A+ A A-
piątek, 22 czerwiec 2012 11:38

Zbiorowy samobójca przygotowuje podmiankę?


michalkiewiczWiele wskazuje na to, że w naszym nieszczęśliwym kraju rodzi się nowa, świecka tradycja, a właściwie nie nowa świecka tradycja, ale wiele nowych, świeckich tradycji. Najpierw taka, że różne osobistości znane z zaangażowania politycznego popełniają samobójstwa, i po drugie – to do tego stopnia taktowne, że obywają się bez udziału osób trzecich. Zapoczątkował to dzisiaj już trochę zapomniany polityk lewicowy, piastujący w swoim czasie nawet funkcję wicepremiera, pan Ireneusz Sekuła. Jak pisała w jednej ze swoich pimpoletek noblistka Wisława Szymborska, "zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny". W przypadku pana wicepremiera Sekuły sprawdziło się to co do joty. Strzelał do siebie coś ze trzy, czy może nawet cztery razy, bo doniesienia w tej sprawie były sprzeczne, a w przerwach między kolejnymi śmiertelnymi strzałami jeszcze podobno zdążył pożegnać się z rodziną.

      Dzisiaj takich samobójców próżno szukać ze świecą; pośpiech sprawia, że żaden z nich nie pozostawia nawet listu pożegnalnego, w którym czarno na białym napisałby, iż pozbawia się życia bez udziału osób trzecich, w związku z czym ten brak musi potem w podskokach uzupełniać niezależna prokuratura. Weźmy takiego dyrektora generalnego Kancelarii Premiera Donalda Tuska, pana Grzegorza Michniewicza, który powiesił się ni z tego, ni z owego, nie pozostawiając listu pożegnalnego. To zaniedbanie musieli później naprawić funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, taktownie nie okazując najmniejszego zainteresowania tą zagadkową śmiercią. Podobnie postąpił Andrzej Lepper, który też nie pozostawił żadnej wzmianki o ewentualnym udziale osób trzecich w jego spektakularnym powieszeniu się w łazience warszawskiego biura Samoobrony, w związku z czym udział osób trzecich musiała z góry wykluczyć niezależna prokuratura.

      Właśnie przy okazji śmierci pana Andrzeja Leppera rozwinęła się kolejna świecka tradycja, by energiczne śledztwo w takich sprawach rozpoczynać nie od razu, tylko zaczekać z jego rozpoczynaniem na początek następnego tygodnia. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, a cóż dopiero w sytuacji, gdy śpieszyłby się nie jakiś zwykły człowiek, tylko funkcjonariusz niezależnej prokuratury? Cieszyłby się wtedy nie jeden, ale cały Legion diabłów. A czy to komukolwiek jest potrzebne, zwłaszcza w demokratycznym państwie prawnym?             W demokratycznym państwie prawnym nie można niczego rozpoczynać na łapu-capu. Najsampierw niezależna prokuratura musi naradzić się z oficerami prowadzącymi z tych bezpieczniackich watah, które akurat przejęły nad nią surveillance. Ci oficerowie – tak samo jak ewangeliczny setnik – są też ludźmi pod władzą postawionymi i muszą się skonsultować z Siłami Jeszcze Wyższymi, jaką przyczynę śmierci ma podać niezależna prokuratura i w jaki sposób mają później nawijać funkcjonariusze niezależnych mediów. I dopiero kiedy już upłynie czas, w jakim w organizmie denata mogą rozłożyć się bez śladu rozmaite substancje, można rozpoczynać energiczne śledztwo. Dlatego również w sprawie śmierci generała Sławomira Petelickiego, który zginął w garażu na Mokotowie od strzału w głowę, energiczne śledztwo zaczęło się nie od razu, tylko od poniedziałku. I co Państwo powiecie? Postępowanie zgodne z nową świecką tradycją natychmiast przyniosło pożądane efekty! Okazało się, że generał Petelicki nie tylko sam się zastrzelił, ale w dodatku zastrzelił się bez najmniejszego udziału osób trzecich! Wprawdzie żadnych osób trzecich przy tym nie było, ale to nie znaczy, że nie było świadków. Przewidział to zresztą już dawno Rejent Milczek, stwierdzając, że "nie brak świadków na tym świecie". Oficerowie BOR, świadcząc jeden przez drugiego, zaświadczyli, że powody samobójstwa generała były ściśle osobiste, a w dodatku wkrótce okazało się, iż generał cierpiał na chorobę Alzheimera, co podobnież było publiczną tajemnicą. Takie rzeczy generałom niekiedy się zdarzają; Antoni Słonimski twierdzi na przykład, że w armii austro-węgierskiej służył generał Potiorek, który objawiał zainteresowania naukowe. Badał mianowicie ciężar gatunkowy żołnierza. W tym celu w pełnym oporządzeniu zanurzał go w beczce z wodą i zapisywał, ile wody taki żołnierz wypiera. Potem obliczał wagę wypartej wody i w ten oto sposób poznawał dokładny ciężar gatunkowy pojedynczego żołnierza. Kiedy jednak postanowił rozszerzyć swoje naukowe zainteresowania na oficerów sztabowych, wsadzono go do plecionki i oddano w ręce infirmerów, którzy stwierdzili, że już od dawna miał fioła, co nawiasem mówiąc, wcale nie przeszkadzało mu dowodzić wojskiem w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Jestem pewien, że również w naszej niezwyciężonej armii nie brakuje oficerów przejawiających zainteresowania naukowe, dzięki czemu – jak powiadają gitowcy – w naszym nieszczęśliwym kraju "wszystko gra i koliduje".

