten wartki nurt służy nurtowi leniwemu za kamuflaż, żeby nie tylko "młodzi, wykształceni", ale nawet bardziej spostrzegawczy od nich, jak najdłużej nie połapali się, co się szykuje. Więc kiedy tylko z nadania wojskowej razwiedki, która z jakichś powodów nie lubi "Szpaka" – chociaż ten dosłownie wyłazi ze skóry, żeby dowieść swojej lojalności i zgłasza się na ochotnika do "dorzynania watahy" – prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju został Bronisław Komorowski, zaraz nie tylko do Sejmu trafiły nowelizacje przepisów o stanach nadzwyczajnych, ale i policja została wyposażona w urządzenia do obezwładniania ludzi utradźwiękami, mimo że tubylcze prawo nie przewidywało możliwości używania takich środków przymusu wobec suwerenów.
Ale – jak zauważył w swoim czasie Franciszek Maria Arouet – "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Toteż takimi głupstwami, jak prawo, nikt się nie przejmował, zwłaszcza że zakupom towarzyszyły pewnie jakieś "bonusy" – a zresztą Umiłowani Przywódcy wkrótce konwalidowali gaffę przy pomocy sprokurowanych naprędce pozorów legalności. Najwyraźniej razwiedka miała od swoich konfidentów sygnały, że wkrótce poziom wysokiego zadowolenia z tego całego premiera Tuska i jego komandy może spaść do poziomu krytycznego, a wtedy nie tylko trzeba będzie utrzymać suwerenów w ryzach, ale również, a właściwie nie "również", tylko przede wszystkim – zawczasu przygotować podmiankę, żeby suwerenom podsunąć pod nos gotowy zaród zbawienia w postaci nowego garnituru Umiłowanych Przywódców. To znaczy – niezupełnie nowego, bo skąd tu, a przede wszystkim – po co brać jakichś nowych Umiłowanych Przywódców, kiedy starzy nie tylko się sprawdzili, ale są całkowicie aż do bólu przewidywalni? Więc nowa będzie tylko konfiguracja, natomiast Umiłowani Przywódcy będą ci sami, co i 22 lata przedtem, kiedy to w naszym nieszczęśliwym kraju generał Kiszczak ze swymi konfidenty instalował kapitalizm kompradorski.
Oczywiście na nowelizacjach przepisów o stanach nadzwyczajnych się nie skończyło. Przeciwnie – to był dopiero początek sekwencji przedsięwzięć, przy pomocy których soldateska zamierza przywrócić w naszym nieszczęśliwym kraju ulubiony zamordyzm.
Zatem kiedy tylko siły wstecznictwa i reakcji ogłosiły zamiar odbycia Marszu Niepodległości, soldateska uznała, że oto nastręcza się wyjątkowa okazja do wykorzystania metody praktykowanej we wschodnich sztukach walki – by przeciwnika pokonać jego własną siłą. Z jakiegoś powodu nie doszło do ostentacyjnego przejęcia kierownictwa Marszu przez generała Petelickiego – chociaż zapowiadał swoją obecność – ale inne sprężyny zostały uruchomione, nie tylko w postaci trzeciego, a nawet już czwartego pokolenia ubeckich dynastii, zasilającego szeregi Nowej Lewicy, ale również – towarzyszy niemieckich z Antify.
Wprawdzie pruska dyscyplina w ich wykonaniu pozostawiała nieco do życzenia, ale zasadniczo sprawili się dobrze, tym bardziej że patronat ideologiczny trafnie powierzono Blumsztajnu Sewerynu. Wszystko udało się znakomicie, łącznie z podpaleniem samochodu TVN – więc w tej sytuacji i prezydentu Komorowskiemu nie pozostawało nic innego, jak powinność swej służby zrozumieć i skierować do Sejmu nowelizację ustawy o zgromadzeniach, a tak naprawdę – o drastycznym organiczeniu swobody zgromadzeń.
Najwyraźniej soldateska podziela pogląd, że wielu problemów można uniknąć, kiedy ludzie nie będą wychodzili z domów. Trudno jej się dziwić, kiedy obserwowaliśmy dokazywania bezbronnych cywilów w Tunezji, Egipcie czy Libii, a teraz – w Syrii, gdzie demokracja jeszcze nie może zwyciężyć. Gdyby tak i na ulicach naszych miast pojawili się bezbronni cywile, to okupacja naszego nieszczęśliwego kraju okazałaby się znacznie trudniejsza, a korzyści – problematyczne. Kto wie, czy zawiedzeni strategiczni partnerzy nie rozpędziliby tych wszystkich generałów na cztery wiatry – a wtedy co? Wydłubywać kit z okien? Z dwojga złego już lepiej, żeby suwerenowie nie wychodzili z domów.
Toteż Umiłowani Przywódcy w Sejmie w podskokach ustawę przyklepali – i kiedy wydawało się, że sprawa jest już ostatecznie załatwiona, nagle pojawiły się jakieś wątpliwości w Senacie. To znaczy marszałek Borusewicz jest oczywiście za ustawą; niechby spróbował być przeciw, to zaraz by mu przypomniano, skąd wyrastają mu nogi – ale zaprostestowało aż 167 organizacji, a wśród nich Helsińska Fundacja Praw Człowieka – na co dzień kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, czyli paneuropejskim gestapo, szpiegującym mniej wartościowe narody, czy nie pogrążają się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych.
