Dom za miastem
- Wielokrotnie opowiadałeś na co zwracać uwagę kupując dom w mieście. Mam pytanie - czy kupowanie domu poza miastem, czyli trochę z dala od cywilizacji - jest inne i na co zwracać uwagę jeśli tak jest?
- Oczywiście że zakup domu poza miastem trochę się różni. Ale tylko trochę. Obecnie wiele rzeczy, które kiedyś sprawiały kłopoty, dziś dzięki postępowi cywilizacji i technologii, przestały być problematyczne.
A teraz kilka spraw, o których należy pamiętać patrząc na domki podmiejskie:
Zródło ogrzewania - poza miastem rzadko mamy do czynienia z naturalnym gazem. Najczęściej jako źródło ogrzewania używany jest prąd, olej opałowy lub propan gas. Ten ostatni robi się coraz popularniejszy ze względu na lepszą cenę i łatość dostaw. W ostatnich latach jako uzupełniające źródło energii zaczyna być używana coraz częściej energia słoneczna oraz passywna energia z wód gruntowych. Niestety, koszt instalacji tych urządzeń jest znacznie wyższy niż w Europie, gdzie ich popularnosć jest ogromna. Jest to zrozumiałe - energia u nas jest jeszcze tania w porównaniu z Europą.
Źródło wody pitnej - w podmiejskich domach "miejska"czy inaczej mówiąc centralnie dostarczana i oczyszczana woda jest raczej rzadkością. Jeśli mamy do czynienia z taką sytuacją to wówczas o jakość wody i jej ilość dbją lokalne władze. W przypadku własnego ujęcia (studnia głębinowa) głównym problemem będzie przydatność wody do picia czyli jej smak; potencjalne bakterie oraz ilość pompowanej wody (wydajność studni). Kupując dom ze studnią należy dokonąć odpowiednich testów. Składając ofertę - należy pamiętać o zawarciu specjalnych klauzul w umowie.
Sposób odprowadzania ścieków - W przypadku pozbywania się ścieków centralny system kanalizacji występuje poza miastem bardzo rzadko. Jeśli mamy taki system - to nie mamy problemów. Natomiast za miastem najczęściej mamy do czynienia z "septic tank" czyli po polsku z szambem. W takim przypadku ważne jest, by sprawdzić czy jest ono czyszczone i czy zainstalowane jest ono zgodnie z normami i przepisami lokalnych władz. Przeciętnie - septyk tank jest czyszczony raz na 2-3 lata - z tymże częstotliwość zależy od wielkości samego urządzenia jak i rodziny, która z niego korzysta. Budowa nowego “septic system” może być bardzo kosztowna i wynosi około 15-30 tysięcy dolarów. - W czasie składania oferty - warto pamiętać o specjalnych klauzlach pozwalających na sprawdzenie systemu lub nakładające obowiązek zagwaranowania sprawnosci szamba przez sprzedających.
Sposób usuwania odpadków - śmieci rzadko są odbierane spod domu i często istnieje konieczność do wywożenia ich do centralnie zlokalizowanego składu. To utrudnienie czasami jednak może wyjść na dobre, gdyż często uczy nas być bardziej oszczędnym w kreowaniu gór śmieci.
Surowce wtórne – nie wszystkie gminy stosują program "recycling" – choć widać znaczną poprawę w tym zakresie.
Dojazdy i odległosć do pracy, szkół, centrów handlowych. Nie jest to może problem jak się dojeżdża na cottage raz w tygodniu, ale jeśli dojazd codzienny do i z pracy zajmuje 2-4 godziny to na dłuższą metę nawet najładnieszy dom za miastem stanie się uciążliwy po pewnym czasie. Należy pamiętać, że dojazdy zimą zajmują zwykle więcej czasu niż latem. Z drugiej strony, kilku naszych klientów, którzy kupili domy w tym roku - przeniosło również do nowej "estate" swoje miejsce pracy - i takie rozwiązanie jest znakomite - zero dojazdów, własne miejsce pracy i prywatność - tak więc wszystko zależy od sytuacji personalnej.
Telekomunikacja (telefon/internet)– najczęściej nasze rozmowy podmiejskie będą jako "long dystance" – choć to ostatnio jest już coraz mniejszym problemem dzięki konkurencji między kompaniami telefonicznymi oferującymi różnego rodzaju zniżki. Natomiast ciągle mogą występować ograniczenia w tak zwanym szybkim internecie choć i tu dzięki postępowi – coraz częściej możemy korzystać z komunikacji bezprzewodowej czy satelitarnej.
Poczta – zwykle nie jest dostarczana pod drzwi i może wymagane być odbieranie jej z pobliskiego miasteczka. Z drugiej strony – może to fajnie, gdyż rzadziej oglądamy niechciane rachunki! Ponadto - coraz częściej piszemy e-mails niż listy.
HST - Jesli kupujemy farmę to farmy są objęte podatkiem HST (cena zakupu) - w przeciwieństwie do domów za miastem - zakwalifikowanych jako "residence".
Śnieg na podjazdach zimą – może wymagać ekstra pracy i to samo dotyczy trawy latem, ale jeśli potraktuje się to jako ćwiczenia to można w tym znaleźć przyjemność. Z drugiej strony - jest wielu kontaktorów, którzy chętnie wykonają tą pracę za drobną opłatą.
Dzikie zwierzęta – potrafią czasami powodować straty – szczególnie w uprawianych warzywnikach lub buszując w niezabezpieczonych śmieciach ale jeśli będziemy o tym pamiętać te utrudnienia można zminimalizować.
Pomimo pewnych niedogodności mieszkanie za miastem uspokaja nerwy i z pewnością jest warte polecenia. I jak wspomniałem – inwestycja w znaczną ilość ziemi potrafi przynieść świetne rezultaty.
- Tydzień temu wspomniałes o waszym APP’s na IPhone i IPad, który pozwala wyszukiwać domy w czasie przejażdżek samochodem. Czy mógłbyś jeszcze raz o tym programie opowiedzieć?
- Oczywiście. Po pierwsze istnieje również wersja na Android. Program, o którym mówimy jest bezpłaty. Można go załadować albo z ITunes albo z miejsca, gdzie pobiera się programy na Android. W obu miejscach jest pod nazwą DOMATOR.
Program, ten nie jest skomplikowany - i o to chodzi. Po prostu pozwala on w każdej chwili sprawdzic co w “real estate trawie” piszczy. Czyli jak na przykład jestesmy w jakimś miejscu i widzimy dom na sprzedaż, to wystarchy po wywołaniu programu na IPhone wybrac opcję “map search” i natychmiast pojawi się mapa pokazująca naszą obecna lokalizację i wszystkie domy na sprzedaż w tej okolicy. Wówczas naciskamy symbol, domu, który nas interesuje i mamy cenę i ilość pokoi - jak chcemy więcej informacji - to naciskamy znaczek “more info” i wowczas otrzymujemy pełną informację wraz ze zdjęciami. Informacje są aktualne i czerpane prosto ze strony TREB.
Moim zdaniem jest to bardzo przydatny i jak wspomnialem bezpłatny programik, który polecam - ułatwi on Państwu życie i poszukiwanie domów. Oczywiście jest tam mój telefon bezpośredni oraz telefon do naszej agencji. I proszę dzwonić do nas w każdej chwili.
Oprócz tego jest tam mapa, która pokazuje lokację naszego biura - i jak ktoś nie wie jak trafić do nas to GPS pomoże to rozwiązać.
Jest tez Mortgage Calculator - gdzie szybko można policzyć opłaty za pożyczkę.
Zachęcam.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Azja pod stopami (3)
Z Kuala Lumpur następny etap naszej podróży to Brunei. Brunei jest stosunkowo małym krajem, który do 1984 roku był pod protektoratem brytyjskim. Samo państwo istnieje od XIV wieku i jest monarchią. Ma około 500.000 obywateli. Rządzone jest przez tę samą dynastię od wieków.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Maciek%20Czapli%c5%84ski?start=10#sigProIdf875ab0489
Obecny król (sułtan) Hassanal Bolkiah (pełne nazwisko: Sultan Haji Hassanal Bolkiah Mu’izzaddin Waddaulah ibni Al-Marhum Sultan Haji Omar Ali Saifuddien Sa’adul Khairi Waddien; urodzony 15 lipca 1946) jest 29. sułtanem w tej dynastii. Przejął on władzę w październiku 1967 po swoim ojcu, który dobrowolnie abdykował z bycia sułtanem o numerze 28. Obecny król uznawany jest za jednego z najbogatszych ludzi na świecie, a Brunei za jeden z najbogatszych krajów na świecie (piąty dochód na głowę mieszkańca).