      Dzięki postępowaniu ściśle według nowej, świeckiej tradycji, funkcjonariusze niezależnych mediów od razu mogli przystąpić do pryncypialnego dawania odporu zwolennikom skompromitowanych teorii spiskowych, którzy nie tylko próbowali traktować samobójstwo generała Petelickiego jako kolejne ogniwo łańcucha zagadkowych samobójstw, posuwając się do twierdzeń, jakoby w naszym nieszczęśliwym kraju grasował "zbiorowy samobójca" – ale w dodatku próbując doszukiwać się w nim ukrytego sensu politycznego. Na przykład takiego, że bezpieczniackie watahy, a konkretnie – razwiedka wojskowa, której, jak wiadomo, "nie ma", zaczyna eliminować przedstawicieli watahy bezpieczniackiej, która bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej próbowała wykorzystać konfuzję razwiedki wojskowej i odwojować sobie niektóre segmenty okupowanego kraju. Ponieważ wygląda na to, że o losach naszego nieszczęśliwego kraju zdecydują strategiczni partnerzy, którzy widać mają większe zaufanie do razwiedki wojskowej, ta szybko otrząsnęła się z początkowej konfuzji i zaczęła zuchwałych bezpieczniaków zapędzać w kozi róg. Wyrazem tego było ubiegłoroczne zatrzymanie generała Czempińskiego, który w związku z tym sprawę samobójstwa generała Petelickiego komentuje już jak się należy, no a poza tym – zgodne zeznania oficerów BOR, ochotników , co to wiedzieli o nękającej nieboszczyka chorobie Alzheimera, a przede wszystkim – odpór, jaki dają funkcjonariusze niezależnych mediów, unisono potępiając wspomniane teorie spiskowe. Żadnych spisków bowiem, jak powszechnie wiadomo, nie ma, a ich, funkcjonariuszy, z zasady nie interesują żadne samobójstwa, chyba że chodzi o samobójstwo Barbary Blidy. Oooo, w takim przypadku samobójstwem niczego wyjaśnić się nie da, bo wiadomo, że spiski są, ale oczywiście tylko w takich sprawach, albo wtedy, gdy Rywin przychodzi do pana redaktora Michnika. Wtedy nie tylko można, ale nawet pod rygorem wykluczenia z grona osób przyzwoitych, należy gorąco wierzyć w spiski. Ale generał Petelicki zginął zgodnie z nową, świecką tradycją, więc w jego zagadkowej śmierci nie ma i nie może by niczego interesującego. Już bardziej interesujące jest koko koko euro spoko, które, jak wiadomo, odbywa się bez udziału ekipy polskiej, więc mało kogo obchodzi nawet uwaga premiera Tuska, że nie martwi się o Platformę Obywatelską po swoim odejściu. Po swoim odejściu! Ale gdzie? Czyżby na trafikę, jaką Nasza Złota Pani Aniela przygotowała premieru Tusku w Brukseli? Może i słusznie nie obchodzi, bo o co tu się martwić, kiedy w odpowiednim momencie wszyscy Umiłowani Przywódcy z PO dostaną rozkaz: w lewo zwrot, do Palikota marsz!? Wprawdzie jeszcze razwiedka nie zdecydowała o podmiance, wprawdzie jeszcze trwają przepychanki na tle tajnego więzienia CIA w Starych Kiejkutach, ale przecież po koko koko euro spoko i olimpiadzie coś będzie musiało się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 15 czerwiec 2012 11:36

Nasłuchując z Meksyku

 Czasami z daleka lepiej widać, a czasami gorzej. Choćby i teraz. Od dwóch dni jestem w Meksyku i nie bardzo mogę mogę zorientować się, jak to właściwie jest z tym meczem z Rosją. Wiadomo, że Polska wygrała, to znaczy oczywiście nie wygrała, skądże znowu, ale z drugiej strony – przecież nie przegrała, a skoro nie przegrała, to chyba wygrała? Z trzeciej jednak strony przecież nie wygrała, skoro zremisowała, ale skoro zremisowała, to przecież nie przegrała, więc chyba...

      Jakby tego było mało, w dniu meczu w Warszawie wybuchły zamieszki między kibicami polskimi i rosyjskimi. To znaczy – nie między kibicami, uchowaj Boże; kibice zachowują się wzorowo, to znaczy – zgodnie z oczekiwaniami panów redaktorów z "Gazety Wyborczej"; ani nie przyłączają się do "ludu smoleńskiego", ani do Solidarnych 2010. Jeśli już się do czegokolwiek przyłączają, to do koko koko euro spoko, bo wiadomo, że to hit, sam cymes i w ogóle – Europa. Wszystko co nie jest koko koko euro spoko, to wiocha i obciach, a wiadomo, że od wiochy i obciachu uciekają wszyscy, a zwłaszcza ci, co to "młodymi, wykształconymi z wielkich miast" zostali stosunkowo niedawno i jak ognia boją się, żeby ktoś ich związków z "wiochą" nie wytropił, albo przynajmniej nie rzucił na nich jakiegoś podejrzenia. Toż by dopiero był obciach; co by powiedzieli w Paryżu, czy takim, dajmy na to Londynie? Wiadomo co – nie można by się tam nikomu pokazać na oczy. Więc kibice zachowują się wzorowo, w odróżnieniu od "pseudokibiców", którzy zachowują się karygodnie, niczym jacyś "chuligani", których pryncypialnie napiętnował pan prezydent Komorowski Bronisław.

      Poszło o to, że ci "pseudokibice" zaatakowali Rosjan, którzy pokojowo demonstrowali ku czci likwidacji Zwiazku Radzieckiego. Natychmiast do Warszawy przyleciał pan minister Fiedotow, zaniepokojony sytuacją praw człowieka w naszym nieszczęśliwym kraju, zaś prezydent Putin pryncypialnie skrytykował "organizatorów", to znaczy – naszych Umiłowanych Przywódców, że nie potrafią zapewni bezpieczeństwa kibicom, którzy przyjechali oglądać mecze futbolowe.                   Nie da się ukryć, że szutnik z tego prezydenta Putina. Przecież chyba wie lepiej niż ktokolwiek inny, że ci sami Umiłowani Przywódcy nie potrafili zapewnić bezpieczeństwa nie tylko rosyjskim kibicom, ale nawet własnemu prezydentowi! O tym prezydtent Putin nie mógł przecież nie wiedzieć, więc dlaczego teraz udaje, iż myślał, że potrafią zapewnić bezpieczeństwo rosyjskim kibicom? Biedny prezydent Komorowski uwija się jak w ukropie, próbując ratować twarz i pewnie stąd te czynione na poczekaniu wynalazki, pozwalajace zwalić wszystko na "pseudokobiców" lub "chuliganów". Za komuny było tak samo z tym może, że pierwszy sekretarz dodałby jeszcze, iż ci "pseudokibice", albo – jak kto woli – "chuligani", nie są tutejsi, bo tutejsi ludzie zawsze byli z partią i za sojuszami. Teraz oczywiście takiej argumentacji użyć już nie można, bo trąciłaby ksenofobią, a jest rozkaz, żeby z ksenofobią walczyć do upadłego. Trochę zawęża to swobodę manewru naszym Umiłowanym Przywódcom, ale trudno – takie są nieuchronne koszty nieubłaganego postępu.