W tej sytuacji zaprotestowali też bohaterowie opozycji demokratycznej w osobach Labudy Barbary, Bujaka Zbigniewa, Frasyniuka Władysława i Krzywonos Henryki. Zwłaszcza udział tej ostatniej wskazuje, że wystąpił jakiś brak koordynacji, bo Krzywonos Henryka została wylansowana ("a potem lansował mnie przez dwie godziny") na "legendę Solidarności" stosunkowo całkiem niedawno i w okolicznościach wskazujących na różne wzruszające wątpliwości.
Czy te wątpliwości, jakie pojawiły się w Senacie, są odpryskiem przepychanek w związku ze zmianą osób uprawnionych do dojenia Rzeczypospolitej w tak zwanym majestacie prawa – która może być zwiastunem jesiennej podmianki, czy też stanowią los ultimos podrigos wolnościowych sentymentów – przekonamy się już 25 albo 26 lipca podczas głosowania w Senacie – kiedy się wyjaśni, kto i za ile sprzedał wolnościowe sentymenta. Bo że sprzeda – to rzecz pewna tak samo, jak i to, że słynna "afera taśmowa" zakończy się wesołym oberkiem.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Kuracja przeczyszczająca PSL
"Gazeta Wyborcza" informuje, że po aferze z taśmami w obozie ludowców panuje "smutek i powaga". No a jak było przed aferą? Czyżby w obozie ludowców panowała radość i jajcarstwo?
Tego wykluczyć nie można; Melchior Wańkowicz wspomina, jak to jeszcze przed wojną, pewnego razu wszedł znienacka do gabinetu prezesa pewnego banku i zastał go na fikaniu koziołków na dywanie. Zaskoczonemu Wańkowiczowi prezes wyjaśnił, że gdyby i on pasał w młodości krowy, a teraz został prezesem takiego banku, to też z radości fikałby koziołki. Niestety, na tym świecie pełnym złości, wszystko co dobre, szybko się kończy. Oto na początku stycznia br. do prezesa Kółek i Organizacji Rolniczych Władysława Serafina przyszedł rozżalony Władysław Łukasik. Rozżalony, bo właśnie stracił alimenty związane z utratą posady prezesa Agencji Rynku Rolnego. W stanie tego rozgoryczenia zaczął opowiadać panu Serafinowi różne pikantne historie – głównie o sposobach dojenia przez ludowców Rzeczypospolitej za pośrednictwem różnych agencji i spółek Skarbu Państwa, jakich wiele działa w obszarze polskiej wsi i rolnictwa. Rozmowa ta była sekretnie nagrywana – czy to przez samego pana Serafina, czy też jakichś innych szatanów – dość że wyznania pana Łukasika zostały utrwalone na magnetofonowej taśmie. Jak pamiętamy, tę nową świecką tradycję zawdzięczamy panu redaktorowi Adamowi Michnikowi, który w identyczny sposób nagrał korupcyjną propozycję, z jaką przyszedł do niego Lew Rywin – i tak upowszechnił się między dżentelmenami ten obyczaj ("gość w dom – kamera w ruch") i trwa aż do dnia dzisiejszego.
Wprawdzie rozmowa miała miejsce w początkach stycznia – ale gazeta "Puls Biznesu" "dotarła" do nagrań dopiero teraz, to znaczy – w połowie lipca. To zresztą też nie jest pewne, bo taki na przykład poseł Palikot twierdzi, że rzecz była znana w Sejmie już "kilka miesięcy" temu – na co poseł Jan Bury odpowiada, że skoro poseł Palikot wiedział o wszystkim już "kilka miesięcy" temu, to dlaczego już wtedy nie zawiadamiał o tym niezależnej prokuratury? To dobre pytanie, które skłania do refleksji nad wyborem właściwego momentu nagłaśniania takich rewelacji. Czy, dajmy na to, "Puls Biznesu" też wiedział o nagraniach już "kilka miesięcy" temu? Jeśli tak – to dlaczego ogłosił to dopiero w połowie lipca? Pan Waldemar Pawlak, wicepremier, minister gospodarki i prezes PSL, zapewnił, że opublikowanie nagrania rozmowy pana Łukasika z panem Serafinem nie ma żadnego związku z jesiennym Kongresem PSL, na którym zdymisjonowany w następstwie "afery taśmowej" minister rolnictwa Marek Sawicki miał walczyć z Waldemarem Pawlakiem o fotel prezesa Stronnictwa. Skoro pan Pawlak twierdzi, że nie ma tu żadnych związków, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, chociaż z drugiej strony, niepodobna nie zauważyć, że szanse zdymisjonowanego w następstwie "afery taśmowej" byłego już ministra rolnictwa Marka Sawickiego na zdobycie fotela prezesa PSL na jesiennym Kongresie stały się bardzo niewielkie, prawdę mówiąc – zerowe, więc jakiś związek jednak jest. Ale skoro pan Pawlak mówi, że nie o to chodziło, to w takim razie – o co? Dlaczego nagranie rozmowy opublikowano dopiero teraz, chociaż – jak twierdzi poseł Palikot – rzecz była publiczną tajemnicą już "kilka miesięcy" temu?