Byłem ogromnie ciekaw, jak ma się prawda do rzeczywistości. Niestety, przeżyłem rozczarowanie. Otóż bogactwo tego kraju wynika głównie z ogromnych zasobów ropy naftowej, której istnienie odkryli Brytyjczycy przypadkowo w 1935 roku. Ojciec obecnego króla korzystał z tych zasobów w sposób umiarkowany i dopiero obecny król zaczął korzystać z tego w sposób bardzo zorganizowany. Udzielił on firmie Shell prawa do eksploatacji złóż, z czego czerpie ogromne dochody i buduje własny majątek. Mieszka i żyje w przepychu. Jego osobisty pałac jest uznany za największą prywatną rezydencję na świecie. Pracuje tam codziennie 2000 pracowników i służby. Ma on ponoć 1700 pokoi! Jest ten król wyceniany na 89 miliardów dolarów, ma własnego boeinga, dwa helikoptery (którymi podobno czasami sam lata), jest typem playboya, który ma obecnie 12 dzieci z 3 żon.
No cóż, bogatemu wszystko wolno! Natomiast czy jego poddani mają taki sam styl życia? Zdecydowanie nie! Kontrast widać gołym okiem. Owszem, jest tu w miarę czysto w porównaniu do Malezji, ale są tu też całe dzielnice biedy. Szczególnie widoczne jest to na tak zwanych "water villages", które są budowane wzdłuż brzegów rzeki. Istnieją one od setek lat i domy zbudowane na palach są przekazywane z pokolenia na pokolenie, bo oficjalnie nie mogą być sprzedawane. Zastanawiające jest tylko, czy życie poniżej standardu w kraju bogactwa to wybór czy konieczność?
Za to "cysorz to ma klawe życie". Bawi się znakomicie, uprawia wszelkie sporty, podróżuje i buduje kult swojej jednostki i swojej rodziny. Jest on głową państwa, ale równocześnie jest odpowiedzialny za szereg ministerstw. Za pozostałe są odpowiedzialni członkowie jego rodziny. Czyli nie ma tu parlamentu, nie ma demokracji i jest tak, jak król sobie życzy.
Jest kilka spraw, których można pozazdrościć mieszkańcom tego państewka. Po pierwsze, nie ma tu żadnych podatków! Jedynym wyjątkiem jest podatek drogowy, który jednocześnie zawiera ubezpieczenie samochodu. Benzyna jest tu oczywiście tania – około 0,50 dol. za litr, a diesel 0,30 dol. za litr. Służba zdrowia jest zasadniczo bezpłatna, bo jedyną opłatą jest symboliczny dolar przy rejestracji do szpitala. Innym benefitem jest też bezpłatne szkolnictwo. Aha – jeszcze jedno. Raz w roku po ramadanie pałac królewski jest otwarty dla publiczności i można "odwiedzić" pana króla i nawet czasami zrobić z nim zdjęcie. Jest wówczas tam otwarty "all you can eat" bufet.
By tego szczęścia nie było zbyt wiele, w Brunei istnieje zakaz spożywania alkoholu. Czyli na party u króla można pojeść, ale z popitką jest krucho. Ten zakaz jest mocno przestrzegany w stosunku do muzułmanów. Wyznawcy religii katolickiej mają prawo raz na 48 godzin przywieźć z zagranicy litr alkoholu i 12 piw. I jest to ściśle przestrzegane. Zakaz ten wprowadzono po tym, jak Brytyjczycy opuścili ten kraj i królestwo zostało ogłoszone krajem o prawie muzułmańskim. Za nieprzestrzeganie prawa są tu bardzo drastyczne kary finansowo-cielesne (minimum 5 batów), dlatego przestępczość jest tu bardzo niska.
Jak zawsze w kraju, gdzie nie mamy demokracji, powstaje kult jednostki. Oficjalnie mieszkańcy tego kraju kochają króla za szczodrobliwość. Być może jest to szczere – ale mi przypominało to pranie mózgu, które znamy z przeszłości. Król, oprócz swojego pałacu, wybudował dla swoich poddanych szereg obiektów "publicznych", jak własne muzeum pokazujące jego bogactwo, własny meczet, własny stadion sportowy itd. Uzyskanie obywatelstwa w tym kraju "miodem i mlekiem płynącym" nie jest łatwe i proces może zająć do 20 lat. Wszystkie testy dotyczą historii kraju i znajomości życia króla i jego rodziny. Muszą być przeprowadzone w lokalnym języku. Jednym z wymagań jest również odśpiewanie pełnego hymnu narodowego przed specjalną komisją wojskową (myślę, że w Kanadzie mało osób spełniłoby to wymaganie). Te wszystkie wymagania być może bylibyśmy skłonni spełnić (kuszeni wspaniałymi benefitami), ale fakt abstynencji i zupełny brak jakichkolwiek rozrywek zadecydował, że postanowiliśmy opuścić ten raj na ziemi jak najszybciej. Tak na poważnie, to osobiście nie byłoby to miejsce do życia dla mnie.
Po wylocie z Brunei, pozostaliśmy na tej samej wyspie (Borneo) ale wylądowaliśmy w malazyjskiej części w mieście o zabawnej nazwie Kota Kinabalu. Tak naprawdę był to dzień głównie przeznaczony na wypoczynek i odreagowanie po surowych obyczajach Brunei. Z ulgą sączyliśmy piwo na przeuroczym targu rybnym, czekając na "frutti de mari" z rożna, które zamawialiśmy chyba oczami a nie rozsądkiem. Przeciekawe ryby, kalamaty, langusty, ogromne krewetki cieszyły oczy - po pewnym czasie również żołądek. Nocny spacer po ulicach tego miasteczka, w czasie którego odwiedziliśmy liczne bary portowe, w których było wiele dobrej żywej muzyki wprowadził nas w nastrój pełnego relaksu.
Z rana z trudem wstawaliśmy by spędzić dzień na jednej z licznych wysepek oddalonych w promieniu 20 minut jazdy szybką łodzią. Miał to być dzień na "pieknej dzikiej: plaży, która z pieknościa i dzikością tak naprawdę niewiele miała do czynienia. Pełna komercja - a w porównaniu do tego, co mamy na Karaibach - piekność trochę przyblakła. Nie znaczy to wcale - byśmy nie cieszyli się z tego dnia "wolności"
Dokończenie za tydzień
Maciek Czapliński
Mississauga
Mój dom: Power of sale
- Co to właściwie jest "power of sale"?
- Podpisując dokumenty na "mortgage", podpisujemy tak zwany mortgage dokument. Dokument ten zawiera klauzulę na temat "power of sale". "Power of sale" daje prawo instytucji finansowej sprzedaży domu bez potrzeby wyroku sądowego w przypadku niespłacania pożyczki. Jest to inaczej niż w przypadku "foreclosure" – gdzie jest wymagany wyrok sądu.
Małe opóźnienie w płaceniu nie zawsze musi powodować utratę domu. Bankom nie zależy na zabieraniu dom – robią to tylko z konieczności. Każdy przypadek jest rozpatrywany indywidualnie. Jeśli opóźnienie wynika z choroby lub przejściowych kłopotów finansowych, a klient ma dobry rekord w banku, bank może pozwolić na opuszczenie jednej lub nawet kilku spłat. Czasami jeśli posiadłość ma bardzo mały "mortgage" w stosunku do swojej wartości – istnieje możliwość pożyczenia dodatkowych pieniędzy pod jej zastaw, by dokonywać opłat w trudnym okresie.