      Tymczasem akurat to może być prawdą, bo skoro prezydentu Władimiru Władimirowiczu warszawskie rozruchy najwyraźniej były na rękę, to kto wie – może trochę pomógł losowi? Cóż to w końcu dla sprawnej razwiedki znaczy znaleźć kilkuset chłopaków do zaatakowania rosyjskich kibiców? Skoro nawet tubylcza razwiedka znalazła kilkuset "młodych, wykształconych" ze złotymi łańcuchami z tombaku na byczych karkach, co to ku radości funkcjonariuszy "Gazety Wyborczej", na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie domagali się od starszych pań, by pokazały im "cycki" – to cóż dopiero mogłaby nawywijać u nas razwiedka rosyjska? Jestem głęboko przekonany, że oficerowie prowadzący tych wszystkich "młodych, wykształconych" ze złotymi łańcuchami z tombaku na byczych karkach, nigdy nie utracili więzi z bratnią razwiedką rosyjską i nawet jeśli chwilowo przewerbowali się do BND, CIA czy Mosadu, to przecież na dźwięk znajomej trąbki zawsze staną do szeregu z rukami pa szwam i zrobią wszystko, czego centrala od nich zażąda.

      Jak bowiem wiadomo, państwa dzielą się na poważne i pozostałe, zaś nasz nieszczęśliwy kraj niestety znajduje się w tej drugiej grupie. To zresztą, jak sądzę, jest jedna z przyczyn, dla której prezydentem został u nas pan Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, czy – dajmy na to – Bronisław Komorowski, którego najwyraźniej skonfundowała energiczna operacja prezydenta Putina. Ano cóż; to nic przyjemnego uświadomić sobie, że nie można polegać nawet na własnych sekretarkach – a ta świadomość – jak sądzę – coraz bardziej dociera do naszych Umiłowanych Przywódców.

      A skoro już mowa o Aleksadrze Kwaśniewskim, to wreszcie dostał fuchę w postaci obrońcy Julii Tymoszenko. Jak pamiętamy, Parlament Europejski, zaniepokojony zastosowaniem środków karnych wobec osób z towarzystwa, uchwalił rezolucję, by Umiłowani Przywódcy byli w razie czego pociągani do odpowiedzialności politycznej, to znaczy – przesuwani na inne, odpowiedzialne stanowisko, ewentualnie, jak już do niczego się nie nadają – na zasłużoną emeryturę i wszystko wskazuje na to, iż Aleksandrowi Kwaśniewskiemu zlecono misję, by tego właśnie na Ukrainie dopilnował. Jestem pewien, że zrobi wszystko, co w jego mocy, chociaż prezydent Janukowycz pewnie łatwo nie odmówi sobie rozkoszy zemszczenia się na "żelaznej Julii". Ciekawe czy ta akcja w jej obronie odbywa się bezinteresownie, czy też pani Julia Tymoszenko jednak ad captandam benevolentiam szczerych demokratów uruchomiła jakąś część swoich kroci, zarobionych na ukraińskiej benzynie i gazpromowym gazie.

      Tak oto nasłuchuję głuchych wieści z naszego nieszczęśliwego kraju z dalekiego Meksyku. Wprawdzie jestem tu dopiero od dwóch dni, ale już zauważyłem, że spora część tutejszej gospodarki pracuje na biegu jałowym. Widać to po ilości ludzi zatrudnionych przy pilnowaniu. Mnóstwo ludzi czegoś tu pilnuje, podobnie zresztą, jak i u nas, gdzie firmy ochroniarskie rozkwitają jak grzyby po deszczu i przynajmniej pod tym względem upodabniają nasz nieszczęśliwy kraj do Meksyku. A skoro tylu ludzi pracuje przy pilnowaniu fizycznym, to pewnie co najmniej tyle samo pracuje przy pilnowaniu administracyjnym, więc i podobieństwo jest co najmniej podwójne.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 08 czerwiec 2012 10:58

Podejrzewamy najgorsze

     michalkiewiczvideo Oooo, więc jednak znalazł się kij na naszych panów gangsterów? Wydawało się, że zależy im tylko na forsie, żeby codziennie mogli wytarzać się w złocie, no i oczywiście – na władzy – żeby móc codziennie wyobracać nie tylko panienki, ale również – naszych Umiłowanych Przywódców - a tu okazuje się, że zależy im również na prestiżu! Od razu widać, że to zakompleksieni półintgeligenci – bo czyż w przeciwnym razie martwiliby się, co pomyślą sobie o nich angielscy, czy ruscy kibice?                  

Tymczasem widać, że się martwią – bo czyż w przeciwnym razie nie nakazaliby Narodowemu Centrum Sportu rozliczyć się z podwykonawcami Stadionu Narodowego? Ale względy prestiżowe to jedno – a pragnienie uniknięcia kompromitacji to drugie – i pewnie nawet ważniejsze. Już tam podwykonawcy dokładnie wiedzą, kto ile przy budowie Stadionu Narodowego ukradł i gdzie schował szmal – więc gdyby Narodowe Centrum Sportu, nadzorowane przez panią Muchę – w swoim czasie faworytę posła Palikota z Lublina – nie uregulowało z nimi rachunków, to ani chybi wypłynęłyby na świat Boży śmierdzące dmuchy, z którymi nie poradziłby sobie ani zdolny do wszystkiergo pan prokurator generalny, ani nawet – pobożny minister Jarosław Gowin. Dobrze, że podwykonawcy Stadionu Narodowego dostaną szmalec, a co z podwykonawcami autostrad, nad którymi niedawno unosił się duch premiera Tuska w towarzystwie ducha ministra Nowaka? Rząd jeszcze nie wie – znaczy – panowie gangsterzy jeszcze nie zakomunikowali ministru Nowaku, jak ma być i jakie uzasadnienie ma przekazać niezależnym mediom.