Jesteśmy w tej sprawie skazani na domysły – ale skoro już tak czy owak jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie – domyślajmy się śmiało! Ja na przykład zwracam uwagę, że ogłoszenie tych rewelacji przez "Puls Biznesu" nastąpiło dosłownie w dwa dni po rozpaczliwym apelu rządu premiera Tuska do drobnych akcjonariuszy, by nie sprzedawali akcji ruskim inwestorom i w ten sposób zablokowali próbę "wrogiego przejęcia" przez Rosjan Zakładów Azotowych w Tarnowie. Z rządowego apelu wynikało, że ruscy szachiści zaoferowali 47, czy nawet 48 złotych za akcję wartą tak naprawdę 10 złotych mniej. Charakterystyczne jest przy tym, że rząd nie zdecydował się na zaoferowanie drobnym akcjonariuszom, dajmy na to, 57 złotych za akcję, przebijając w ten sposób ruskich szachistów, tylko apelował do ich patriotyzmu. Czy nie oznacza to przypadkiem, że rząd premiera Tuska wyprztykał się z pieniędzy na koko koko euro spoko? Wszystko to być może – ale revenons a nos moutons, czyli do ruskich szachistów. Mogli oni poczuć się dotknięci takim obrotem sprawy i w ten oto sposób doszło do opublikowania rewelacji. Jak wy nam tak, to my wam tak! Jeśli jednak ruscy szachiści są w stanie potrząsnąć w ten prosty sposób tubylczym rządem, to znaczy, że podejrzenia, iż nasza młoda demokracja podszyta jest różnymi bezpieczniackimi watahami, przewerbowanymi i wysługującymi się poważnym państwom trzecim, nie są pozbawione podstaw. A kiedy uzmysłowimy sobie, że według posła Palikota, już "kilka miesięcy" temu wszyscy o wszystkim wiedzieli – ale żaden nie puścił pary z gęby, to widzimy, że i świadoma dyscyplina wśród naszych Umiłowanych Przywódców jest większa, niżby się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Czy wynika ona z pragnienia przestrzegania sławnej niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: "my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych" – czy raczej z posłuszeństwa wobec oficerów prowadzących, czy z jednego i drugiego jednocześnie – oto pytanie. Jak tam jednak było, tak tam było – bo musimy wziąć pod uwagę przede wszystkim skutki afery. Jak dotąd, spowodowała ona nagłe zakończenie kariery pana Marka Sawickiego. Czy oznacza to, że na stanowisku prezesa Polskiego Stronnictwa Ludowego, które ma stuprocentową zdolność koalicyjną i z tej racji uczestniczy w charakterze języczka u wagi w prawie wszystkich rządach III Rzeczpospolitej, ruscy szachiści wolą sprawdzonego pana Waldemara Pawlaka? Wykluczyć tego z góry nie można, a w takim razie – "panie Waldku, pan się nie boi!". Pamiętamy tę inwokację ze słynnej "nocnej zmiany" w roku 1992, kiedy to pan Waldek na głos przepowiadał sobie harmonogram najbliższych posunięć politycznych rządu, którego miał zostać premierem: "czyszczę sobie MSW..." – i tak dalej. Nigdzie jednak nie jest powiedziane, że teraz też wszystko musi robić sam. Ruscy szachiści, kiedy tylko chcą, potrafią być bardzo uczynni – oczywiście nie za darmo, co to, to nie – ale tego – ile i w jakiej formie nasza biedna ojczyzna będzie musiała za tę kurację przeczyszczającą na tubylczej politycznej arenie zapłacić – dowiemy się znowu w stosownym momencie.
Oczywiście nie znaczy to, że na tubylczej politycznej scenie panoszą się wyłącznie ruscy szachiści. Co to, to nie – bo przecież nasi bezpieczniakowie jeszcze w drugiej połowie lat 80. poprzewerbowywali się i do innych państw poważnych. Dzięki temu lepiej rozumiemy, dlaczego nieszczęścia chodzą parami. Bo akurat teraz, kiedy w obozie ludowców i tak panuje "smutek i powaga", Trybunał Konstytucyjny orzekł definitywnie, że Polskie Stronnictwo Ludowe będzie jednak musiało zapłacić 20 mln złotych za jedną z dawniejszych kampanii wyborczych. Lepiej rozumiemy, dlaczego CBA właśnie "wkracza" do spółki "Elewarr", a nawet Komisja Europejska "żąda wyjaśnień". Siła złego na jednego – ale to niekoniecznie musi być naprawdę – bo pamiętajmy, że jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną, to ludzi krzywdzić nam nie wolno" – przypominał Towarzysz Szmaciak. Zatem, kiedy tylko opadnie kurz wzniesiony poruszeniem Mocy, wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem w ramach przemeblowania tubylczej politycznej sceny w myśl zasady, że trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu. Inaczej mówiąc – bezpieczniacy muszą przebudować tubylczą scenę polityczną w taki sposób, by ciągnąć korzyści z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju co najmniej przez najbliższe 10 lat w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, a zwłaszcza – nie zwracający uwagi "młodych, wykształconych", stanowiących najgłupszą część naszego mniej wartościowego narodu tubylczego.