Jeśli jednak sytuacja finansowa osób zalegających z opłatami nie rokuje nadziei na poprawę, bank jest dość bezwzględny. Jeśli zaległe płatności nie zostaną uregulowane w ciągu 15 dni, bank wysyła specjalny list, który zaczyna "power of sale". Osoba, która otrzyma taki list, ma 35 dni na uregulowanie zaległości. Jeśli to nastąpi, akcja zostaje wstrzymana automatycznie. Jeśli to nie nastąpi – bank ma prawo sprzedać nieruchomość na mocy "power of sale" bez wyroku sądowego. Dom jest zwykle opróżniany z właścicieli przy pomocy szeryfa i często przy pomocy siły.
Sprzedaż przeprowadzana jest zwykle poprzez system MLS za pośrednictwem agenta zatrudnionego w tym celu przez bank.
Tracący dom ma prawo do "redemption", czyli naprawienia błędu, i w przypadku gdy jakimś cudem uzyska pieniądze i spłaci zaległości – może odzyskać dom.
- Powszechnie panuje przekonanie, że kupno domu sprzedawanego poprzez "power of sale" jest superokazją. Czy jest to prawdą? Czy trzeba mieć jakieś specjalne dojście, by taki dom kupić?
- Przede wszystkim – domy sprzedawane przez banki trafiają do tego samego systemu MLS jak wszystkie inne domy. Nie trzeba mieć specjalnych "układów", by znaleźć sprzedaż bankową – wystarczy dostęp do MLS. Panuje również powszechne błędne przekonanie, że bank sprzedaje dom za tak zwany balance of the mortgage – czyli poniżej wartości rynkowej. Nie ma nic bardziej błędnego! Prawo do sprzedaży przy pomocy "power of sale" nakłada na bank pewne obowiązki. Między innymi obowiązek ścisłego rozliczenia się ze wszystkich wydatków związanych ze sprzedażą nieruchomości.
Bank ma obowiązek sprzedaży domu w oparciu o aktualną wartość rynkową, dlatego każda oferowana cena bazuje zwykle na wycenach przez kilku rzeczoznawców zwanych "appraisal". Wymagania te mają na celu chronienie właścicieli domów przed błędami ze strony urzędników. Tracący nieruchomość w przypadku gdy czuje, że jego interes finansowy ucierpiał w wyniku akcji banku, ma prawo wnieść sprawę do sądu. Dlatego banki skrupulatnie pilnują, by wyceny nieruchomości były zgodne z wartością rynkową – by wszystkie poczynania były doskonale udokumentowane, by uniknąć potencjalnych spraw sądowych.
Między innymi dlatego proces negocjacji nieruchomości od banku nie przebiega wcale tak szybko i czasami wymaga dużo cierpliwości. Proszę pamiętać, bankowi się zwykle nie spieszy, jest to instytucja finansowa, która nie kieruje się emocjami, a tylko ścisłym interesem ekonomicznym.
Urzędnik przeprowadzający sprzedaż często nawet nie wie jak sprzedawany dom wygląda i gdzie dokładnie jest zlokalizowany.
Ponadto domy sprzedawane poprzez "power of sale" są często niszczone przez tracących je ludzi. Sprzedawane są w "as is conditions". Zabierane są często wszystkie elementy domu, które można zabrać – sprzęty gospodarstwa domowego, lampy, nawet pokrywki od przełączników elektrycznych. Czasami koszt napraw niweczy spodziewaną oszczędność.
W wielu przypadkach hasło "power of sale" przyciąga wielu chętnych do kupna domu i zdarza się sytuacja, że pojawia się więcej ofert niż jedna, co w końcowym efekcie prowadzi do podbicia ceny.
Znacznie lepsze okazje zdarzają się w przypadku, kiedy domy są sprzedawane w przymusowych sytuacjach przez osoby prywatne: rozwody, sprzedaże spadkowe, przeniesienia służbowe, domy będące długo na rynku, domy puste – właściciel jest pod presją sprzedaży.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Azja pod stopami (2)
Singapur ma bardzo wiele ogrodów botanicznych. Najnowszy jest w budowie i będzie gotowy jesienią tego roku. Natomiast jeden z istniejących ogrodów botanicznych (Royal Bothanical Garden) specjalizuje się w orchideach.
Liczne tu popularne gatunki konkurują z wieloma nowymi i wyhodowanymi na miejscu unikatowymi odmianami. Ciekawostką jest to, że wiele z nich nazwanych jest od imienia znanej osoby, która zaaprobowała prezentowany jej kwiat. Jest tu kwiat biorący nazwę od Margaret Thachter. Ale jest tu też "Aleksander Kwaśniewski" – nasz były prezydent.
Singapur nie jest krajem tanim. Ceny są takie jak w Kanadzie, a wiele towarów jest nawet droższych. Należy pamiętać, że wszystko tu jest z importu, bo Singapur praktycznie nic nie produkuje.
Zabawne jest, w jaki sposób poradzono sobie tutaj z dwoma podstawowymi problemami innych rozwiniętych krajów – zatłoczonymi drogami oraz alkoholizmem. Otóż zarówno samochody, jak i alkohol są niezwykle drogie. By kupić samochód, należy zapłacić oprócz jego ceny specjalną akcyzę, która za przeciętny samochód wynosi 80.000 singapurskich dolarów (około 50 tys. kanadyjskich). To skutecznie zniechęca wielu potencjalnych nabywców. Dlatego samochodów nie jest aż tak wiele i porusza się tutaj po drogach sprawnie, korzystając z transportu publicznego (doskonałe metro) oraz stosunkowo tanich i licznych taksówek. Problem upojenia się alkoholem jest rozwiązany podobnie. W dobrej restauracji czy barze jedno piwo kosztuje około 28 singapurskich dolarów (20 USD) – co nie zachęca do jego nadużywania. Zwykle każdy sączy jeden – dwa drinki, by spokojnie wrócić do domu. Zresztą gdyby ktoś przeholował, to pewnie przyłapany w stanie wskazującym w miejscu publicznym, skończyłby w więzieniu lub został finansowo ukarany. Pomimo że piszę o ścisłej dyscyplinie, wcale nie miałem wrażenia bycia w kraju policyjnym. Po prostu porządek jest tu wszystkim wpojony od dziecka i mi się to bardzo podobało.
Następny etap podróży to wyspa Bali, która jest częścią Indonezji. Jest to zupełny kontrast w stosunku do Singapuru. Już po wylądowaniu widać różnice w standardzie życia. Choć teoretycznie jest to kraj milionerów (wystarczy wymienić około 110 dolarów, by nim zostać), to tak naprawdę ludzie żyją tu bardzo skromnie, by nie powiedzieć ubogo (ale o tym później).
Lądując na Bali, nie widzi się żadnych drapaczy chmur, gdyż obowiązuje tu prawo, że żaden budynek nie może być wyższy od najwyższej palmy. Czyli zasadniczo cała zabudowa ogranicza się do maksymalnie 2-4 pięter. I jak dotychczas jest to ściśle kontrolowane, gdyż osobiście widziałem kilka obiektów, których budowa została wstrzymana, bo przekroczyły limit. Lądując, patrzyłem na bardzo zagmatwaną siatkę zabudowy mieszkalnej, gdzie nie widać było żadnej logiki w planie ulic. Szybko się to potwierdziło w praktyce, bo by dostać się do hotelu zlokalizowanego w pobliżu morza, musieliśmy zostać podzieleni jako grupa pomiędzy dwa małe busiki, bo normalnego wymiaru autobus nie byłby w stanie do niego dojechać. Mijane domy wydawały się nam bardzo zaniedbane – co się zresztą potwierdziło w rzeczywistości, ale hotel, w którym się zatrzymaliśmy, pomimo że wkomponowany w starą tkankę, był bardzo nowoczesny i wygodny.