      Nikt nie jest bowiem bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara – i pewnie dlatego CBŚ wypytuje przesłuchiwanych przez siebie nieszczęśników, czy przypadkiem nie znają mojego nazwiska. Po co Centralnemu Biuru Śledczemu moje nazwisko – przecież jakby chcieli zorientować się, jak się je pisze, to mogliby spytać mnie samego – tymczasem nie – wypytują o to osoby postronne.

      Inna rzecz, że to skadinąd zrozumiałe; skoro podczas publicznych spotkań mówię, iż jako społeczeństwo stoimy wobec rozpaczliwej alternatywy: albo pozabijać członków bezpieczniackich watah, albo ich przekonać do likwidacji kapitalizmu kompradorskiego, jaki generał Kiszczak ustanowił w porozumieniu w autorytetami moralnymi, jakich według spisów zaprosił był do Magalenki – i zastąpieniu go kapitalizmem zwyczajnym - to kto wie - może jakiś ważny kompradorczyk nakazał swoim tajniakom różne takie sprawdzenia – bo wiadomo, że w demokratycznym państwie prawnym wszystko zaczyna się i kończy na bezpiece.          To znaczy nie kończy, uchowaj Boże, to byłoby absolutnie niezgodne ze standardami demokratycznymi. Wszystko musi skończyć się w niezawisłym sądzie, który – jeśli dostanie rozkaz, żeby delikwenta skazać (si paret Numerius Negidius Aulo Agerio centum dare, te iudex centum condemna, si non paret, absolvito), a jak dostanie rozkaz, żeby go uniewinnić, to go uniewinni, żeby tam nie wiem co.

      Właśnie okazało się, że poseł Niesiołowski wytoczył proces o obrazę wydawnictwu Spes wydającemu "Nasz Dziennik" za felieton "Z głębi Gór Skalistych" napisany przeze mnie jeszcze w roku 2008. Czy to młyny sprawiedliwości mielą tak powoli, czy też posłu Stefanu Niesiołowskiemu dopiero teraz ktoś zasugerował zsynchronizowanie dochodzenia obrazy majestatu z przepytywankami CBŚ – tego, ma się rozumieć, nie wiem, ale jak tam było, tak tam było, wszystko – jak powiadają gitowcy –" gra i koliduje". A tak się akurat składa, że znowu jestem w głębi Gór Skalistych i mogę zaświadczyć, iż majestat posła Niesiołowskiego zupełnie nie robi wrażenia na tutejszych niedźwiedziach grizli, ani nawet – co również mnie samego zaskoczyło – na jeleniach wapiti. Mniejsza o grizlich – ale na jeleniach postać posła Niesiołowskiego powinna jednak robić wrażenie.

      Jednak na tym świecie pełnym złości niczego dzisiaj nie można już być pewnym i chyba dlatego pan poseł Stefan Niesiołowski sprawia wrażenie człowieka o zszarpanych nerwach. Skądinąd słusznie – bo jak już premier Tusk dostanie od Naszej Złotej Pani Anieli trafikę w Unii Europejskiej – na co wskazuje nagroda imienia Wartegau - a najbliżsi współpracownicy z Trójmiasta schronią sie za immunitety – kto wie, czy nieubłagany palec nie wskaże na posła Niesiołowskiego, jako głównego winowajcę błędów i wypaczeń?

      Biednemu zawsze wiatr w oczy – co przewidział już Janusz Szpotański w dedykowanym Stefanowi Niesiołowskiemu wierszu "Pan Karol i Kostuś", w którym ujawnia między innymi takie oto rewelacje: "Pan Karol ma żonę uroczą i mądrą, plus seraj rozkosznych kochanic, a Kostuś z pysktą żonaty jest flądrą i romans ma z tkaczką z Pabianic". Jeśli nawet, to niech mu będzie na zdrowie; nie zazdroszczę mu tych uścisków, a zresztą – dość tej prywaty. Odtąd będzie tylko de publicis.

      Otóż molestowanego przez ministra Sikorskiego i prezydenta Komorowskiego amerykańskiego prezydenta Obamę własną wezbraną piersią zasłoniła Deborah Schlussel, nieubłaganym palcem wskazując na Polaków, jako aktywnych wspólników "nazistów". Od razu widać, że żydowski program szlamowania naszego nieszczęśliwego kraju wchodzi w fazę decydującą – bo przecież wiadomo, że na wojnę w Iranem forsa się przyda.

      Nie miejmy jednak pretensji do amerykańskich Żydówek – bo pani Schlussel przecież tylko powtarza to, co w liście do uczestników uroczystości w Jedwabnem napisał prezydent Bronisław Komorowski – że "naród Polski" musi przyzwyczaić się do myśli, iż był również sprawcą. Oczywiście sprawcą zbrodni II wojny światowej. Akurat w piątek i sobotę będę o tym rozmawiał z przedstawicielami Polonii z Vancouver i Victorii – i chociaż nie będziemy w stanie podjąć żadnych decyzji, to przecież wydaje się, iż w tej sytuacji można by rozważyć kwestię postawienia pana prezydenta Komorowskiego przed Trybunałem Stanu za sprzeniewierzenie się konstytucyjnej rocie przysiegi prezydenckiej – że mianowicie będzie niezłomnie strzegł "godności narodu".

      Oczywiście to tylko rewolucyjna teoria – bo rewolucyjna praktyka pójdzie zapewne całkiem innym torem – na co wskazuje załagodzenie podwykonawców Stadionu Narodowego i zainteresowanie CBŚ moim nazwiskiem oraz proces, jaki z inicjatywy posła Niesiołowskiego będzie toczył się przed niezawisłym sądem.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz

 Ajajajajajajaj! Co za gaffa, co za obciach, co za wstyd! Przemawiając podczas uroczystości wręczania Medali Wolności prezydent Barack Obama wspomniał również o nagrodzonym pośmiertnie tym medalem Janie Karskim, a właściwie – Józefie Kozielewskim, który w czasie wojny informował zachodnich mężów stanu o losie Żydów w gettach i "polskich obozach śmierci".