Embarras de richesse
Co tu ukrywać – niezależna prokuratura potrafi jednak stanąć na wysokości zadania. Kiedy już się wydawało, że na wszelki wypadek każde zejście śmiertelne zostanie uznane za samobójstwo bez udziału osób trzecich – w sprawie Katarzyny W. z Sosnowca, podejrzanej o nieumyślne spowodowanie śmierci swojej półrocznej córki Magdy, nastąpił nieoczekiwany zwrot. Została ona zatrzymana w Katowicach, a następnie przedstawiono jej zarzut zabójstwa. Z doniesień wynika, że podstawą tej zmiany kwalifikacji jest opinia biegłych, którzy orzekli, że dziecko zmarło śmiercią "nagłą i gwałtowną". To jednak było wiadomo już od samego początku, więc nietrudno się domyślić, iż na zmianę stanowiska niezależnej prokuratury wpłynęło przede wszystkim zachowanie Katarzyny W., która nie tylko zaczęła używać życia jako celebrytka, ale podobno nawet tańczyła na rurze, a pani Iza Bartosz napisała o niej nawet książkę pod tytułem "Wybaczcie mi". Najwyraźniej ktoś musiał dojść do wniosku, że trzeba tę orgię przerwać, bo w przeciwnym razie przykład Katarzyny W. może okazać się zaraźliwy. Ileż to młodych kobiet nadaremnie marzy o karierze pani Joli Rutowicz, iluż młodych chłopców chciałoby zostać Kupą Wojewódzkim – tylko nie wiedzą jak. Tymczasem okazało się, że wystarczy zamordować dziecko, a olśniewająca kariera otwiera się sama. Wygląda na to, że zmiana kwalifikacji czynu pani Katarzyny W. została dokonana w niezależnej prokuraturze ze względów pedagogicznych, które najwyraźniej musiał podzielić niezawisły sąd, postanawiając o umieszczeniu podejrzanej w areszcie tymczasowym. Teraz trzeba będzie tylko wyjaśnić kwestię ewentualnego udziału osób trzecich – czy były, czy też przeciwnie – nie było ani jednej – jak w przypadku samobójstwa generała Petelickiego – i "wnet się posypią piękne wyroki" – oczywiście jeszcze nie wiadomo, czy skazujące, czy też przeciwnie – uniewinniające, bo – po pierwsze – sądy są niezawisłe, a po drugie – nie wiadomo, jaki rozkaz w sprawie Katarzyny W. będzie obowiązywał podczas procesu.
Rzecz bowiem z tym, że wśród Umiłowanych Przywódców trwają spory na temat zapłodnienia w szklance. Jak wiadomo, zwolennicy nieubłaganego postępu pragnęliby doprowadzić nie tylko do szerokiej legalizacji zapładniania w szklance, ale nawet – by takie zapładnianie odbywało się na koszt państwa, podczas gdy koszty zapładniania tradycyjnego, to znaczy – pokój w hotelu, kolację z szampanem oraz ewentualne prezenty czy gratyfikacje pieniężne – każdy po staremu ponosiłby we własnym zakresie. Zwolennicy nieubłaganego postępu dotychczas szermowali argumentem najcięższej doli niepłodnych matek i nadal próbują tym argumentem szermować, ale nie brzmi to już tak przekonująco od czasu przedstawienia przez pana profesora Jana Hartmana deklaracji, że tak naprawdę chodzi o "złamanie wpływu Kościoła". Pan prof. Hartman ma oczywiście rację, bo zwolennikom nieubłaganego postępu najcięższa dola niepłodnych matek wisi kalafiorem, natomiast liczą na to, że przeforsowując zapładnianie w szklance, przy którym dochodzi do niszczenia, a w najlepszym razie – do zamrażania ponadliczbowych embrionów – tą okrężną drogą zmuszą Kościół do zmiany stanowiska w sprawie aborcji. Skoro bowiem Kościół skapituluje w sprawie ponadliczbowych embrionów, to trudno mu będzie podtrzymywać nieprzejednane stanowisko w sprawie aborcji.
Oczywiście zwolenników nieubłaganego postępu stanowisko Kościoła w zasadzie nie obchodzi – ale chodzi im o skompromitowanie go w oczach tych, którzy z tym stanowiskiem się liczą. Krótko mówiąc – cały czas chodzi o to samo – walkę z Kościołem, słusznie do niedawna uważanym za najpoważniejszego przeciwnika żydokomuny. Dlatego pisująca w "Gazecie Wyborczej" potomkini świętej rodziny Wielowieyskich – pani red. Dominika Wielowieyska, ubolewa nad tubylczym Episkopatem – że taki zatwardziały w sprawach "światopoglądowych" – przeciwstawiając mu jakiegoś belgijskiego labusia, który kładzie nacisk na to, "żeby było dobrze".