Bali jest mekką wakacyjną dla wielu turystów, ale głównie młodych Australijczyków. Kilka godzin w samolocie i są oni w miejscu, gdzie mogą się pobawić i napić za bardzo skromne pieniądze, bo Bali jest bardzo tanim miejscem (relatywnie) dla turystów. Piwo w barze kosztuje 25.000 rupii, ale to jest tylko 2,5 dolara. Taksówka jadąca około 10 min z naszego hotelu do głównej ulicy z klubami, które postanowiliśmy odwiedzić, według licznika kosztowała mniej niż 2 dolary. Zastanawialiśmy się, jak jest to możliwe, kiedy cena benzyny jest zasadniczo zbliżona do kanadyjskich cen. Nic dziwnego, że wielu bardziej obrotnych taksówkarzy próbuje jechać bez licznika i wyłudzić od bardziej rozochoconych i często podpitych turystów stawki wielokrotnie wyższe niż obowiązujące. Główna ulica z barami i dyskotekami tętni życiem cały dzień, ale tętno to przyspiesza dopiero w nocy. Wówczas aż trudno przejść chodnikiem, bo wszędzie jest pełno blondasów z Australii spacerujących z piwem w ręku od baru do baru. Kluby nocne są na bardzo dobrym poziomie – jest wesoło i głośno. Jedną z ulubionych atrakcji jest "walka" w sztucznie tworzonej pianie. Jest to skrzyżowanie disco z konkursem mokrego podkoszulka, w którym młodzi Australijczycy znakomicie się bawią. Tuż koło największej dyskoteki powstał "Bali Memorial" dla upamiętnienia ataku terrorystycznego na klub nocny 10 lat temu, w którym zginęło 180 osób, w tym jedna z Polski i trzy z Kanady. Nic dziwnego, że przy wejściu do każdej dyskoteki przeprowadzana jest obecnie ścisła kontrola.
Bali jest częścią Indonezji, ale jest wyspą o trochę odmiennym charakterze od innych należących do tego państwa. Głównie mieszkają tu wyznawcy buddyzmu i hinduizmu, dlatego ogólnie ludzie są bardzo spokojni i uśmiechnięci. Wierząc w reinkarnację i dobrą karmę, starają się unikać agresji i szkodzenie innym, wierząc, że gdyby czynili zło, to wrócą na ziemię ponownie jako psy. Bo psy są tu na ogół bezdomne i bardzo wychudzone, bo ich nikt nie karmi. Gdyby wracali oni jako pieski, ale nie na Bali, a w Kanadzie, to pewnie nie byłoby aż tak spokojnie.
Wiara jest tu wszechobecna i każda rodzina ma swój ołtarzyk rodzinny, na którym codziennie składa ofiary. Tych ołtarzyków w wielu domostwach jest czasami bardzo wiele i często wypełniają one całą wolną przestrzeń wokół domu. Często każdy członek rodziny ma swój ołtarzyk. Bardzo liczne tutaj świątynie są zawsze udekorowane i pełne datków. Zabawne jest to, że każdy wyznawca buddyzmu wystawia przed biznesem ołtarzyk z darami dla bogów. Liczni tu Australijczycy traktują to jako znak rozpoznawczy i w takich biznesach chętnie zostawiają pieniądze, bojkotując sklepy należące do muzułmanów. Jest to w rewanżu za wspomniany wcześniej atak terrorystyczny, za którym stali terroryści muzułmańscy.
Na Bali nie istnieje zasadniczo publiczny transport. Dlatego najbardziej popularnym środkiem transportu są motorki, których liczba jest zapewne równa liczbie mieszkańców wyspy. Tabuny motocyklistów są wszechobecne. Zabawne jest to na Bali, że nie ma tu wymagania posiadania prawa jazdy. Każdy, kto umie, może jeździć motorkiem lub samochodem. Widziałem na własne oczy dzieci około 10-letnie jeżdżące bez żadnej opieki po drogach. Tylko kierowcy, którzy zawodowo wożą pasażerów, muszą mieć prawo jazdy. Jeszcze bardziej "zabawne" jest to, że nie ma tu zakazu jeżdżenia po spożyciu alkoholu. Według naszego przewodnika, policja tym się zupełnie nie interesuje i można prowadzić pojazd z alkoholem w ręku. Aha! Nie ma tu też przepisów drogowych, nie jestem pewny, czy są wymagane ubezpieczenia drogowe. Jedyny przepis to to, że jeździ się po lewej stronie drogi. Biorąc wszystko powyższe pod uwagę, nie odważyłbym się sam osobiście prowadzić tu żadnego pojazdu, bo naprawdę jest to coś, co nie mieści się w głowie.
Bali jest przedstawiane w katalogach biur podróży jako sielskie miejsce. I tak pewnie było i być może jest w niektórych miejscach, ale ogólnie w miejscach turystycznych jest to trochę "lost paradise". Jest tu tłoczno, dość brudno i przeciętny mieszkaniec ciężko musi kombinować, by przeżyć. Nie zmienia to faktu, że ogólnie Balijczycy są bardzo życzliwi, uśmiechnięci i pogodni. Zawsze z ukłonem witają przybyłych i zawsze z uśmiechem. Jest to wyraźny wpływ buddyzmu.
Bali to oczywiście miejsce bardzo spirytualne. Jak wspomniałem, świątynie są tu obecne na każdym miejscu. Każde drzewo może stać się świętym drzewem. Każda rodzina ma po kilka małych ołtarzyków ofiarnych. Ale ze wszystkich świątyń na Bali warto wspomnieć o dwóch. Jedna to Taman Ayun – w tłumaczeniu piękny ogród, a druga to położona na przybrzeżnej wyspie świątynia Tanah Lot.
Pierwsza wybudowana została w 1634 roku przez Raję Mengawi, jest położona na małej wysepce i otoczona rzeczywiście pięknymi ogrodami. Była początkowo świątynią rodzinną – dziś jest jedną z większych atrakcji turystycznych na Bali. Druga powstała z kolei na wyspie na morzu i to położenie jest nie do przebicia! Po prostu dech zapiera! Powstała w 15. wieku pod wpływem kapłana Niratha, który po proroczym śnie zachęcił okolicznych mieszkańców do pracy nad tym pięknym monumentem.
Warto wspomnieć o jednej bardzo odmiennej od naszej cywilizacji tradycji, którą mogliśmy poznać dzięki niezwykłej wyprawie. Chowanie zmarłych. Otóż najczęściej zakopuje się zmarłych w ziemi na dwa lata, by po tym okresie wygrzebać z ziemi pozostające kości, które następnie składa się w malutkim rodzinnym grobowcu ponad poziomem ziemi. To jest typowy sposób chowania zmarłych, natomiast mieliśmy okazję zobaczyć coś zupełnie nietypowego, nawet dla Balijczyków.
Otóż jedna z osad położona nad największym górskim jeziorem na Bali ma zwyczaj zupełnie inny. Poza wioską jest malutki cmentarzyk, do którego można dostać się tylko drogą wodną. Czyli cała uroczystość polega na transporcie zwłok łodzią do pobliskiego miejsca spoczynku. Z tym że w przeciwieństwie do innych miejsc, umarłych nie grzebie się, a tylko zwłoki umieszcza się na "wolnym powietrzu". Są one chronione tylko poprzez specjalnie zbudowaną "chatkę" z żerdzi. Tak więc zmarły leży tam sobie "pod chmurką", spokojnie się rozkładając tak długo, aż pozostaną czyste kości. Trwa to kilka miesięcy. Można sobie wyobrazić, że zapach jest raczej niepodobny do kwiatuszków. Później "resztki doczesne" są przenoszone na specjalne miejsce na cmentarzu, gdzie leżą sobie spokojnie "czaszka w czaszkę".
Dlaczego była to niezwykła wyprawa? Otóż ze względów niezależnych od nas dotarliśmy nad brzeg jeziora grubo po zachodzie słońca, kiedy wszystkie stateczki już dawno nie kursowały. Dzięki perswazji przewodnika, udało się zorganizować trzy małe łódeczki, które w kompletnej ciemności (OK – mieliśmy jedną latarkę) i przy sporej fali przewiozły nas na ten unikatowy cmentarz. Oglądanie tego miejsca, po ciemku, w połączeniu z zapachem i widokiem kilku denatów oraz setek czaszek, było – łagodnie mówiąc – sporym wydarzeniem, które będę długo pamiętał.