      Właśnie tak wyraził się prezydent Stanów Zjednoczonych – co w naszym nieszczęśliwym kraju wywołało skandal. Wykazując tzw. l'esprit d'escallier, zaprotestował nawet pan Adam Daniel Rotfeld. W odwecie rzecznik Białego Domu miał wyrazić ubolewanie, ale to oczywiście nie wystarcza, bo oburzenie wywołane słowami amerykańskiego prezydenta jest wielkie. Tak wielkie, że aż pan Waldemar Kuczyński, który też się – jak twierdzi – "wkurzył", zaczął się od tego powszechnego oburzenia dystansować i radzi naszemu obrażalskiemu narodowi, żeby nabrał trochę dystansu.

      Nie jest to rada w samej rzeczy zła, chociaż z drugiej strony, niepodobna nie zauważyć, że są na tym świecie narody jeszcze bardziej obrażalskie od naszego – ale o ile pamiętam, pan Waldemar Kuczyński nigdy nie odważył się im doradzać, żeby się nieco zmitygowały. Nie przypominam sobie nawet, by mitygował gorliwych pomocników obrażalskich narodów, którzy z wyszukiwania przypadków obrazy i obrażających uczynili sobie nawet sposób na dostatnie i szczęśliwe życie.             Ale bo też są narody i narody. Jedne są "wybrane", a drugie – mniej wartościowe, w związku z czym, zgodnie z przysłowiem: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie – tym drugim się tak o wszystko obrażać nie wypada, a już zwłaszcza – nie wypada im zakładać żadnych "Lig Antydefamacyjnych", które piętnowałyby rozmaite gaffy.

      Ponieważ nasz mniej wartościowy naród tubylczy, a przynajmniej niektórzy jego Umiłowani Przywódcy postawili sprawę na gruncie prestiżowym, domagając się od amerykańskiego prezydenta przeprosin na piśmie, to rozwój sytuacji może obfitować w zaskakujące momenty i zwroty.

      W oczekiwaniu na te niezapomniane przeżycia zwróćmy uwagę, że pan prezydent Obama swoje przemówienie odczytał. To znaczy, że zostało ono uprzednio przygotowane przez pracowników Białego Domu; ktoś je napisał, a potem – ktoś je zatwierdził do wygłoszenia przez prezydenta. Wynika z tego, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną gaffą prezydenta Baracka Obamy, który po prostu przeczytał to, co podsunęli mu starsi i mądrzejsi, którzy w takim razie albo myślą, że to Polacy zakładali podczas drugiej wojny światowej "polskie obozy śmierci", w których oddawali się z upodobaniem swoim ulubionym rozrywkom, albo też wiedzą doskonale, że żadnych "polskich obozów śmierci" nie było, ale taki tekst podsunęli amerykańskiemu prezydentowi, realizując dwie skoordynowane polityki historyczne, które w największym skrócie można nazwać antypolonizmem.             

      Warto pamiętać, że szefem administracji Białego Domu przy prezydencie Baracku Obamie został Emanuel Israel Rahm, którego "Gazeta Wyborcza" w swoim czasie szalenie nam stręczyła na "wielkiego przyjaciela Polaków". Najwyraźniej doszło już do tego, że nawet przyjaciół nie możemy dobiera sobie na własna rękę, tylko musimy znosić tych nastręczonych lub inaczej – nam przydzielonych. Rosyjski książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy niezdementowanym informacjom prasowym, więc wypada odnotować, iż Emanuel Rahm zaprzeczał, jakoby miał obywatelstwo izraelskie i był współpracownikiem tamtejszej razwiedki.

      Gdyby te informacje były prawdziwe, to by dobrze wyjaśniały przyczyny umieszczenia w przemówieniu amerykańskiego prezydenta zwrotu: "polskie obozy śmierci". Ponieważ jednak Emanuel Rahm zapewnia, że prawdziwe nie są, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, ale możemy wyciągnąć wniosek, iż ani obywatelstwo, ani współpraca z izraelską razwiedką nie są konieczne dla aktywnej realizacji izraelskiej, a ściślej – żydowskiej polityki historycznej, która – przynajmniej od roku 1998 – sprawia wrażenie ściśle koordynowanej z polityką historyczną niemiecką. Rzecz cała rozpoczęła się w początkach lat 90., kiedy to pod adresem polskiego narodu – nie jakichś jego konkretnych przedstawicieli, tylko całego narodu – pojawił się wysunięty przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu zarzut "bierności" w obliczu holokaustu. Pomijając już zasadę odpowiedzialności zbiorowej, ci oskarżyciele nie precyzowali, co takiego naród polski powinien jeszcze zrobić, ponadto co zrobił – a zrobił wcale nie tak mało – by nie zasłużyć na taką recenzję.

      Jeszcze bardziej zagadkowe były przyczyny, dla których takie oskarżenie zostało wysunięte – ale to wyjaśniło się w roku 1994, kiedy to do prasy amerykańskiej przeciekła informacja, że według czołowych amerykańskich polityków, jeśli kraje Europy Środkowej nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tymi krajami się pogorszą. Oznaczało to zablokowanie starań o przystąpienie do NATO, więc rząd premiera Cimoszewicza aluzję pojął i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Ustawa ta przewidywała transfer mienia w nieruchomościach szacunkowej wartości około 10 mld dolarów na rzecz 9 istniejących gmin żydowskich w Polsce i nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Kiedy ustawa ta została uchwalona, natychmiast okazało się, że nieroztropnie jest ulegać szantażystom. W kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów, Izrael Singer powiedział, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom majątkowym osób prywatnych, to będzie "upokarzana na arenie międzynarodowej". Cóż oznaczała ta pogróżka? Wypowiedzenie narodowi polskiemu wojny psychologicznej, w której stawką była reputacja; czy naród polski nadal będzie uważany za naród taki sam jak wszystkie, czy też zostanie mu przypisana reputacja narodu morderców.