No a kiedy jest dobrze? No jakże – dobrze jest wtedy, gdy zadowoleni są możliwie wszyscy: i partyjni, i bezpartyjni, i wierzący, i niewierzący, żywi i uma... – no mniejsza z tym. A w jaki sposób osiągnąć stan takiego powszechnego zadowolenia? To proste – każdemu sadzić komplementy w rodzaju owsiakowego "jesteście wspaniali, kocham was!" – bo wiadomo, że wtedy nikomu żadne rozterki światopoglądowe nie zakłócają procesów trawiennych, stanowiących esencję zdrowego trybu życia.
Niestety, nie ma rzeczy doskonałych i tubylczy Episkopat nadal trwa w swojej zatwardziałości, tym bardziej że Siły Wyższe, na stanowcze żądanie starszych i mądrzejszych, zdecydowanie zabroniły premieru Tusku zarówno zmiany stanowiska Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie miejsca na cyfrowym multipleksie dla Telewizji TRWAM, jak i nakazały ministru Boniemu krętactwa w sprawie finansowania Kościoła. Wszystko to oczywiście sprzyja wyrazistości ideowej, na widok której farbowane lisy z PO zaczynają odczuwać jaskółczy niepokój – czy mianowicie nie zostaną postawione w sytuacji, gdy dla miłego grosza będą musiały oficjalnie wystąpić przeciwko zasadom wiary Chrystusowej. Miłego grosza oczywiście szkoda, ale z drugiej strony w grę wchodzi dotychczasowa reputacja – jak np. w przypadku pobożnego posła Jarosława Gowina czy nie mniej pobożnego posła Rasia. Wprawdzie klub parlamentarny PO odbył w tej sprawie tajne posiedzenie w Jachrance nad Zalewem Zegrzyńskim, ale najwyraźniej nie doprowadziło ono do kompromisu i nadal są dwa projekty: majestatycznej pani Kidawy-Błońskiej i pobożnego posła Gowina, który chciałby zakazać zamrażania embrionów, nie mówiąc już o ich niszczeniu. Z punktu widzenia zwolenników nieubłaganego postępu projekt pobożnego posła Gowina jest oczywiście nie do przyjęcia, bo też nie chodzi im przecież o najcięższą dolę niepłodnych matek, tylko – jak to w przystępie niepojętej szczerości przyznał prof. Hartman – o "złamanie wpływu Kościoła". Na co? Ano, wiadomo na co; chodzi o to, by raz na zawsze położyć kres sytuacji, w której podstawą systemu prawnego państwa jest etyka chrześcijańska – i doprowadzić do sytuacji, w której etyczną podstawą systemu prawnego będzie... – no właśnie, co? Ponieważ pan prof. Hartman jest nie tylko jednym z założycieli, ale i działaczem żydowskiej loży B'nai B'rith, to nie można wykluczyć, że chodzi o Talmud. Ładny interes! Wygląda na to, że sprytna Żydóweczka Yael Bartana, która 12 maja urządziła w Berlinie hapenning nazwany Kongresem Ruchu Żydowskiego Odrodzenia w Polsce, wcale nie musi działać w osamotnieniu i na własną rękę. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy mieli do czynienia z podziałem ról, niczym między dobrym i złym ubekiem – w którym obydwu stronom chodzi o to samo – by delikwenta sprawnie zoperować.
Skoro tedy taka jest stawka, zobaczymy, jak się zachowają Umiłowani Przywódcy. Nie jest wykluczone, że ponieważ projekty rozwiązania problemu zapładniania w szklance mnożą się na podobieństwo królików, wystąpi efekt sześciu kucharek. Wiadomo, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, więc może powtórzyć się sytuacja z 11 lipca.
Do Sejmu trafiły aż cztery projekty uchwały w sprawie uczczenia ofiar ludobójstwa ludności polskiej na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, zainaugurowanego właśnie 11 lipca 1943 roku przez UPA, ale pani Ewa Kopacz, która już w roku 2010 udowodniła, że można na niej polegać w każdej sprawie, skierowała je do Komisji Kultury, w której utknęły i w rezultacie Umiłowani Przywódcy wydali z siebie tylko "chwilę ciszy". Wpisuje się ona jednak znakomicie w wieloletnie blokowanie każdej próby wzniesienia w Warszawie pomnika ku czci ofiar tamtego ludobójstwa, w której anonimowym Siłom Blokującym dzielnie sekunduje żydowska gazeta dla Polaków pod dyrekcją red. Adama Michnika. No bo po co w Warszawie taki pomnik, skoro za wielkie pieniądze powstaje tu Muzeum Żydów Polskich i cała martyrologiczna para pójdzie wyłącznie w ten gwizdek?