Wczesnym porankiem w ten sam sposób, w jaki dojechaliśmy do hotelu pierwszego dnia – czyli małymi busikami, dotarliśmy na lotnisko, z którego czekał nas lot na inna wyspę należącą również do Indonezji, wyspę Jawa. Byłem ogromnie ciekaw, jak odbiorę wyspę, o której tyle wcześniej słyszałem. Okazało się zaraz po powrocie, że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy wyspami. I oczywista różnica wynika znowuż z religii. O ile na Bali, jak wspomniałem, dominuje głównie buddyzm i hinduizm, to na Jawie dominuje islam. Jak to się stało, że w jednym kraju są takie duże różnice?
To bardzo proste. Indonezja powstała jako związek pomiędzy niezależnymi krajami, które wniosły do unii swoją własną historię i tradycje, czasami pomimo geograficznej bliskości bardzo różne.
Ale jak to się przekłada na życie? W kraju muzułmańskim obowiązują pewne zasady zachowania. Modlitwa jest obowiązkowa sześć razy dziennie, nie spożywa się alkoholu (oficjalnie), kobiety noszą specjalne nakrycia głowy i często twarzy chroniące przed spojrzeniami obcych mężczyzn. Życie wieczorne oficjalnie zamiera bardzo wcześnie. W porównaniu z wesołym i pełnym życia Bali – Jawa jest znacznie bardziej "konserwatywna". Oczywiście nie oznacza to, że ludzie nie są tu szczęśliwi. Na Jawie odwiedziliśmy miasto Yogyakarta, które wielokrotnie było zniszczone w przeszłości przez liczne trzęsienia ziemi. Jedno z położonych w pobliżu miast zostało z kolei zniszczone kilka lat temu przez potężny wybuch wulkanu. Zostało ono dosłownie pogrzebane pod zwałami popiołu wulkanicznego. Ogromna tragedia, to fakt. Ale dziś te ogromne złoża popiołu wulkanicznego są skrzętnie wykorzystywane jako materiał budowlany do produkcji pustaków, rzeźb oraz użyźniania terenów rolniczych. Dziennie wywozi się stąd około 1000 ciężarówek, które są ładowanie ręcznie przez pracowitych kopaczy. Celem naszej podróży na Jawę były dwie bardzo ważne świątynie. Pierwsza to największa na świecie świątynia buddyjska w Borobudur zaliczana do siedmiu cudów świata (czasami mam wrażenie, że tych siedem cudów świata jest znacznie więcej). Druga to największa świątynia hinduistyczna w Indonezji, zlokalizowana w miejscowości Prambanam.
Obie bardzo imponujące, ale mające w pewnym sensie pecha. Otóż jak wspomniałem, na Jawie obecnie dominują muzułmanie, i obie świątynie są zasadniczo opuszczone i pozostają wyłącznie atrakcją turystyczną. Byłoby na pewno znacznie lepiej, gdyby wokół każdej z nich mieszkali wyznawcy danej religii. Byłyby one żywe i na pewno ciekawsze do oglądania.
Wróćmy do pierwszej świątyni, Borobudur. Jest ona zbudowana na rzucie kwadratu i ma siedem poziomów, które zmniejszając się ku górze, tworzą na każdym poziomie obszerne tarasy. Ostatni poziom ma rzut koła. Każdy poziom oznacza kolejny stopień bliższy nieba. Ostatni oczywiście to poziom "nirwany" i najbliższy nieba. Cała świątynia jest pokryta płaskorzeźbami z życia Buddy, są tu też jego liczne posągi. Niestety, większość z nich bez głów, gdyż te były kradzione przez licznych rabusiów i następnie sprzedawane licznym "kolekcjonerom". Świątynia ta w pewnym momencie zaczęła się zapadać, gdyż grunt pod wpływem ciężaru się obsuwał. Na szczęście obiekt ten znalazł się na liście dorobku ludzkości UNESCO i rządy wielu krajów wyasygnowały miliony dolarów na naprawę świątyni. Została ona dosłownie rozebrana na części. W miejscu, gdzie stała, wylano ogromną zbrojoną płytę betonową, a następnie jak klocki Lego złożono całą świątynię z powrotem.
Dziś jest to zdecydowanie miejsce odwiedzane przez turystów na wielką skalę. Ponieważ nie jest łatwo zarobić pieniądze w takim kraju, to wokół ogrodzonego terenu powstało całe miasteczko ze straganami, w których sprzedaje się liczne pamiątki. Co bardziej aktywni sprzedający podążają za turystami, próbując sprzedać im wszystko, co jest możliwe. Jest to prawdziwe utrapienie, ale ma też swoje zabawne akcenty. Ci sprzedający są prawdziwymi poliglotami i nie wiem jakim cudem, ale wielu z nich potrafiło zachwalać swój towar oraz targować się po polsku!
Druga świątynia, w Prambunan, wybudowana z takiego samego materiału jak pierwsza (kamień wulkaniczny) i również pokryta licznymi rzeźbami, jest zlokalizowana praktycznie w mieście. Odgłosy modlitw z minaretów trochę kłóciły się z nastrojem miejsca, ale nie zmienia to faktu, że świątynia robi bardzo duże wrażenie. Szkoda tylko, że jest zasadniczo opustoszała i stanowi tylko i wyłącznie atrakcję turystyczną.
Z pobytu w Yogyakarta warto wspomnieć jeszcze hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Pięciogwiazdkowy hotel Grand Aston, zlokalizowany w samym centrum miasta, był zupełnym zaprzeczeniem otoczenia. Elegancja, czystość, nowoczesność – tych epitetów jest znacznie więcej. Wieczór na tarasie hotelu przy basenie i dobrej muzyce pozwolił się nam zrelaksować po dniu na gorącej wyspie Jawa.
Malezja od pierwszego wrażenia wydaje się bardziej uporządkowanym krajem niż Indonezja. Jest to relatywnie małe państwo z około 24 milionami mieszkańców, gdzie 55 proc. populacji to są Malajowie, 30 procent Chińczycy, pozostali to Hindusi i inni. Jedna z głównych gałęzi dochodów, oprócz turystyki, to rolnictwo. Jedna z głównie uprawianych roślin to palmy, a później ryż. Malezja ma też spore zasoby naturalne, między innymi ropę i cynę. Na północy graniczy z Tajlandią, a na południu z Singapurem. Jest położona bardzo blisko równika i odczuliśmy to zaraz po wylądowaniu, bo przywitało nas 37 stopni Celsjusza i 100 proc. wilgotności. Uff, jak gorąco! Lotnisko, na którym lądowaliśmy, jest oddalone od Kuala Lumpur o 70 kilometrów i połączone z miastem szybką i bardzo dobrą autostradą.
Jedną z głównych obecnie atrakcji Kuala Lumpur jest słynny budynek "Petronas Towers" noszący nazwę od firmy, która ma tam siedzibę i która eksploatuje surowce naturalne i handluje nimi. Nosi on też popularną nazwę "Twin Towers", bo rzeczywiście dwie bliźniacze wieże łączy pomost widokowy. Zaprojektowane zostały przez argentyńskiego architekta Cesara Pellego. Obie wieże są prawie identyczne i górują nad panoramą miasta. Budowę ukończono w 1998 roku i przez siedem lat był to najwyższy budynek na świecie. Od początku wzbudziły one zachwyt całego świata, bo rzeczywiście architektura jest fascynująca. Było tu nagrywanych szereg filmów z Jamesem Bondem włącznie. Zabawne jest to, że każdą wieżę zlecono do budowy innej firmie. Jedną budowała firma z Korei Południowej (Samsung), drugą firma japońska (Hazama Corp.). Morderczy wyścig pomiędzy firmami, kto skończy pierwszy, zakończył się zwycięstwem Koreańczyków, ale z różnicą tylko jednego dnia!
"Twin Towers" koniecznie należy obejrzeć nocą. Pięknie podświetlony budynek, gdzie elewacja wykonana jest ze szkła i cyny, odbija światła i naprawdę nie dziwi mnie, dlaczego ten budynek od razu został hitem.