      Te pogróżki przedziwnie zbiegły się w czasie z pewnymi przewartościowaniami w Niemczech, których rezultat ujawnił się w przemówieniu kanclerza Gerarda Schroedera, iż "okres niemieckiej pokuty dobiegł końca". Najwyraźniej w Niemczech pod koniec lat 90. doszli do wniosku, że 100 mld marek wypłacone żydowskim organizacjom i Izraelowi tytułem odszkodowań najzupełniej wystarczy, zwłaszcza że dostawy okrętów podwodnych zdolnych do przenoszenia broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, "nie posiada", też są trochę warte. Tak czy owak, deklaracja kanclerza Schroedera stwarzała i dla Izraela, i żydowskich organizacji przemysłu holokaustu kłopotliwą sytuację; jeśli Niemcy przestaną "pokutować", to świat wkrótce może sobie pomyśleć, że wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei może pozbawić zarówno Izrael, jak i wspomniane organizacje niezwykle lukratywnego statusu ofiary.

      Żeby temu zapobiec, należało żydowską politykę historyczną skoordynować z niemiecką w taki sposób, by w miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, przerzucać ją na winowajcę zastępczego, na którego wyjątkowo dobrze nadawała się Polska, jako że znaczna część tych zbrodni dokonała się na polskim terytorium państwowym.

      Wyrazem tej koordynacji było rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem za sprawą "światowej sławy historyka", który napisał książkę "Sąsiedzi" o tym, jak to tubylcza dzicz wymordowała w tej miejscowości swoich sąsiadów. Jakąś niejasną rolę w tym wszystkim odegrali jeszcze Niemcy, to znaczy – pardon – żadni tam "Niemcy", tylko "naziści", których pierwszą ofiarą byli właśnie Niemcy – ale było oczywiste, że w roku 2001, kiedy to w Jedwabnem odbyły się z przytupem rocznicowe uroczystości, mamy do czynienia z wyraźną eskalacją oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie "bierność", tylko aktywny współudział.

      Ale to był tylko etap przejściowy, bo kiedy się okazało, iż świat, a nawet i część mniej wartościowego narodu tubylczego, łyka opowieści "światowej sławy historyka" z otwartą gębą, to koordynujący obydwie polityki historyczne pierwszorzędni fachowcy doszli do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba przejść do następnego etapu eskalacji. Tedy w lipcu 2011 roku prezydent Komorowski wystosował do uczestników drugiej rocznicowej uroczystości w Jedwabnem list odczytany przez znanego z "postawy służebnej" Tadeusza Mazowieckiego, w którym znalazło się zdanie, iż naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. To znaczy – sprawcą samodzielnym, niezależnym od żadnych mitycznych "nazistów".

      List prezydenta Komorowskiego, poprzedzony oczywiście kolejną makabreską "światowej sławy historyka" pod tytułem "Strach", zamyka proces przerzucania odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego autorzy i koordynatorzy obydwu polityk historycznych wytypowali Polskę.

      No to dlaczego w tej sytuacji prezydent Obama nie może wygłosić przemówienia o "polskich obozach śmierci"? Nie tylko może, ale nawet powinien – bo jeśli nawet potem wyrazi się "ubolewanie", to takie przemówienie usłyszy cały świat, któremu ten zwrot utrwali się w pamięci na dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Jaki jest cel tej całej operacji – to osobna sprawa – więc tylko dodam, że naiwnością jest mniemanie, iż tak szeroko zakrojona operacja, do której w charakterze ślepego instrumentum wykorzystano nawet amerykańskiego prezydenta, nie ma żadnego celu.

      Ma go, a jakże, podobnie jak w wieku XVIII, bo przecież historia się powtarza, i to nie tylko jako farsa, ale również – jako tragedia.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 25 maj 2012 11:49

Kabaretowy sukces w Chicago

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tak najkrócej można by podsumować niedawny szczyt NATO w Chicago, na którym definitywnie potwierdzono zakończenie "operacji bojowej" Sojuszu w Afganistanie w roku 2014. To bardzo ciekawe, bo dotychczas słyszeliśmy, że w Afganistanie nie ma żadnej "operacji bojowej", tylko "misja stabilizacyjna", ewentualnie – "operacja pokojowa". Tymczasem – patrzcie Państwo! – okazało się, że to nie "operacja pokojowa", tylko "bojowa"! Ładny interes! To takie słowa są? Ale mówi się – trudno. Jak tam było, tak tam było – cokolwiek to było, zostanie zakończone w roku 2014. To znaczy – "operacja bojowa" – bo dyskretna opieka Sojuszu nad Afganistanem zakończona nie zostanie – co to, to nie. To znaczy – nie tyle może nad Afganistanem, bo – powiedzmy sobie szczerze – Sojusz całym Afganistanem nie jest w stanie się zaopiekować nawet i dzisiaj, więc cóż dopiero po roku 2014, kiedy to zostaną stamtąd wycofane wszystkie dzielne wojska – wśród nich również nasi askarisowie? Dlatego też NATO zamierza zaopiekować się tylko samymi afgańskimi demokratami, którzy najwidoczniej niczego za darmo nie zrobią, a najwyraźniej – również byle czego nie zjedzą. Można taki wniosek wyciągnąć z wysokości łapówki, jaką na szczycie w Chicago zatwierdzono na otarcie łez afgańskich demokratów.