Jednak w odróżnieniu od tej sprawy, sprawa zapładniania w szklance jest jednym z priorytetów zwolenników nieubłaganego postępu, więc nie jest wykluczone, że tym razem, mimo swego rodzaju embarras de richesse, Umiłowani Przywódcy zostaną postawieni do pionu tak samo, jak w sprawie Anschlussu czy traktatu lizbońskiego, gdzie ponad podziałami do głosu doszła świadoma dyscyplina.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Zaciska się obroża niewolnika
Przed laty, jeszcze za głębokiej komuny, Ryszard Kapuściński napisał reportaż o Gwatemali, w którym zanalizował całodzienny program tamtejszego państwowego radia. Rozgłośnia nadawała program przez całą dobę, ale cóż z tego, skoro i tak nie można było się dowiedzieć, co właściwie się w tej całej Gwatemali dzieje? Kapuściński napisał tedy, że ta rozgłośnia "pracuje w służbie ciszy". Tak się składa, że przez ostatni miesiąc byłem w Kanadzie, Meksyku i USA, więc wiadomości o wydarzeniach w naszym nieszczęśliwym kraju czerpałem z mediów – również tych głównego nurtu. I gdyby opierać się tylko na nich, to trudno byłoby zorientować się, co właściwie w Polsce się dzieje. To znaczy – można by oczywiście odnieść wrażenie, że dzieje się mnóstwo rzeczy, tyle że większość tych wydarzeń jest pozbawiona większego znaczenia, jak np. koko koko euro spoko – i gdyby nie zagadkowa śmierć generała Sławomira Petelickiego, którą zresztą, jeszcze przed wszczęciem energicznego śledztwa, uznano za samobójstwo bez udziału osób trzecich – można by odnieść wrażenie, że Polacy rzeczywiście zapamiętali się w kibicowaniu, robieniu na stadionach "fali", słowem – zachowują się zgodnie z oczekiwaniami naszych okupantów z bezpieczniackich watah.
A skoro już mowa o generale Petelickim, to warto przypomnieć, że zaraz po katastrofie smoleńskiej poddał on ostrej publicznej krytyce ówczesnego ministra obrony Bogdana Klicha, domagając się w liście otwartym do premiera Tuska nie tylko jego dymisji, ale wysuwając również wiele innych propozycji personalnych. Nie był on w tej krytyce odosobniony, bo w sierpniu 2009 roku, w geście protestu przeciwko kierownictwu MON, odszedł z wojska generał Waldemar Skrzypczak, który i później nie szczędził zarówno ministrowi Klichowi, jak i rządowi premiera Tuska gorzkich słów. Ale późniejsze losy obydwu generałów potoczyły się inaczej. Generał Petelicki zginął od strzału w głowę, przy oddaniu którego niezależna prokuratura stanowczo wykluczyła udział osób trzecich i to jeszcze – co zasługuje na podkreślenie – przed wszczęciem energicznego śledztwa, podczas gdy generał Waldemar Skrzypczak został najpierw doradcą, a od niedawna – wiceministrem obrony narodowej przy ministru Tomaszu Siemoniaku, prawdziwym człowieku renesansu, który sprawdził się na każdym odcinku, na który rzuciła go partia: i w telewizji, i w radiu, i w samorządzie terytorialnym, i w Polskiej Agencji Prasowej, a nawet – w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Podobne kariery opisywał za głębokiej komuny Janusz Szpotański w "Towarzyszu Szmaciaku": "Nie to – pomyślał – jak mój Józek! O, ten to ma już chody duże i w MSW i na uczelni!" – ale okazuje się, że mimo sławnej transformacji ustrojowej aż tak znowu wiele się u nas nie zmieniło. Więc nie można wykluczyć, że i pan generał Skrzypczak po swoich traumatycznych przeżyciach zmądrzał. No dobrze – ale dlaczego w takim razie nie zmądrzał generał Petelicki, tylko zginął od postrzału w głowę bez udziału osób trzecich? Ale jakże miał zmądrzeć, skoro – powiadają – że cierpiał na chorobę Alzheimera? Przy takiej chorobie człowiek nie pamięta nawet, że popełnia samobójstwo, więc cóż tu jeszcze wymagać zmądrzenia?
Co innego taki pan Stanisław Lato, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej. Polityczną sensacją dnia stało się jego oświadczenie, że będzie ubiegał się o reelekcję podczas jesiennych wyborów w PZPN.
Na tę deklarację parlamentarny klub Solidarnej Polski zareagował wnioskiem do premiera Tuska, by ten rozwiązał PZPN i powołał nową federację piłkarską. Ciekawe, czy premier Tusk odważyłby się na takie zuchwalstwo, nawet gdyby z podobnym wnioskiem zwrócił się do niego kto inny niż SP, na przykład – pobożny poseł-minister Gowin czy sprytny poseł Schetyna z Platformy Obywatelskiej. Nawiasem mówiąc, mimo niechętnego stosunku pobożnego posła-ministra Gowina do konwencji zakazującej przemocy wobec kobiet, premier Tusk obiecał gabinetowi cieni Kongresu Kobiet, że za trzy tygodnie nasz nieszczęśliwy kraj do tej konwencji przystąpi. Od tego momentu wszelka myśl o współżyciu z kobietą będzie w normalnych mężczyznach budziła grozę, a w tej sytuacji – tylko patrzeć, jak zostaną nie tylko zalegalizowane, ale nawet – uprzywilejowane związki sodomickie i gomoryckie. Nieomylny to znak, a w każdym razie – kolejna ważna poszlaka, że pobożny poseł Gowin pociągnięty został w ministry gwoli zamydlenia oczu Episkopatowi w nadziei, że nęcony tą marchewką, odpuści obronę Telewizji TRWAM.