Bardzo blisko "Twin Towers" jest wybudowana wieża widokowa z obrotową restauracją, z której rozciąga się znakomity widok na całe miasto. Widać na pierwszy rzut oka, że jest to dynamiczne miasto w dynamicznym kraju. Jedno, do czego bym miał zastrzeżenie w Kuala Lumpur, to bardzo dziwna siatka dróg w centrum miasta. Tak jakby to ktoś robił pod wpływem alkoholu. Jest tu bardzo wiele jednokierunkowych dróg pod dziwnymi kątami. Łatwo się pogubić. Na szczęście, taksówki są tanie i to często ratuje sytuację, kiedy chce się dotrzeć do czasami nawet bliskiego w linii prostej miejsca. Kuala Lumpur ma też bardzo sprawny system kolei naziemnej, z którego warto korzystać.
Malezja jest krajem głównie muzułmańskim, dlatego widać tu liczne meczety. Mieliśmy okazję odwiedzić największy w tej części świata Błękitny Meczet, który jednorazowo może pomieścić 14.000 wiernych. W piątek, który jest głównym dniem modłów, jest on ponoć wypełniony do ostatniego miejsca.
Tradycyjnie mężczyźni i kobiety modlą się osobno. Obowiązkowe jest mycie nóg (wskazane rąk i twarzy) przed modlitwą. Bicie pokłonów, dotykając czołem ziemi, jest objawem poddania się woli Allaha oraz wyrazem szacunku. Modlitwa odbywa się zawsze w kierunku Mekki.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/Maciek%20Czapli%c5%84ski?start=10#sigProId2e8c335355
Cdn.
Maciek Czapliński
Mississauga
Mój dom: Oferta i negocjacje
- Multiple Listing Service powoduje, że dom jest zwykle oglądany przez wielu potencjalnych klientów. Jeśli pojawi się oferta na nasz dom, jak przebiega proces negocjacji? Co jest ważne i na co zwrócić uwagę?
- Zanim opowiem w przybliżeniu, co się dzieje w czasie negocjacji – dodam takie ostrzeżenie. Proszę pozostawić negocjacje specjalistom i nie próbować tego na własną rękę. Pomyłki mogą być bardzo kosztowne!
Oferta kupna i sprzedaży oraz sam proces negocjacji jest bardzo obszernym tematem. Dziś podam tylko kilka podstawowych informacji.
- Pisemna oferta kupna jest zwykle prezentowana przez agenta reprezentującego kupujących. Przygotowywana jest ona na standardowych formularzach opracowanych przez Real Estate Board. Formularze te opracowane są przez prawników i w poszczególnych podpunktach zawarte są typowe paragrafy chroniące obie strony. Modyfikowane są tylko te elementy oferty, które w formie pisemnej określają warunki, na jakich potencjalny klient gotowy jest kupić wystawioną do sprzedaży nieruchomość.
Wstępna oferta zawiera takie detale, jak cenę, proponowany depozyt, warunki, jeśli oferta jest ofertą warunkową, dzień przejęcia nieruchomości oraz tak zwane "inclusions" – czyli określa, jakie sprzęty gospodarstwa domowego zawarte będą w cenie.
Depozyt, który towarzyszy ofercie, wynosi zwykle 3-5 proc. ceny wywoławczej. Jeśli oferta zostanie zaakceptowana – depozyt przekazywany jest firmie reprezentującej właścicieli i umieszczany jest na specjalnym koncie – Trust Account.
Oferta jest ważna tylko przez określony okres. Może to być tydzień, mogą to być dosłownie godziny. Jeśli nie zostanie ona rozpatrzona w tym czasie – traci swoją ważność.
Właściciel domu, który otrzymuje ofertę może w określonym ofertą czasie: zaakceptować ją bez zmian, dokonać zmian i zaproponować kupującym swoje warunki – nazywane jest to "counter offer", lub jeśli oferta nie jest do zaakceptowania – pozwolić jej wygasnąć.
Jeśli oferta złożona przez kupujących rokuje nadzieję na szczęśliwe zakończenie, zwykle następują zmiany i oferta wraca do kupujących. Nazywa się to sign-back lub counter-offer.
Zwykle oferta krąży pomiędzy dwoma stronami przez jakiś czas. Za każdym razem strona robiąca zmiany zwykle przedłuża czas na akceptację oferty.
Negocjacje zwykle trwają, dopóki jedna ze stron nie zaakceptuje wszystkich warunków w składanej jej ofercie. Nie ma limitu co do ilości counter-offers, ale zwykle wystarczają 2-4 tury negocjacji, by uzyskać kontrakt akceptowany przez obie strony.
W procesie negocjacji biorą udział dwie strony – kupujący i sprzedający nieruchomość. Strona, która w końcowym efekcie akceptuje warunki drugiej strony – podpisuje na ofercie "confirmation of acceptance".
Wszelkie zmiany w ofercie po tym stadium – mogą być dokonywane tylko poprzez inny dokument zwany "amendment to agreement".
Zaakceptowana oferta trafia do prawnika – który od tego momentu reprezentuje swoich klientów aż do zakończenia transakcji.
Należy pamiętać, że wszystkie negocjacje i uzgodnienia muszą być na piśmie.
- Opowiadałeś, jak przebiega proces negocjacji przy jednej ofercie. Co się dzieje, jeśli jest więcej ofert niż jedna na ten sam dom?
- Sytuacja, w której mamy kilka ofert na jeden dom, nazywana jest "Multiple Offer Situation". Z perspektywy sprzedających dom jest to wymarzona okoliczność. Kilku chętnych na ten sam dom to niemalże gwarancja sprzedaży domu szybko i często ponad wystawioną cenę. Najczęściej wystarczy przeanalizować wraz z agentem wszystkie oferty i wybrać najlepszą.
Z perspektywy kupujących jest to dużo bardziej skomplikowana i denerwująca sytuacja i chciałbym poświęcić jej trochę uwagi.
Jeśli znajdą Państwo dom i okaże się, że jest na niego kilka ofert, należy zdawać sobie sprawę, że zwykle cena sprzedaży będzie wyższa niż w przypadku pojedynczej oferty. Dlatego należy zadać sobie pytanie, jak bardzo nam zależy na kupowanym domu?
Jeśli jest to przeciętny dom, jakich wiele, to można albo zrezygnować ze składania oferty, albo złożyć ofertę zgodną z Państwa osobistym odczuciem wartości.
Natomiast jeśli dom, na który chcą Państwo składać ofertę, jest tym jedynym i wymarzonym domem spełniającym wszystkie (lub prawie wszystkie) oczekiwania, to sytuacja się zmienia. Warto wówczas zastanowić się, jak grać, by wygrać?
Należy pamiętać, że w przypadku kilku ofert zwykle wygrywają te, które mają najmniej warunków oraz oferują najwyższą cenę. Przed prezentacją oferty wiemy, ile ogólnie ich będzie. Jeśli mamy do czynienia z jedną konkurencyjną ofertą, strategia może wyglądać inaczej niż w przypadku 5 konkurencyjnych ofert.
Oferty bezwarunkowe, oferujące datę przejęcia oczekiwaną przez sprzedających oraz oferujące dobrą cenę, mają największe szanse akceptacji.
Oferty warunkowe na załatwienie pożyczki lub inspekcję domu – zwykle nie mają wielu szans na akceptację.
Zdarza mi się często, że klienci pytają mnie, jakie są inne oferty. Żaden z agentów przynoszących ofertę nie wie, jaką cenę i jakie warunki oferuje konkurencja. Jedynie właściciele sprzedawanego domu i ich agent mają pełny przegląd sytuacji. Dla kupujących pozostaje dość duży stres oraz odrobina hazardu. Każdy tysiąc dolarów dodany do oferowanej ceny zwiększa szansę. Jeśli walczą Państwo o wymarzony i unikalny dom, warto czasami zapłacić trochę więcej. Wszak dodatkowe na przykład 5000 – stanowi tylko około 30 dol. w miesięcznych spłatach.
Oczywiście należy do końca zachować zdrowy rozsądek. Czasami nie warto poddać się emocjom. Państwa agent znający rynek powinien być tutaj bardzo ważnym doradcą.