      Cztery miliardy dolarów to jak na Afganistan – całkiem sporo – chociaż, ma się rozumieć, NATO takiej sumy nie przekaże za jednym zamachem. Nie dlatego, by afgańscy demokraci nie byli tego warci – co to, to nie – ale dlatego, że istnieje poważne ryzyko, że afgańscy demokraci forsę by wzięli – a jakże – ale tego samego dnia przestaliby interesować się demokracją. Do tego jednakowoż dopuścić nie można, bo gdyby tak tamtejsi demokraci zlali się z tamtejszymi talibami, a co gorsza – podzieliliby się z nimi NATO-wskim szmalem, to byłby obciach nie do zniesienia! Okazałoby się bowiem, że sławna "operacja pokojowa" zakończyła się zapłaceniem haraczu farbowanym lisom, którzy dla miłego grosza tylko udawali demokratów, a byli podszyci złowrogimi talibami. Rozłożenie łapówki na raty pozwala rozmyć cały ten proces na lata, podczas których opinia światowa zapomni, o co tak naprawdę w tym całym Afganistanie chodziło, dzięki czemu teraz można będzie bez specjalnego ryzyka otrąbić zwycięstwo demokracji. A że demokracja bez korupcji obyć się nie może, to przecież wszyscy wiedzą, a gdyby nawet ktoś nie wiedział, to może się dowiedzieć na podstawie uchwały Parlamentu Europejskiego, który – wyrażając święte oburzenie udrękami, jakich z wyroku niezawisłego sądu ukraińskiego doznaje Julia Tymoszenko – sformułował jednocześnie zasadę, która chyba na trwałe wejdzie do tzw. standardów demokracji – że mianowicie polityków można pociągać tylko do odpowiedzialności politycznej – ale nie karnej. Znaczy – jak który jeden z drugim bęcwał wpędzi cały kraj w długi, zastawiając na całe dziesięciolecia przyszły dorobek nieświadomych niczego obywateli, to można go będzie co najwyżej przesunąć na inne odpowiedzialne stanowisko – żeby mógł spokojnie doczekać emerytury. Tymczasem jeśli zwykły obywatel pomyli się choćby o złotówkę w zeznaniu podatkowym, komornik zlicytuje go bez litości, a jak pomyli się o dwa złote, to kto wie – może niezawisły sąd wsadzi go nawet do turmy? Warto by sprawdzić, którzy łajdacy pochodzący z naszego nieszczęśliwego kraju głosowali za tą uchwałą – żeby cnota nie pozostała bez odpowiedniej nagrody.

      Na razie wróćmy jednak na szczyt chicagowski, który po początkowym niezdecydowaniu został również i przez naszych Umiłowanych Przywódców uznany za sukces. Okazało się bowiem, że NATO nadal uznaje artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego za obowiązujący. Bardzo się z tego, ma się rozumieć, cieszymy, chociaż nie da się ukryć, że uchwalone na poprzednim szczycie NATO w Lizbonie strategiczne partnerstwo Sojuszu z Rosją pozostaje, a ściślej biorąc – może pozostawać z nim w pewnej kolizji. To tak, jak z klasztorami – męskim i żeńskim, które stoją naprzeciwko siebie po obydwu stronach ulicy. Nie ma w tym nic złego – ale może być. Jakże bowiem pogodzić strategiczne partnerstwo z Rosją, która nie tylko nie życzy sobie żadnej tarczy antyrakietowej w Europie, ale nawet się odgraża, że w przypadku rozpoczęcia jej instalowania nie tylko zainstaluje rakiety Iskander w Okręgu Królewieckim, ale nawet je odpali? Okazuje się, że pogodzić można wszystko – a to dzięki zasadzie wymyślonej jeszcze w głębokiej starożytności: cunctando rem restituere, co się wykłada, żeby sytuację ratować, a ściślej – klajstrować odwlekaniem. Toteż prezydent Obama, który po cichu obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że po wygranych w listopadzie br. wyborach będzie "jeszcze bardziej elastyczny" ("jeszcze bardziej!" – czy to w ogóle możliwe?), zaplanował rozpoczęcie instalowania elementów tarczy w Polsce dopiero po roku 2018. Mówiąc inaczej – obiecał tym samym Władimiru Władimirowiczu Putinu, że póki będzie urzędował w Białym Domu, żadnej "tarczy" w Polsce nie będzie. Czegóż Władimir Władimirowicz mógłby chcieć więcej – skoro w ten pośredni sposób prezydent Obama potwierdził, iż zgadza się na przydzielenie naszemu nieszczęśliwemu krajowi statusu "bliskiej zagranicy" – atoli spodziewa się, że Rosja będzie unikać niepotrzebnej ostentacji? Nawet gdyby miał u siebie na Łubiance oryginał aktu urodzenia amerykańskiego prezydenta, chyba nie mógłby spodziewać się niczego więcej. W tej sytuacji nie ma innej rady, jak tylko otrąbić sukces, zwłaszcza że o przynależności naszego nieszczęśliwego kraju do wielkiej familii wolnych i demokratycznych narodów zaświadczy dodatkowo 20 milionów dolarów rocznie – bo taki właśnie wyznaczono nam udział w łapówce, przy pomocy której NATO ma nadzieję utrzymywać afgańskich demokratów w wierności dla demokracji.

      Skoro w Chicago powiało pokojem, to te dmuchy natychmiast przełożyły się na sytuację wewnętrzną w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto na czas Euro 2012 wszystkie ugrupowania parlamentarne zapowiedziały coś na kształt tregua Dei, to znaczy – że wygaszają wszelkie spory i przekomarzania, oddając się całkowicie kibicowaniu piłkarzom. Od razu widać, że ta cała scena polityczna to tylko jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego, toteż nic dziwnego, że i reakcja naszych Umiłowanych Przywódców na szczyt NATO w Chicago jest tylko mniej finezyjną w formie powtórką formuły niezapomnianego artysty kabaretowego Ludwika Sempolińskiego – bo to on właśnie wprowadził do kabaretowego repertuaru zasadę, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz

Rozmowę przeprowadzono w Mississaudze we wrześniu 2011 roku


Goniec: Ludzie mówią, że wspaniale się Pana słuchać, mówi Pan rzeczy, które pozwalają ubrać w słowa to, co każdy dostrzega, i faktycznie tak jest, jak Pan mówi. Jednak brakuje odpowiedzi na “leninowskie pytanie” – “co robić?” – co w obecnej sytuacji można zrobić? Jak w tej anegdocie z tą żabą optymistką, którą Pan przytaczał na spotkaniu, która nie poddaje się w kadzi śmietany i ratuje, ubijając ją na masło. Jak ubić to masło w naszych czasach?

Stanisław Michalkiewicz: Dziękuję na wstępie za tę pochwalną recenzję, którą pan był łaskaw podać, ale wracając do tej anegdoty, żaba optymistka nie wiedziała właściwie, co robić, zachowywała się instynktownie. A to, że rano siedziała na osełce masła, to było rzeczą przez nią niewykalkulowaną, tylko rzeczą, która się wydarzyła mimo woli żaby.
Ja, gdybym wiedział, co w takiej sytuacji robić, tobym tego nie ukrywał. Nie dlatego tego nie mówię, że jestem jakąś osobą perfidną, tylko sam tą wiedzą nie dysponuję. Moim zdaniem, tak jak przedstawiam sytuację Polski w tej chwili, to koniunktury międzynarodowe – bo od tego dużo zależy – sprawy wewnętrzne i moralna, polityczna kondycja tego społeczeństwa to jest jedna sprawa, ale bardzo dużo zależy od okoliczności międzynarodowych, okoliczności zewnętrznych, a te akurat układają się dla nas niekorzystnie w tym momencie.
Co nie znaczy, że tak będzie zawsze. Natomiast warto, w moim przekonaniu, nawet jak to jest przygnębiające, a zdaję sobie sprawę, że jest, przedstawić diagnozę sytuacji.

Opublikowano w Wywiady

Nareszcie nasze państwo znów zdało egzamin. Znów – bo po raz pierwszy uczyniło to po katastrofie w Smoleńsku, kiedy to rosyjski MAK raz na zawsze ustalił, że przyczyną tej katastrofy był słynny błąd pilota, skonfundowanego obecnością w kokpicie narąbanego generała Błasika, a dodatkowo – dobiegającymi z głębi samolotu okrzykami prezydenta Kaczyńskiego: "ląduj dziadu!". Jak pamiętamy – o zdaniu tego egzaminu oznajmił nam nie byle kto, bo sam pan marszałek Bronisław Komorowski, chyba już wtedy wytypowany przez Siły Wyższe na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Nawiasem mówiąc, otrzymałem niedawno list od Czytelnika, który namawia mnie do odstąpienia od używania tego cytatu – bo trzeba nam wiedzieć, że określenie: "nieszczęśliwy kraj" jest cytatem z "Lalki" Bolesława Prusa, w której o naszym kraju nie inaczej wypowiada się Książę. Dotychczas wydawało mi się, że nie ma najmniejszego powodu, by cokolwiek w tym zmieniać – ale teraz, kiedy okazało się, że nasz nieszczęśliwy kraj, a właściwie nie tyle on, co nasze państwo znowu zdało egzamin...? Czy kraj, którego państwo – a przypominam, że obecną formą państwowości polskiej jest III Rzeczpospolita – znowu zdało egzamin, może być nieszczęśliwy? Oto pytanie. Ale znowu – czyż nazywanie naszego nieszczęśliwego kraju krajem szczęśliwym cokolwiek w jego położeniu zmieni? W to nie wierzy nawet ów Czytelnik, który tłumaczy mi tylko, że kiedy zacznę nazywać nasz nieszczęśliwy kraj krajem szczęśliwym, to wielu ludzi będzie myślało, że to prawda, i od razu też poczuje się lepiej. Mówiąc krótko – namawia mnie do przedstawiania innym Czytelnikom rzeczywistości podstawionej. Coś w tym jest – bo tak zwane media głównego nurtu to właśnie robią i pewnie dlatego są tak wysoko cenione przez "młodych, wykształconych, z wielkich miast", którzy np. nie mają nic przeciwko temu, by główną misją państwowej telewizji stała się hodowla Lisów. Skoro jednak rzeczywistość podstawioną prezentują media głównego nurtu – to czy mnie przystoi czynić to samo? Jeszcze za głębokiej komuny pewien profesor twierdził, że komunizm nie może zwyciężyć na całym świecie i przynajmniej jedno państwo musi pozostać normalne, bo w przeciwnym razie nie będzie wiadomo, ile co naprawdę kosztuje. W takim razie już chyba zostanę przy cytowaniu Księcia – bo chociaż państwo nasze znowu zdało egzamin, to przecież kraj nasz wcale nie przestał od tego być nieszczęśliwy.

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
czwartek, 10 maj 2012 22:48

Wszyscy pomagają demokracji

Nareszcie wyjaśniło się, o co tak naprawdę chodzi w sprawie Julii Tymoszenko, której niewymownymi cierpieniami ekscytują się nie tylko wszyscy Umiłowani Przywódcy całej Europy oraz autorytety moralne z panem redaktorem Adamem Michnikiem na czele. Nawiasem mówiąc, są pewne podobieństwa Julii Tymoszenko z panem redaktorem Adamem Michnikiem. On też był więziony przez okrutny reżym komunistyczny i nawet został pobity przez ubeków, którzy dodatkowo pobicie to dokładnie sfilmowali. Film ten następnie tajemniczo przedostał się przez żelazną kurtynę na Zachód, budząc zrozumiałe zainteresowanie i falę współczucia dla pana redaktora Adama Michnika, która wyniosła go na szczyty autorytaryzmu moralnego, skąd najmiłościwiej mentoruje nie tylko mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, ale również innym mniej wartościowym narodom tubylczym.

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
sobota, 21 kwiecień 2012 07:34

Z frontu wojny o pokój


Zapoczątkowana przez odbywające się w dwóch obrządkach obchody drugiej rocznicy katastrofy smoleńskiej wojna o prawdę właśnie przekształca się w wojnę o pokój. Tak zresztą jest zawsze, bo - jak wiadomo - pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, więc jeśli nawet była ona pretekstem do jej rozpoczęcia, kiedy już padnie ofiarą, przedmiotem dalszej wojny być nie może, to chyba oczywiste.
Zatem wojna, bez względu na to, pod jakim pretekstem została rozpoczęta, prędzej czy później musi przekształcić się w wojnę o pokój. Wraz ze zmianą przedmiotu konfliktu rozszerza się też teatr wojny, a także - strony wojujące, które sięgają do coraz to głębszych rezerw. Tak więc terenem działań wojennych stało się nie tylko Krakowskie Przedmieście przed Pałacem Namiestnikowskim, ale również - sala plenarna Sejmu, w której prezes Kaczyński starł się frontalnie z premierem Tuskiem, wreszcie - Zamek Królewski na Wawelu, gdzie odbyła się uroczystość obchodów drugiej rocznicy pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki w grobach królewskich, a tylko patrzeć, jak do kolejnego starcia dojdzie na warszawskich ulicach, gdzie na 21 kwietnia planowana jest demonstracja w związku z decyzją Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odmawiającą Telewizji TRWAM koncesji na platformie cyfrowej.

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
Strona 2 z 2
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.