A skoro już mowa o Kongresie Kobiet, to warto odnotować, że bierze w nim udział nie tylko pani filozofowa Magdalena Środa i bizneswoman Henryka Bochniarzowa, ale również – pani Teresa Kamińska – ongiś minister bez teki w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, pomawiana nawet przez złe języki o pełnienie przy panu premierze Buzku roli markizy de Pompadour. Jak tam było, tak tam było; dzisiaj pani Kamińska prezyduje Pomorskiej Strefie Ekonomicznej, więc nie można powiedzieć, by Rzeczpospolita pozostawiała osoby zasłużone bez alimentów. Nie o to zresztą chodzi, a o to, że na odpowiednim gruncie, na przykład – na płciowym – można świetnie porozumieć się ponad podziałami politycznymi. Czyż to nie dowód, że w naszym nieszczęśliwym kraju polityka zaczyna tracić na znaczeniu? Wprawdzie niezależne media próbują ekscytować opinię publiczną przekomarzaniami między PiS-em i Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry – że to niby Jarosław Kaczyński wzywa "ziobrystów" do powrotu na łono PiS, dając do zrozumienia, iż po upływie wyznaczonego terminu nie wpisze ich na listy PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Okazuje się, że taktyka bombardowania miłością może być równie skuteczna, jak bombardowanie nienawiścią, a nawet skuteczniejsza, bo bombardowanemu miłością znacznie trudniej nie tylko się bronić, ale nawet – przekonująco odgryzać. Wygląda tedy na to, że podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w tak zwanych prawicach można będzie przebierać jak w ulęgałkach – przez co scena polityczna będzie jeszcze bardziej malownicza i w ten sposób jeszcze szczelniej przysłoni fakt okupowania naszego nieszczęśliwego kraju przez bezpieczniackie watahy, wysługujące się z kolei strategicznym partnerom. Ci strategiczni partnerzy maja wobec Polski swoje projekty i nie bez kozery chyba media głównego nurtu przypomniały ostatnio berliński kongres ruchu żydowskiego odrodzenia w Polsce, eksponując postulat, by drugim językiem urzędowym został u nas hebrajski. Wprawdzie były ambasador Izraela w Warszawie, pan doktor Szewach Weiss, uważa to za pomysł fantastyczny, jednak na świecie dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom, a po drugie – skoro ostatnio szef izraelskiego Mosadu został Honorowym Obywatelem Rzeczypospolitej, to dlaczegóż pewnego dnia nie będzie mógł dostąpić zaszczytu zostania Pierwszym Obywatelem naszego nieszczęśliwego kraju – a w każdym razie tej resztówki, na której zostanie zainstalowana Judeopolonia? Wszystko jest możliwe – ale oczywiście dopiero po szczęśliwym zakończeniu misji prezydenta Bronisława Komorowskiego, w drugą rocznicę wyboru szalenie chwalonego przez żydowską gazetę dla Polaków, czyli "Gazetę Wyborczą" za "siłę spokoju". No ale dlaczego on nie ma być spokojny, jak on wszystko robi zgodnie z oczekiwaniami starszych i mądrzejszych? Gdyby postępował odwrotnie, to zaraz – kto wie? – może nawet bez udziału osób trzecich zapadłby na chorobę Alzheimera, a tak, to śpi spokojnie, podczas gdy ORMO czuwa!
Okazało się, że przez te niecałe dwa lata podpisał aż 400 ustaw – co pokazuje, jaką mamy w naszym nieszczęśliwym kraju biegunkę legislacyjną; prawie nie ma dnia bez jakiejś nowej ustawy! Mało kto zwraca na to uwagę, bo pracujące w służbie ciszy niezależne media ekscytują opinię publiczną a to koko koko euro spoko, a to prezesem Latą i jego alimentami – a tymczasem, po cichutku, z każdą kolejną ustawą, dzień po dniu, coraz bardziej zaciska się obroża niewolnika na szyi naszego narodu. Ale po co o tym informować? Czyż nie lepiej, czyż nie humanitarniej odwracać uwagę, dopóki można, skoro nie można już odwrócić wyroku?
www.michalkiewicz.pl
Czuwać musi żołnierz
Koko koko euro spoko już zbliża się ku nieubłaganemu końcowi, zatem pora na podsumowania.
Oczywiście jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, zwłaszcza że reprezentacja naszego nieszczęśliwego kraju dała z siebie wszystko, a w przyszłości da jeszcze wszyściej. W obliczu takich perspektyw możemy w przyszłość patrzeć optymistycznie, że "z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie, wojsko nasze czuwa, szkolone wszechstronnie". Wprawdzie trwają tak zwane kontrowersje wokół pana Grzegorza Lato, który nie widzi powodu, by rezygnować z alimentów przywiązanych do stanowiska prezesa związku piłki kopanej, ale na pewno wszystko zakończy się wesołym oberkiem, bo przecież pan prezes Lato należy do grona osób przyzwoitych, podobnie jak celebryci Wojewódzki i Figurski, którzy zaczęli dowcipkować na temat Ukrainek. Gdyby tak dowcipkował kto inny, to ormowcy politycznej poprawności z "Gazety Wyborczej" zrobiliby z niego marmoladę, a tak, to cały Fołksfront stanął w ich obronie.