Finałowa cena w przypadku kilku ofert może przekroczyć cenę wywoławczą. W różnych rejonach miasta i w różnych kategoriach cenowych ta nadwyżka może wyglądać inaczej.
W Mississaudze w przypadku domów do 400.000 dol. – rzadko przekracza 10.000 dol. Natomiast w okolicy na przykład Bloor/Prince Edward zdarzają się przebitki nawet o 30-50 tys. dol. Wszystko wynika z podaży i popytu. Wszystkie te rejony, w których domy bywają kupowane na spekulację przez kontraktorów i gdzie buduje się domy na zamówienie – zwykle osiągają wyższą ceny.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Mój dom: Czy basen podnosi wartość domu?
- Taki letni temat przed długim weekendem. Czy basen podnosi wartość domu? Czy basen wpływa też na wyższy podatek od nieruchomości?
- Jest to dopiero początek sezonu basenowego, który niestety w naszym klimacie trwa niezwykle krótko! Czasami dosłownie kilka tygodni. To właśnie w dużej mierze wpływa na to odczucie – zbędny luksus czy potrzeba!
Panuje powszechne przekonanie, że basen wpływa na podniesienie wartości nieruchomości, a tym samym na wyższy podatek. W rzeczywistości nie zawsze jest to prawdą. Oczywiście zakładamy tu, że rozmawiamy o basenie w Ontario, a nie na Florydzie, gdzie jest on niemalże niezbędną częścią nieruchomości i trudno wręcz znaleźć dom bez niego. W Ontario mamy kilka tygodni w roku – kiedy basen wydaje się niezbędny.
Badania statystyczne potwierdzają, że większość Kanadyjczyków przywiązuje znacznie mniej wagi do posiadania własnego basenu niż na przykład dużej wygodnej kuchni, ładnej funkcjonalnej łazienki czy wykończonego basementu. Statystycznie wydajemy zdecydowanie więcej pieniędzy na te usprawnienia niż na budowanie nowego basenu. Oczywiście wynika to często z naszych możliwości finansowych i tak zwanych priorytetów. Poważna renowacja kuchni wraz ze sprzętami gospodarstwa domowego może kosztować tyle lub więcej niż wybudowanie basenu. Jeśli stać nas tylko na jeden wydatek, wiadomo, co zwykle wygrywa!
Zresztą ponownie warto wspomnieć o badaniach statystycznych, według których zainwestowane pieniądze w kuchnie zwykle zwracają się w 73 proc. i zdecydowanie podnoszą wartość domu, gdy pieniądze wydawane na basen zwracają się w 16 proc. Zdarza się często, że posiadanie basenu może nawet utrudniać sprzedaż nieruchomości. Dotyczy to głównie domów w niższej kategorii cenowej, gdzie, po pierwsze, basen może zajmować większość i tak małego ogródka, a po drugie – nowych potencjalnych właścicieli może być nie stać na dodatkowe koszty związane z utrzymaniem basenu, które w przeciętnym przypadku kształtują się na poziomie od 600 do 2000 dol. za sezon. Największy wpływ na koszt utrzymania basenu mają koszty związane o ogrzewaniem wody. Czyli im bardziej gorące i dłuższe lato, tym mniej nas będzie kosztowało utrzymanie basenu. Na szczęście, coraz bardziej wydajne i dostępne cenowo są systemy grzejące basen przy pomocy słońca, ale to już odrębny temat.
- Wróćmy do pytania, czy posiadanie basenu wpływa na wyższy podatek od nieruchomości?
- Zasadniczo nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jak zawsze należy popatrzeć na każdy przypadek indywidualnie. Jeśli mamy mały stary basen na naszej małej działce – to możemy z całą stanowczością "walczyć" z zawyżoną wyceną naszej nieruchomości z MPAC (Municipal Property Assessment Corporation).
Z drugiej strony, jeśli ktoś wybuduje luksusowy basen za 200.000 dol., to oczywiście MPAC uzna, że wpływa to na podniesienie rynkowej wartości naszej nieruchomości. Właśnie o tym należy pamiętać, że podatki od nieruchomości płacimy na podstawie wyceny rynkowej wartości i jeśli nie zgadzamy się z wyceną (assessment), to możemy się od niej odwołać! Czy skutecznie? Nie zawsze jest to łatwe.
- Czy orientujesz się w kosztach wybudowania basenu? Czy są obecnie lepsze i gorsze rozwiązania?
- Jest to bardzo obszerny temat i na koszt basenu wpływać będzie wiele czynników. Baseny w ziemi, czyli "inground", są zdecydowanie bardziej kosztowne niż baseny zbudowane na terenie "above ground". Na koszt basenu będzie wpływała jego wielkość, materiał, z jakiego jest wykonany, sprzęt do filtrowania wody i dostarczania chemikaliów oraz tak zwany landscaping wokół basenu.
Skoncentrujmy się na basenach wbudowanych w teren. Najtańsze są baseny z dnem i ścianami z plastiku (vinyl liner) – najdroższe są z betonu okładane ceramiką lub kamieniem. W naszym klimacie te pierwsze są znacznie łatwiejsze do utrzymania.
Koszty wybudowania basenu mogą mieć ogromny rozrzut – od 20.000 do 200.000! I naprawdę wiele tu zależy od tego, kiedy budujemy basen, kto jest naszym kontraktorem, jakich materiałów użyjemy i ile zainwestujemy w otoczenie basenu. Coraz bardziej popularne stają się małe baseny zwane "lap pools", w których płyniemy przeciwko sztucznie wytworzonemu nurtowi. Takie baseny mogą być instalowane nawet na małych działkach i ich ceny zaczynają się już od 12.000 dol. Z nowszych rozwiązań w Kanadzie warto wspomnieć, że coraz częściej stosowane są baseny ze słoną wodą! Pozwala to uniknąć dużej ilości chemikaliów oraz takie baseny wymagają mniej pracy, by utrzymać je w czystości.
Warto pamiętać, że jak się kupuje dom z basenem, należy w czasie zakupu zażądać inspekcji basenu oraz sprawdzenia stanu technicznego sprzętów związanych z jego utrzymaniem. Jak kupujemy dom latem – jest to dość proste. Natomiast kupując dom zimą – musimy zawrzeć w ofercie takie warunki, które dawałyby nam szansę sprawdzenia basenu na wiosnę i w razie odkrycia problemów – sprzedający byliby za nie odpowiedzialni.
Mówiąc o "wodzie" w ogrodzie, warto wspomnieć o coraz popularniejszych stawkach (pond). Jest to, moim zdaniem, świetna, niezbyt kosztowna inwestycja, która może być w dużej mierze wykonana samemu. Benefit posiadania oczka wodnego jest ogromny. Wytwarza bardzo kojącą atmosferę w ogrodzie. Jeśli jest wystarczająco duże i osadzone roślinami wodnymi, potrafi w upalne lato wpływać na "lepsze" znoszenie upału. Zdrowe oczko nie tylko ma ryby, ale również zwabia żaby, motyle, ważki i inne zwierzątka – pozwalając naszym miejskim dzieciom na obycie się z przyrodą i edukację. Jest miejscem, gdzie chętnie spędzamy czas. By oczko było zdrowe i mogło utrzymać życie wodne, powinno być odpowiednio duże (przynajmniej 2500 galonów), odpowiednio głębokie (1,2 m w najgłębszym miejscu) oraz powinno mieć system filtrujący. Częste niepowodzenia potencjalnych posiadaczy oczek wynikają z niewiedzy, dlatego zachęcam do odwiedzania licznych stron internetowych – jedna z nich to www.oczkowodne.net.
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Maciek Czapliński: Mój dom
Inwestujmy, kupujmy!
- Otrzymaliśmy pytanie od słuchaczy. Mamy oboje ponad 50 lat, posiadamy "townhouse" w Brampton ("condo"), który spłacimy całkowicie w tym roku. Ponieważ chcielibyśmy zwiększyć wartość naszej nieruchomości przed przejściem na emeryturę, mam pytanie. Czy sprzedać nasz obecny "townhouse" i zainwestować w kupno "freehold" w innym dobrym miejscu?
Maciek Czapliński: Zacznę od tego, że osobiście uważam, że dzisiejsza 50-tka – to jak kiedyś 40-tka, a może nawet lepiej. Sam mam bliżej do 60-tki, ale czuję się jak 25-latek. Nie znaczy to wcale, bym zachęcał do odkładania decyzji inwestycyjnych na później, bo tak naprawdę im szybciej je zrobimy – tym szybciej będziemy mogli cieszyć się "wolnością".
Otóż typowe jest, że wielu z nas marzy o tym, by spłacić pożyczkę i mieszkać bez długów. Ja to szanuję i nie ma nic złego w takim podejściu. Natomiast pomysł, by zwiększać swoje własne "equity" poprzez kupienie następnego, lepszego i jednocześnie droższego domu, jest tym, o czym wielokrotnie wspominałem i promowałem. O co w tym wszystkim chodzi?
Nikt nie może podważyć argumentu, że inwestycja w nieruchomości jest zwykle inwestycją długoterminową, ale również jedną z najbardziej bezpiecznych. Często się dzieje, tak jak w pytaniu. Spotykam klientów, którzy dawno już spłacili nieruchomość zakupioną lata temu, która na dzień dzisiejszy jest warta na przykład 300.000 dol. Jeśli jest to tak jak w przypadku pytania o "townhouse condo" – miesięczne opłaty, których nie jesteśmy w stanie uniknąć, wynoszą prawdopodobnie około 800 dol. W rozbiciu na szczegóły (przybliżenia) 250 dol. to "maintenance", 250 dol. "property tax" i 300 dol. "utilities". Mieszkamy w domu ("townhousie"), ale i tak płacimy jak za czynsz. Nasza inwestycja nabiera wartości powoli, zgodnie ze średnim wzrostem "condominium" (około 4 proc. w skali rocznej w ostatnich latach). Wszystkie nasze oszczędności – jeśli je mamy, wpłacamy czasami na GIC albo na "saving account" i zbieramy na emeryturę! W praktyce – najczęściej je po prostu przejadamy!
Rozważmy teraz inną możliwość. Sprzedajemy nasz "townhouse" i otrzymane 300.000 dol. inwestujemy we "freehold" bliźniak, a jeszcze lepiej dom wolno stojący (najlepiej parterowy z osobnym wejściem) i z potencjałem na tak zwany dodatkowy dochód. Jeśli będzie to dom nawet za 500.000 dol., to "nasz" "mortgage" wyniesie 200.000 dol. – czyli spłata przy obecnych oprocentowaniach wyniesie mniej niż 900 dol. na miesiąc. To jest dokładnie tyle, za ile mogą Państwo przy obecnych cenach wynająć basement. Czyli mamy kogoś, kto płaci za nasz dodatkowy "mortgage" i pracuje na naszą emeryturę. Oczywiście tak zwany "freehold" – nie jest za darmo. Czyli też musimy płacić za podatki i utrzymanie domu. W tym przypadku podatek od nieruchomości będzie na poziomie około 400 dol./mies., świadczenia około 300 dol./mies., ubezpieczenia i inne wydatki około 100 dol./mies. – czyli tyle co w przypadku "condo townhouse". Czyli mamy lepszą inwestycję i te same wydatki miesięczne. Oczywiście jeśli kogoś stać na płacenie więcej – to albo może zakupić jeszcze lepszy (droższy) dom przy tych samych założeniach, albo może zakupić dom bez potrzeby wynajmowania części z niego.
Niezależnie, który wariant wybierzemy, nie zmienia to faktu, że moim zdaniem, ma ogromne znaczenie, by nie "spoczywać na laurach" i cieszyć się, że mieszkamy w domu spłaconym, ale inwestować (z rozsądkiem) w swoją przyszłość. Dodam jeszcze, że według najnowszych statystyk, przyrost wartości domów wolno stojących był na poziomie 10 proc. w skali roku w ostatnich latach! Warto oczywiście przypomnieć, że przyrost wartości tak zwanego "prime residence" – czyli domu, w którym mieszkamy, jest zwolniony z podatku! Reasumując, czy ktoś może mieć problem z 30-50 tysiącami dol. rocznie "tax FREE money" – ja nie mam żadnych problemów!
- Czy z decyzją kupna innej nieruchomości zaczekać do ostatecznej spłaty, czy kupić teraz, korzystając z niskich oprocentowań pożyczek hipotecznych?
- Zdecydowanie NIE! Jest to jeden z najczęstszych błędów popełnianych przez niedoświadczonych inwestorów.
Prosty przykład. A właściwie dwa. Pamiętam, kilka lat temu miałem klientów, którzy planowali zakup domu, ale mieli 5 proc. wpłaty i obawiając się płacenia ubezpieczenia CMHC, postanowili odłożyć zakup do momentu, kiedy uzbierają 20 proc. na "down payment". Jaki jest efekt? Taki, że ciągle zbierają pieniądze i nie uzbierali nawet 10 proc., a w tym czasie nieruchomości wzrosły o prawie 30 proc.!
Podobnie ma się sprawa ze spłacaniem "resztki" pożyczki hipotecznej. Spłacenie na przykład pozostających 40.000 – 50.000 dol. pożyczki, szczególnie jeśli płacimy tylko minimum, może potrwać lata. W tym czasie – jeśli spłacamy nasz "townhouse" – nabiera on 3-5 proc. rocznie od na przykład sumy 300.000. Jeśli jednak zrobimy ruch i zakupimy nieruchomość z potencjałem za 500.000 dol. (jak w przykładzie z pierwszej części) – to jej przyrost wartości będzie szybszy, bo około 10 proc. według obecnych statystyk i będzie liczony od większej sumy.
Patrząc na liczby i opierając się na obecnych statystykach, dom wolno stojący versus "condo townhouse" – nawet jeśli weźmiemy wariant bardzo zachowawczy, czyli 5 proc. wzrostu w przypadku "freeholds" i 3 proc. wzrostu w przypadku "condo", to na przestrzeni 5 lat obliczenia będą następujące.
"Condo" wzrośnie na wartości o około 75.000 dol., "freehold" o około 125.000 dol. Czyli dokładnie więcej o 50.000 dol., które pozostało nam do spłaty. Zamiast próbować spłacić 50.000 dol. z resztki pożyczki (co i tak nie będzie łatwe w ciągu 5 lat), mamy szansę zyskać owe 50.000 dol. dzięki przyrostowi ceny nieruchomości!
Oczywiście – nie każda inwestycja i nie każdy zakup będzie rósł z takim samym potencjałem. By uniknąć chybionych inwestycji, należy korzystać z pomocy doświadczonych agentów, którzy będą patrzyli na Państwa dobro, a nie na to, by szybko zarobić "commission". W tym biznesie łatwo popełnić błąd i działanie w pośpiechu, bez właściwej porady, powoduje często ogromne straty.
Często widzę przykłady, kiedy klienci zwabieni chęcią uniknięcia płacenia "commission" podejmują decyzję na własną rękę, po czasie dopiero odkrywając swoje błędy!
Szanowni Państwo, poprzez lata byłem zaangażowany w ponad 4000 transakcji zakupu i sprzedaży. Czy ktoś, kto robi to po raz pierwszy czy dziesiąty, nie podejmuje ryzyka?
Maciek Czapliński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mississauga
Inspekcja domu
- Czy mógłbyś powiedzieć, jak przebiega typowa inspekcja domu i na jakie odkrycia mogą kupujących dom czekać?
Maciek Czapliński: Na wstępie warto powiedzieć, że istnieje kilka różnych typów inspekcji domów. Ta najbardziej typowa dotyczy elementów strukturalnych i mechanicznych w domu. Istnieją inne typy inspekcji dotyczące na przykład obecności szkodliwych substancji, takich jak na przykład azbest. Są inspekcje dotyczące obecności cieków wodnych; inspekcje prowadzone przez specjalistów z Feng Szui. To są specjalistyczne inspekcje i są stosowane raczej rzadko. Typowa inspekcja techniczna jest najbardziej popularna. Taka inspekcja techniczna trwa zwykle 2 – 3 godziny. Oczywiście w pewnych przypadkach może trwać znacznie dłużej.