Swój do swego po swoje, czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, a jeden przyzwoity rozpoznaje drugiego przyzwoitego po zapachu – do czego, jak wiadomo, trzeba mieć specjalnego nosa. Ciekawe, co teraz będzie, bo Rada Etyki Mediów, najwyraźniej nie skonsultowawszy uprzednio swego stanowiska ze starszymi i mądrzejszymi, orzekła, że celebryci Wojewódzki i Figurski dopuścili się "rażącego chamstwa". Słyszał kto takie rzeczy?! Rażące chamstwo – kiedy pan redaktor Stasiński z "GW" powiada, że owszem, ale w stosunku do chama polskiego. Chama polskiego, jak wiadomo, można, a nawet należy chłostać bez litości, nawet rażąco, w odróżnieniu od chama, dajmy na to, przyzwoitego, wobec którego należy zachowywać się wyrozumiale i z rewerencją. Nie ma co – Salon musi poprawić koordynację, bo w przeciwnym razie wszystko zacznie rozłazić się niczym Austria po I wojnie światowej: przyzwoici sobie, Rada Etyki Mediów – sobie, podobnie jak Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które też sobie. I jak w tej sytuacji mają się zachować, a zwłaszcza – co mają myśleć "młodzi, wykształceni z wielkich miast"? Nie będą nic myśleć, a w tej sytuacji może w naszym nieszczęśliwym kraju zapanować kompletna bezmyślność. Ma to oczywiście swoje plusy ujemne, ale ma i dodatnie, bo jak nikt nic nie myśli, to nie popada w myślowe aberracje. Ale nie martwmy się na zapas; "czuwać musi żołnierz, by nie przeszkodził wróg".
Najwyraźniej czuwa – a świadczy o tym choćby samobójstwo generała Sławomira Petelickiego dokonane bez udziału osób trzecich – o czym jeszcze przed wszczęciem energicznego śledztwa wiedziała niezależna prokuratura. W uroczystym pogrzebie uczestniczył m.in. JE abp Sławoj Leszek Głódź, co dla wielu obserwatorów stanowiło wyraźną aluzję, by opowieście niezależnej prokuratury o samobójczym charakterze śmierci generała nie traktować serio. Jak tedy tam było, tak tam było – a przy okazji pogrzebu opublikowano również życiorys nieboszczyka, z którego wynikało, iż w 1969 roku wstąpił do SB – jak wiadomo po to, by spełniać dobre uczynki – a w roku 1975 został w Nowym Jorku wicekonsulem, akurat do spraw Polonii. Jestem pewien, że ta świecka tradycja została utrzymana również po sławnej transformacji ustrojowej – bo cóż innego lepiej tłumaczyłoby przyczynę blokowania każdej próby politycznej integracji Polonii? Choćby i teraz; czyż Ministerstwo Spraw Zagranicznych, na którego czele postawiono robiącego szalenie groźne miny Radosława Sikorskiego, ale którym – jak w swoim czasie zapewniła dobrze w tej sprawie poinformowana "Gazeta Wyborcza" – kieruje ekipa skompletowana jeszcze przez "drogiego Bronisława", czyli Bronisława Geremka – więc czy MSZ będzie tolerowało na przykład protesty w obronie Telewizji TRWAM, czy jeszcze może – horrible dictu – je inspirowało? Mowy nie ma, a skoro tak, to nie ulega wątpliwości, że "czuwać musi żołnierz", by ani w USA, ani w Kanadzie nie pojawił się nawet najmniejszy zalążek polskiego lobby. Po co w Ameryce polskie lobby, skoro jest tam już żydowskie? Żydowskie całkowicie wystarczy, zwłaszcza w obliczu perspektywy zainstalowania na resztówce naszego nieszczęśliwego kraju, jaka pozostanie po pomyślnym zrealizowaniu założeń unijnej polityki regionalizacji, sławnej Judeopolonii?
Tedy na wszelki wypadek były prezydent Lech Wałęsa "po raz pierwszy w życiu" kibicował Niemcom w Gdańsku, który w ostatnim czasie podobnież zmienił się nie do poznania. W każdym razie – do tego stopnia, że nie poznaje go sam były prezydent Lech Wałęsa. Pewnie dlatego ma tyle trudności ze wskazaniem miejsca, w którym podczas pamiętnego sierpnia w 1980 roku przeskoczył przez płot i tym śmiałym susem obalił komunizm. Jak pamiętamy – o wskazanie tego historycznego miejsca wielokrotnie prosiła go Anna Walentynowicz, ale już nie żyje, więc przynajmniej z jej strony byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju żadne molestowanie nie grozi. Ale nie tylko były prezydent odczuwa pewne obawy przed molestowaniem. Podobne odczucia muszą targać również urzędującym prezydentem, skoro z jego inicjatywy Sejm uchwalił właśnie nowelizację prawa o zgromadzeniach, krytykowaną jako nowelizację ustawy o zakazie zgromadzeń? Nietrudno mu się dziwić; podczas takich zgromadzeń pod adresem nie tylko prezydenta, ale i pozostałych Umiłowanych Przywódców ludzie wykrzykują słowa jeszcze gorsze od użytych przez celebrytów Wojewódzkiego i Figurskiego wobec Ukrainek.
Więc żeby w przyszłości położyć kres takim bezeceństwom, "czuwać musi żołnierz (najlepiej z "nieistniejących" WSI), by nie przeszkodził wróg".
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl