A+ A A-
piątek, 06 październik 2017 08:28

Piękna ofiara marketingu

        Jak już pisałem o tym kilka razy, kocham motocykle miłością platoniczną. 

        Piękna linia klasycznego motoru jest jak figura młodej kobiety. Niedawno na ulicy widziałem właśnie taki piękny motor, zainteresowany podjechałem bliżej i odczytałem logo Victory. 

        Jest to marka dosyć nieszczęśliwa. Powołana do życia w roku 1998 przez Polaris Industries, miała w założeniu odnowić oblicze prawdziwie amerykańskich motocykli, dobrej jakości i pięknych w kształcie; motocykli, które mogłyby właśnie konkurować z harley-davidsonem. Właściciele tego ostatniego coraz bardziej narzekają na jakość. 

Opublikowano w Moto-Goniec
piątek, 15 wrzesień 2017 00:45

Furia dobra na jesień

        Piękna, wrześniowa pogoda zachęca do spacerów, również tych samochodowych, ale przede wszystkim motocyklowych. Nie ma nic piękniejszego niż niespieszna jazda wśród pięknych kolorów jesieni przy temperaturach, które nie są ani zbyt wysokie, ani zbyt niskie. 

        Dlatego dzisiaj postanowiłem pokazać coś, co na tych stronach gości rzadko, mianowicie piękny, nie za drogi, solidny i niezawodny motocykl, czoper, który choć nie jest kultowy i nie został wyprodukowany przez Harleya, to jednak na drodze pięknie wczuwa się w atmosferę Easy Ridera. 

        Mowa o hondzie VT1300 fury, która na kontynencie amerykańskim sprzedawana jest od niemal 10 lat. 

Opublikowano w Moto-Goniec
piątek, 16 czerwiec 2017 08:40

Jeżdżenie po Kanadzie

        Tego lata przypada 150-lecie konfederacji, dlatego warto zastanowić się nad wypadem w najpiękniejsze miejsca naszego rozległego kraju. Lato, lato, lato, czeka, a wraz z latem czeka rzeka, a wraz z rzeką czeka las... 

        No nie tylko las i nie tylko rzeka, w Kanadzie mamy wszystko, czego dusza zapragnie, a więc jeśli tam nas jeszcze nie było, to warto pojechać do: Miriam Porter w wheels.ca wymienia 7 takich miejsc, zaczynając od oczywistego w dniu urodzin Kanady, czyli stolicy kraju, Ottawy, gdzie ciekawe jest nie tylko zwiedzanie budynku parlamentu czy wiosłowanie canoe wzdłuż kanału Rideau. W tym roku w związku z rocznicą konfederacji w stolicy odbywać się będzie bardzo wiele imprez kulturalnych i artystycznych prezentujących dorobek kanadyjskich prowincji i terytoriów. Wiele atrakcji czeka również w okolicach stolicy, a wśród nich spływ po wzburzonych wodach rzeki Ottawa, Gatineau czy la Rouge. Do Ottawy z Toronto warto jechać „dookoła” drogą nr 7, wśród pagórków, lasów i jezior. Szczerze mówiąc, jazda autostradą 401  jest dosyć nudna. 

        Kolejne odlotowe miejsce to Hopewell w Nowym Brunszwiku. Fundy National Park na wszystkich zrobi wrażenie. Hopewell to miejsce, do którego zaprowadzi nas malownicza country road Route 915. To, co jest tam szczególne, to najwyższe na świecie przypływy morza. Tam też przez 3 godziny można sobie chodzić po dnie oceanu, więc dobrze wziąć ze sobą buty nadające się do chodzenia po wodzie. 

        Inne kanadyjskie miejsce, które na 150. rocznicę warto poznać, to północny Vancouver; sceneria samochodowych wojaży wokół Vancouveru czy to w góry nad wybrzeżem oceanu zapiera dech w piersiach, jeszcze inne miejsca to Lake Louise w Albercie, Montreal, Quebec City czy Charlottetown na Prince Edward Island. Wszystkie one oferują wspaniałe wakacyjne wrażenia i jeśli mieszkamy w tym kraju już jakiś czas, wypadałoby je poznać. A czymże najlepiej jak albo jadąc na motocyklu, albo wypożyczonym kabrioletem. Ja polecam forda mustanga, któremu z pewnością nie zabraknie mocy, co prawda w modelu 2018 zniknie popularny silnik V-6 i do wyboru będziemy mieli jedynie turbodoładowaną czwórkę 2,3 l oraz ósemkę 5,0 l, jednak z obydwu można wyciągnąć hektolitry mocy, zwłaszcza przy ręcznej przekładni sześciobiegowej. W wypożyczalni pewnie jednak będą mieli jedynie automatyczne 10-biegowe, te same, które montowane są w camaro Z13 i w fordzie raptors. No, ale to dopiero rocznik 2018, który będzie osiągalny pewnie pod koniec roku, na razie standardowo możemy sobie pożyczyć kabriolet rocznik 2017 z silnikiem 3,7 i V-6 z sześciobiegową automatyczną skrzynią biegów ze zmianą biegów na kierownicy lub sześciobiegową przekładnią „ręczną”. Samochód taki wyposażony jest we wszystkie opcje, których oczekujemy w aucie sportowym – 17-calowe koła,  niezależne zawieszenie tylne, elektryczny układ kierowniczy o regulowanym oporze. W zależności od wersji mustang da nam od 300 do 526 KM mocy. Oczywiście nie jest to auto do jeżdżenia na co dzień, dlatego na nasze wakacyjne samochodowe wojaże warto sobie coś takiego wziąć z wypożyczalni...

        O czym zazdrośnie informuje 

Wasz Sobiesław 

Opublikowano w Moto-Goniec

Rzadko piszę o motorach, choć kocham je nieutuloną miłością platoniczną. I mimo że do skonsumowania w tym wypadku pewnie nie dojdzie, nic nie przeszkadza zachwycać się pięknem linii i figurą. Zresztą jest to całkiem wdzięczne zajęcie nie tylko w przypadku oglądania motocykli. 

Jak wiadomo, ekstraklasą jednośladów jest kultowy Harley-Davidson i choć może różne japońskie, a coraz częściej i chińskie podróbki nie ustępują mu jakością, to jednak co oryginał to oryginał.

Dlatego z pewnym zdziwieniem przyjąłem wiadomość, że można mieć pięknego harleya już za 7,5 tysiąca. Harley kojarzył mi się z czymś, co cenowo wcale nie musi ustępować wypasionemu SUV-owi – a tu proszę!

Tak, tak, mówię o dolnej półce marki – modelu street, który kupić można w wersji 500 i 750 cm3.

Linia tego motoru jest typowo amerykańska, ale jest to towar całkowicie globalny, produkowany z myślą o rynku azjatyckim i europejskim w indyjskich zakładach w Bawalu, choć wersja sprzedawana w Kanadzie montowana będzie w USA, w Kansas City, to jednak z azjatyckich części.

Harley podkreśla, że jest to bardzo dobry motor dla osób zaczynających przygodę z jednośladami. Street jest nową konstrukcją napędzaną V motorem względnie prostym, ale chłodzonym cieczą.

W pracach nad streetem Harley wykorzystał wyniki sondaży przeprowadzanych na całym świecie. Nowy model przypomina też nieco kultowego 1977 XLCR cafe racer. Wielką zaletą zwłaszcza dla tych z nas, którzy dosiadają motorów od niedawna, po raz pierwszy, jest nisko umieszczone siedzenie – 710 mm. Jeśli nie urodziliśmy się w Azji i mamy wrażenie, że nogi zginają się nam przez to w pałąk, możemy sobie dokupić nakładkę Tall Boy, która podniesie nam pośladki o 4 cm nad ulicę.
Oczywiście azjatycką produkcję można krytykować na wiele sposobów, a to że farba nie ta, a to że gdzieś tam wystają pęki kabli, nie zmienia to jednak faktu, że dostajemy harleya w cenie "chińczyków". A motor, który daje cudowną satysfakcję na drodze – sprzęgło jest przyjazne dla początkujących, a sześciobiegowa skrzynia rozpędza nas bez wysiłku. Jazda po mieście nie jest męcząca, nisko usytuowanie siedzisko pozwala z pewnością siebie posuwać się w korkach.
I nie tylko, bo do 60 mil na godz. rozpędzimy się w 4,6 sekundy. Wspomniany silnik dwucylindrowy daje 58 KM mocy. Spalanie – 5,8 litra na sto.
Minus! No, Panie, Panowie, niestety harley kojarzy się nam z warkotem, a raczej dudnieniem standardowego chłodzonego powietrzem silnika V. Street niestety nie jest w stanie nikogo obudzić nad ranem. No chyba że dołożymy jakiś zmyślny tłumik.
Za to wszyscy podkreślają, że street prowadzi się jak dziecko za rękę, i to przy minimalnych prędkościach.
Zatem jeśli mamy w domu odpowiednio dojrzałe latorośle, możemy pokusić się o taki prezent tak dla chłopców, jak i dla dziewczynek!
A teraz coś dla tych, którzy motocykle kochają miłością trochę bardziej dziką. Tak, wiem, że na streeta można narzekać – a to że bąbelki farby są na malowaniu rączek, a to że zawieszenie takie nijakie, a to że podnóżek nie w tym miejscu co trzeba.
Ale popatrzmy na rzecz w ten sposób – za nieco ponad 7 tysięcy dostajemy harleya – znaczek już mamy i spokojnie w miarę zasobności portfela możemy naszego bajka ładnie kastomizować – na przykład odkorkowując silnik ładnym tłumikiem, który zamieni poszum na standardową harleyową rąbankę. Jak powiedziałem, motor dobrze trzyma się drogi nawet przy prędkościach powyżej 120 km na godzinę, pięćdziesiąt kilka koni pozwala poczuć wolę mocy. A sylwetka jest zupełnie niezła.
A zatem mamy do dyspozycji zgrabne ciało i potrzeba tylko trochę akcesoriów i zabiegów kosmetycznych, by uczynić z niego królową nocy.
A że jest to na "chińskich częściach"...
No, takie mamy czasy, że na chińskich częściach to dzisiaj wszyscy jeżdżą nawet BMW. Harley Davidson od 1978 roku sprzedaje na tym kontynencie najwięcej motocykli. Czasy się zmieniają i choć może street nie zachwyci emeryta z pokolenia wyżu demograficznego, który chciałby, żeby mu żelazo łomotało między nogami, to jednak jest to motocykl wart grzechu.
O czym Państwa zapewnia wasz Sobiesław

Opublikowano w Moto-Goniec
niedziela, 01 wrzesień 2013 21:48

Motocykliści dla Beaty

Relacja z zakończenia pierwszego polonijnego charytatywnego rajdu motocyklowego
18 sierpnia 2013 roku, 6 rano, dzwoni budzik – tak, tak, wstawaj Darecki, to już dzisiaj ten dzień, kilka tygodni przygotowań, czas zobaczyć, jakie będą efekty.


Wszystko przygotowane, można rzec zapięte na ostatni guzik, żona też wstała, dzieci jeszcze śpią, ale i dla nich niedługo będzie pobudka. Wszyscy pomagają, dzwoni moja córka, że też już wstała i że będzie punktualnie w umówionym miejscu.
Przed siedzibą Caravan Logistics, skąd ma wyruszyć pierwszy polonijny charytatywny rajd motocyklowy – Motocykliści dla Beaty – przyjeżdżam około 8:30. Jest już Fred, mój przyjaciel z klubu, rozkładamy stolik, krzesła i czekamy na bajkerów.

Opublikowano w Życie polonijne

P1013898

Dojeżdżamy do miejsca, skąd zaczyna się lub kończy Tail of the Dragon, jedna z najsłynniejszych tras motocyklowych, coś w rodzaju mekki dla motocyklistów. Każdy motocyklista musi tutaj być, zaliczyć ją. Na odcinku 11 mil jest 318 zakrętów, ale jakich zakrętów!

Byłem tutaj pierwszy raz kilka lat temu, zrobiła ta trasa na mnie ogromne wrażenie i wbudziła naprawdę szacunek dla tych, co ją przejechali, niejeden motocyklista lądował daleko w dole, gdy odkręcił manetkę gazu za dużo. Niestety pada, dodatkowo jest około 19.00, trochę późno na pokonanie jej tam i z powrotem. Decydujemy, że nie jedziemy. Donna była tutaj wczoraj, ja kilka lat temu, jeśli będę miał trochę szczęścia, to namówię naszego kapitana na ponowny przyjazd tutaj. Robimy zakupy, naklejki, ja kupuję motocyklową koszulę, czapeczkę i wracamy, ale wracamy inną drogą.

Od Deals Gap biegnie droga 129 na południe do Robbinsville, dojeżdżamy do miasteczka i przed nami ukazują się ciemne wręcz czarne chmury. Jeszcze kilka kilometrów i zaczyna lać jak z cebra. Stajemy gdzieś na poboczu i w pośpiechu ubieramy na siebie przeciwdeszczowe kombinezony. Jedziemy w strugach deszczu, jesteśmy dość wysoko w górach, woda dostaje mi się za kurtkę, spływa po kasku i wciska się na piersi, na plecy.

Odbijamy na drogę 143, a tam jeszcze gorzej, nie ma się gdzie schować, las ciągnie się kilometrami. Zazdroszczę wyprzedzającym nas samochodom, ale cóż, tak to już jest w życiu motocyklisty, raz sucho, a raz mokro. W końcu zjeżdżamy z gór i po ok. 3 kilometrach po deszczu ani śladu.

Zajeżdżamy do pobliskiej restauracji, rękawiczki są przemoczone, suchej nitki na nich nie ma, moja koszula też mokra. Zamawiamy coś do jedzenia i po godzinie znowu ruszamy, tym razem pewni, że do hotelu zostało już tylko niecałe pół godziny i nic nam się nie może przydarzyć. O, jakże naiwni byliśmy w swoich przekonaniach, przynajmniej ja. Donna zostaje w swoim przeciwdeszczowym skafanderku, a ja w samej koszuli, myśląc naiwnie, że mnie wiaterek podsuszy. Po kilku minutach wjechaliśmy w kolejną ulewę, tym razem dużo większą niż poprzednia. Nawet się nie zatrzymywałem, żeby się ubrać, bo i tak to nie miało sensu.

Do hotelu dotarłem kompletnie przemoczony, recepcjonistka z politowaniem i chyba współczuciem patrzyła na mnie i trochę się dziwiła, skąd przyjechałem, bo tutaj nie padało. Kolejny dzień minął pełen przygód.

 

Dzień 6

Jak zwykle z rana pobudka, szybki prysznic, śniadanie w hotelowej restauracji i około 9 meldujemy się wszyscy na pobliskiej stacji. Tankowanie paliwa i jedziemy w nieznane, gdzie tym razem?

Kierunek Great Smokey Mountain National Park, droga numer 441, piękny dzień, słoneczko ładnie świeci, co nam więcej potrzeba... Wspinamy się serpentynami coraz wyżej, przy drodze co kilkanaście kilometrów są wysepki dla kierowców aut i motocykli, a także dla rowerzystów, których tutaj też niemało. Wysepki są usytuowane w miejscach, gdzie są piękne widoki – co i raz słychać pstryk aparatów fotograficznych – lub żeby sobie odpocząć. W pewnym momencie opuszczają nas Christina i Andy. Przed nami wg mapy zaczynają się serpentyny, wsiadamy na nasze motocykle i po kilku kilometrach widzę Christinę i Andy'ego, jak filmują i robią zdjęcia całej naszej przejeżdżającej grupie. Za jakiś czas zatrzymujemy się i ponownie cała grupa jest razem.

Tą drogą nie da jechać się szybciej, bo zakręty nie pozwalają na szybszą jazdę, ale po chwili zwalniamy wręcz do tempa idącego żółwia. Przed nami jedzie jakaś zawalidroga, czerwony ford thunderbird jedzie jakby był w kolumnie pogrzebowej, zagrożenia raczej nie ma żadnego, żeby nie pojechać przynajmniej tak, jak nakazują przepisy, no chyba że robi to specjalnie. Na zakrętach widać, że korek sięga już kilku kilometrów, wleczemy się bardzo. Co i raz słychać trąbienie innych aut. Po dobrej półgodzinie takiej jazdy w końcu thunderbird zjeżdża na pobocze, jakaś słusznej tuszy niewiasta zostaje porządnie obtrąbiona przez każdego prawie przejeżdżającego obok niej kierowcę auta czy motocykla.

Znowu po jakimś czasie zatrzymujemy się przy drodze, wzdłuż której wije się nieduża rzeka. Na tyle nieduża, że można przy brzegu wymoczyć nogi, a na tyle duża, że pływają po niej wszelkiego rodzaju pontony i łódki. Andy i Donna postanawiają sprawdzić, czy woda jest mokra, i wchodzą do wody, brodząc przy brzegu, ja nachylam się w pozycji "na pompkę", żeby ugasić pragnienie, bo żar się z nieba leje.

Dojeżdżamy do miejscowości Gatinburg, która znajduje się już w stanie Tennessee. Na końcu drogi 441 jest rest area i muzeum – można tam zobaczyć wypchane/spreparowane zwierzęta, gady, które zamieszkują park.

Podchodzę do Alá, naszego kapitana, i mówię, że niedaleko stąd jest Tail of the Dragon, może byśmy wrócili do hotelu właśnie tą drogą. Jako że wszyscy zaakceptowali mój pomysł, kierujemy się na Foothills Parkway, która prowadzi bezpośrednio do drogi numer 129, czyli od drugiej strony Deals Gap.

I znowu jak kilka lat temu mam okazję i przyjemność jechać po ogonie smoka, i jak poprzednim razem moja koncentracja i czujność wyostrzona do granic, jeden błąd i gleba. Już po przejechaniu całej drogi podchodzi do mnie Andy, który jechał cały czas za mną, i mówi, że widział, jak składałem motocykl do granic upadku, widział, jak ocierałem swoimi floorboards o asfalt, szkoda, że ja tego nie widziałem – odpowiedziałem – ale czułem.

Robimy półgodzinny odpoczynek, ja dokupuję kilka pamiątek, które znajdą się w mojej kolekcji, i wracamy do hotelu.

I znowu dzień pełen wrażeń, po kolacji spotykamy się wszyscy na werandzie przy piwku. Ja jestem tak zmęczony, że oczy prawie zamykają się do spania, ktoś robi mi fotkę i komentuje, że tak wygląda człek po kilku butelkach, a ja naprawdę wypiłem tylko jedno piwko. OK. Idę spać.

 

Dzień 7

Stacja benzynowa z rana, odprawa i ten dzień traktujemy lajtowo, jedziemy 19-ka w stronę miasta Maggie Valley. 19-ka też w pewnych momentach wije się i jest ładna widokowo, w Maggie Valley jest muzeum motocyklowe, oczywiście zajeżdżamy tam. Na parkingu mnóstwo motocykli z całych Stanów, zaraz przed wejściem stoi Harley Davidson sidecar z połowy lat czterdziestych ubiegłego wieku, przynajmniej tak tłumaczył jego właściciel, pracownik tegoż muzeum. Jakiś motocyklista zapytał, czy ten sprzęt jeździ. Obruszony właściciel przytaknął i zaproponował przejażdżkę żonie pytającego motocyklisty. Oj, niezapomniany to był widok jak dość korpulentna pani sadowiła się w siedzeniu wózka bocznego sędziwego Harleya, ale Harleye są widać niezniszczalne, bo mimo dość solidnego dociążenia staruszek ruszył z miejsca i odbył krótką przejażdżkę dookoła parkingu.

Odwiedziliśmy jeszcze sklep z odzieżą i akcesoriami motocyklowymi w Maggie Valley i tutaj pożegnaliśmy się z resztą grupy. Wraz z Donną pojechaliśmy do Waynesville, miasta które odwiedziłem w trakcie mojej choroby, Donna chciała kupić jakieś części do swojego Harleya. Grupa pomknęła w nieznane.

Kilka godzin później po wspólnej kolacji pożegnaliśmy resztę grupy, oni zostawali w Bryson City dzień dłużej z racji tego, że reszta przyciągnęła swoje motocykle na przyczepach, a my z Donną mieliśmy przed sobą około 1400 kilometrów drogi powrotnej.

 

Dzień 8

Pobudka wcześnie rano, motocykle zatankowane poprzedniego dnia, rzeczy spakowane też dzień wcześniej, rachunek za hotel uregulowany - można wracać. Ranki są zazwyczaj dość chłodne w górach, pomny tego ubrałem się dość ciepło, a tu okazało się że bardziej mgła nam przeszkodziła niż chłód. Jako że wracaliśmy już do domu, postanowiliśmy, że spróbujemy przejechać te kilometry za jednym razem. Wpadliśmy na stanową czterdziestkę w kierunku na Asheville, później na północ krętą i górzystą autostradą numer 26, następnie znowu na wschód na 81 i w miejscowości Wytheville odbiliśmy na 77 na północ. 77 w stanie Virginia biegnie przez Jefferson National Forest, trasa jest dość ładna widokowo, występują na niej liczne tunele, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Zaraz po opuszczeniu Virginii wjeżdżamy do Zachodniej Virginii, gdzie na dzień dobry każą nam płacić za przejazd autostradą. No cóż nie ma wyjścia, przejeżdżamy przez dwie płatne bramki i odbijamy na dwupasmówkę nr 19, która to droga jest skrótem do autostrady 79.

I znowu mamy pecha i pogoda płata nam psikusa, ledwo wjeżdżamy w 19 i zaczyna padać. Wskakujemy w nasze gumki i jedziemy dalej. Czas nieubłaganie ucieka, do domu jeszcze kawał drogi, a my się wleczemy. Deszcz dopiero ustaje przed granicą z Pensylwanią. Jedziemy dalej w tych kondomach - pomny doświadczenia sprzed kilku dni, gdzie na własne życzenie przemokłem do suchej nitki. Jest mi gorąco, wręcz sauna. Dojeżdżamy do Pittsburga, a tam niesamowite korki, akurat trafiliśmy na porę, jak ludzie kończą pracę. Daję Donnie znać, żeby się zatrzymała na poboczu, że muszę ściągnąć tę saunę z siebie. Boże, jaka ulga, żar leje się z nieba, ściągam nawet kurtkę skórzaną i jadę w samej koszuli w krótkich rękawkach.

Niezbyt to mądre, ale cóż, modlę się do Bozi, żeby chroniła przed wypadkami. Po ponad godzinie udaje nam się dopiero przejechać te korki, później droga już pusta, w Erie odbijamy na 90-kę, która prowadzi prosto do Buffalo, do granicy. Jadąc na wschód prawie że widzę swój własny dom, Kanadę, ale widzę też bardzo ciemne chmury. Pokazuję Donnie ręką, kiwa głową, że widzi, ale że to nic takiego. Domyślam się, że chce powiedzieć że nas te chmury nie dosięgną - dosięgnęły.

Granicę przejechaliśmy bez żadnych problemów, nawet o paszport się nie zapytał. Mijamy Niagarę i grzmi dość głośno, w dali widzę błyskawice które rozświetlają tak mrok, że widać szczyt wieży CN w Toronto. Wiatr przybiera na sile i mimo że do domu z Niagary mam 60 kilometrów, już wiem że nie dojadę, ulewa, e co ja mówię, jaka ulewa, potężny strumień wody nagle spada na mnie i mój motocykl, nic nie widzę. Wiem tylko, że jestem przed mostem nad kanałem i że 2 kilometry przede mną jest zjazd 38, gdzie jest Tim Hortons. Postanawiam tam przeczekać, domyślam się, że Donna też tam dojedzie, nie widzę jej w lusterkach bocznych, qwa nic nie widzę, jadę na oślep, nie ma nawet się gdzie zatrzymać, powoli 20 km/godzinę, cały przemoczony. W koszuli z krótkimi rękawami, w spodniach dżinsowych, w butach, w majtkach, wszędzie mokro, parkuję bezpiecznie motocykl i uciekam do środka. Ludzie, którzy też schowali się przed deszczem, patrzą na mnie i się śmieją, ja też się śmieję, bo mimo że wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy, jestem szczęśliwy, że już mi za kark nie leje, zaraz napiję się kawy z Tima Hortona. Martwi mnie tylko, że nie widzę Donny, wyglądam co raz na zewnątrz, próbuję dzwonić, nikt nie odpowiada. Po około godzinie zjawia się Donna, cała i zdrowa, i na dzień dobry dostaję opieprz,dlaczego na nią nie zaczekałem, że ona dawała mi światłami znaki żebym się zatrzymał pod mostem.

Tłumaczę krótko, że w tej ulewie nic nie widziałem, nawet jej znaków. Przyłączają się do nas kolejni zmoknięci motocykliści, całkiem śmiało można by w tym czasie zorganizować zlot zmokniętych bajkerów. Mimo że do domu mam rzut beretem, nie decyduję się na jazdę. Dalej leje, błyskawice fruwają jak jaskółki po deszczu. Żeby było śmieszniej i ciekawiej, nie ma prądu, a to już jest mi nie do śmiechu, mam paliwa w zbiorniku na zaledwie 20 kilometrów, do domu nie dojadę na bank. Po 3 godzinach tuż przed północą decyduję się, mimo deszczu, ale już mniejszego, na jazdę w stronę domu.

Na QEW na 64 zjeździe jest prąd, tankuję na stacji obok kolejnego Tima i po niecałej godzinie jestem w domu.

Zrobiłem prawie 5 tysięcy kilometrów w siodle mojego motocykla, co 200-250 km tankowałem paliwo - jak na cruisera który waży prawie 400 Kg nieźle. Zaliczyłem kilka stanów, zakrętów co niemiara, wspomnień jeszcze więcej, ale najważniejsze i najprzyjemniejsze dla mnie jest to, że odbyłem tę podróż z moimi przyjaciółmi, takimi samymi ‘’wariatami’’ na punkcie motocyklowych podróży jak ja.

Darek Krawczyk

Opublikowano w Moto-Goniec

Dzień 1

Wstałem dzisiaj wcześnie rano, od jakiegoś już czasu przygotowywałem siebie i moją Yamahę Road Star do kolejnej motocyklowej przygody, tym razem jadę docelowo w góry, Great Smokey Mountains na pograniczu stanów Tennessee i Północna Karolina.

Wyruszyłem o 7 z domu, na granicy w miarę OK, jedyne, co mi kazali, to przy okazaniu paszportu ściągnąć okulary, jedzie ze mną Donna, z pochodzenia Polka, ale urodzona tutaj, jutro ma dołączyć reszta grupy; 12 godzin krętymi drogami stanów Nowy Jork, Pensylwania, Wirginia Zachodnia i Wirginia, niektóre zakręty takie, że widziałem numer rejestracyjny własnej "starej", widoki zajebiste, mimo że przecież PA nie ma wysokich gór...

Dzisiaj spaliła mi się żarówka przedniego migacza i odkręciła mała śrubka, która trzyma dekiel przedniego halogenu, zatrzymałem się w kilku sklepach motoryzacyjnych, ale nie mieli takich żarówek, bo od motocykla ma takie trzy wypustki, a samochodowe dwa i za cholerę nie chciała wejść, a może ją za słabo pchałem, ale chyba nie, halogen okręciłem taśmą izolacyjną i może jutro znajdę jakiegoś dilera moto. W hotelu, w którym jestem, pełno motocyklistów, jutro z samego rana zaczyna się Poker Run organizowany przez sąsiadującego z hotelem dilera Harleya, szkoda że musimy jechać dalej, natomiast w Nowym Jorku mijaliśmy tysiące motocyklistów, w kilku miejscach, na naszej drodze były organizowane rajdy charytatywne, zloty, zajebiście –jak ja kocham takie klimaty – po około 12 godzinach dojeżdżamy do Winchester, miasta w Wirginii, tam mamy nocleg, ale już się cieszę na jutrzejszy dzień, 30 mil stąd zaczyna się jedna z najpiękniejszych widokowych tras Blue Ridge Parkway, ponad 800 kilometrów krętych dróg i to wszystko bardzo blisko Wszechmogącego, ale zanim tam dojedziemy, zatrzymamy się w Front Royal – małym miasteczku, skąd zaczyna się też przepiękna trasa motocyklowa, która biegnie przez Shenandoah National Park-Skyline Drive, kończy się przy autostradzie 64, skąd przechodzi właśnie w Blue R. Pkwy.

 

Dzień 2

Pobudka znowu około 7 rano, w nocy był deszcz, ale rankiem było już OK. Hotel, w którym spaliśmy, jest przy drodze 522, akurat tą drogą jadąc na południe, zaprowadziła nas do Front Royal, o którym wspominałem, w tym mieście zaczyna się najpiękniejsza trasa motocyklowa, którą jechałem, i nie chodzi mi o widoki, ale o samą trasę.

Skyline Dr., bo o niej mowa, ciągnie się na odcinku 105 mil, motocyklista składa się raz w lewo, raz w prawo, i tak przez trzy godzin, bo prędkość jest tam ograniczona do 35 mil na godzinę, coś wspaniałego, bawiłem się jak dziecko, dla innych trasa pewnie będzie nudna, np. samochodów, ale nie dla bajkerów, Skyline kończy się na skrzyżowaniu autostrady stanowej nr 64, gdzie za dosłownie 2 km zaczyna się kolejna piękna trasa, Blue Ridge Parkway.

Jest to już inna trasa, bardziej widokowa, ale też są zajebiste zakręty, przejechaliśmy ok. 100 mil i przed miastem Roanoke skręciłem na autostradę 81, bo czas nas gonił.

Na trasie Blue R. Pkwy miałem spotkanie z niedźwiedzicą, jechałem ok. 60 km/godz., złożyłem się do zakrętu i nagle na środku drogi siedziała niedźwiedzica z dwoma małymi, może było ze 100 – 150 metrów, zacząłem trąbić i nie ukrywam, że się wystraszyłem, bo gdyby doszło do zderzenia, to mogłoby być różnie, niedźwiedzica z dwoma małymi to nie żarty, ale na moje i ich szczęście czmychnęli do lasu, uff.

Do Wytheville dojechaliśmy już bez niespodzianek, tam mieliśmy zarezerwowany hotel i spotkanie z resztą grupy, która dojechała po ok. 15 minutach,
zamówiliśmy pizzę i jakieś inne żarcie i do luli, kumpel jeszcze mi tylko zainstalował najświeższą wersję mapy do mojego Garmina 660 i to by było na tyle.

Dzień 3

Do Bryson City w Północnej Karolinie mamy ok. 4 godzin jazdy, ustalamy z Donną, że nie pojedziemy z resztą grupy autostradą, bo oni i tak ciągną motory na przyczepach, a my pojedziemy dalszą częścią Blue Ridge. Pkwy, ale z samego rana zaczęło padać, a potem lać, więc nasze plany wzięły w łeb, reszta już wyjechała, a my, powoli cały czas licząc, że deszcz przejdzie, siedzimy w restauracji hotelowej, w końcu ubieramy się w przeciwdeszczowe ubranka i w drogę, niestety autostradą, bo to najbezpieczniejsze rozwiązanie, po drodze robimy przystanki na kawę, na jednym z takich postojów klnę na wszystkich diabłów, dopiero co kupiłem nowe rury wydechowe i już, cholera, z prawej strony przypaliłem sobie przeciwdeszczowy kombinezon, który zrobiony jest z gumowego materiału, cholera, ciężko to będzie ściągnąć.

Jadąc na południe autostradą nr 26 na tyle się rozpogodziło, że zdjąłem ten kombinezon, bo człowiek czuł się jak w saunie, po czym wjeżdżając na autostradę nr 40 na zachód, tak zaczęło lać, że nic nie było widać przez szybkę mojego kasku. Do Bryson City dojechaliśmy już bez deszczu, ale chmury wiszą i cholera wie, jak to będzie jutro. Po zakwaterowaniu w hotelu wyruszam w miasto w poszukiwaniu restauracji i zimnego piwka, spotykam się z resztą grupy i... i klniemy jak szewcy – w Bryson City mają dziwny przepis, po godzinie 18 nie sprzedają piwa, że nie wspomnę o alkoholu.

 

Dzień 4

Budzę się około 2 nad ranem, cały spocony, mam dreszcze, czoło gorące, czyżby mnie jakieś choróbsko dopadło, nieeee, nie na wyjeździe, niestety zostaję w hotelu, poranek jest przepiękny, zero chmur, słońce na niebie, a ja czuję się jak wyjęty krowie z gardła, jestem słaby, na szczęście w takie podróże zawsze biorę jakieś lekarstwa, aplikuję sobie jakieś dawki tabletek i pocę się dalej, moja grupa odjeżdża.

Około południa czuję się może nie najlepiej, ale na tyle dobrze, że temperatura chyba ustąpiła, biorę prysznic, zakładam motocyklowe wdzianko i daję tylko znać w recepcji, żeby zmienili pościel, bo cała przepocona, odpalam sprzęta i kieruję się na północny wschód do miejscowości Waynesville, jest tam diler motocyklowy Yamahy. W sumie prosta droga, dwupasmówka, i postanawiam, że jak będę się źle czuł, to zawracam, ale czuję się świetnie, o tym co mnie w nocy dopadło już nie myślę, 50 kilometrów pokonałem w pół godziny i już stoję przed dilerem Yamahy. Niestety, mój Road Star to wersja kanadyjska i nie mają takich żarówek, owszem, mogę zamówić, ale tłumaczę sprzedawcy, że ja tutaj na wakacjach i nie ma sensu, z ciekawości pytam o cenę –15 dolców plus podatek,no chyba ci się na mózg coś rzuciło,w Burlington u Yamahy połowę tego, ale cóż, na wyjeździe wszystko jest dwa razy droższe.

Sprzedawca na tyle był w porządku, że podał mi jeszcze namiar na dilera, który handluje harleyami i innymi motocyklami, w sumie niedaleko, kilka kilometrów, ale tam też porażka, postanawiam, że dopiero jak wrócę do domu, to będę się martwił o nieszczęsną żarówkę. W drodze powrotnej zbaczam na końcowy fragment Blue Ridge Parkway, najpierw pnę się do góry, potem droga biegnie na dół, ciągle serpentyny i zakręty, po czym ponownie tym razem dość długo jadę pod górę, przepiękne widoki, z naprzeciwka co i raz suną motocykle, lewa ręka ciągle w górze, męczące to trochę, ale to jest ten właśnie klimat bycia motocyklistą.

Czy widzieliście kiedyś, jadąc autem, żeby ktoś pozdrawiał Was lewą ręką czy choćby mignięciem światłami? Nie! I ta lewa ręka w górze w trakcie mijania symbolizuje, że jestem jednym z tych, jednym z tej milionowej rodziny motocyklowej, nieważne jakim motocyklem jadę, ważne, że na motocyklu, ktoś, kto nigdy nie jeździł motorem, nie będzie wiedział, o czym teraz piszę.

Zatrzymuję się na chwilowy postój gdzieś wysoko w górach, nade mną gdzieniegdzie chmurki, piękne widoki, mam przyczepioną z tyłu motocykla polską flagę, podchodzi do mnie jakiś motocyklista, zagaduje, że rejestracja ontaryjska, a flaga chyba nie kanadyjska, tłumaczę, że to polska flaga, że jestem Polakiem mieszkającym na stałe w Kanadzie, wymieniamy jeszcze parę zdań, wsiadam i jadę dalej.

Blue Ridge Parkway kończy się w miejscowości Cherokee, miasteczko stylizowane na coś a la Dziki Zachód, salony, budynki jak z filmowych westernów, ludzie wabiący turystów poprzebierani w stroje Indian, każdy chce zarobić.

Czuję że zgłodniałem, od rana nic nie jadłem, zajeżdżam w Bryson City na chińszczyznę, za 6 dolarów najadłem się do syta, wstępuję jeszcze na pobliską stację paliwową i kupuję szóstkę piwa, choroba chorobą, ale wieczorem pragnienie trzeba zaspokoić zimnym piwkiem.

Moja grupa przyjeżdża późnym popołudniem, są zmęczeni, więc o żadnych opowiadaniach nie ma mowy, umawiamy się na następny dzień obiecuję, że tym razem będę na 100 proc.

 

Dzień 5

Spotykamy się na stacji około 9 rano, odprawa przed wyruszeniem w drogę, dzisiaj ma być krótki wypad z racji tego, że grupa poprzedniego dnia zrobiła bardzo dużo kilometrów i część jest zmęczona. Mówię Donnie, że skoro to tylko kilkugodzinny wypad, to może by pojechała ze mną na Tail of the Dragon, ale odpowiada że ona też jest zmęczona. OK. Pojadę sam.

Tankujemy paliwo i jedziemy w stronę Cherokee, okazuje się, że nasz "przewodnik stada" postanowił pojechać prawie dokładnie tą samą trasą, którą ja wczoraj jechałem, czyli znowu na Blue Ridge Parkway, z tym że tym razem odwrotnie, i znowu piękne widoki, zakręty, serpentyny, tunele, po jakimś czasie zjeżdżamy z BRP i jedziemy jakimiś innymi krętymi drogami pośród lasów, nawet nie wiem, gdzie byliśmy, bo nie było czasu zapisać punktów w GPS-sie, trzeba było trzymać kierownicę cały czas, żeby się nie wywrócić.

Po kilku godzinach i paru stopach na kawę i posiłek zajeżdżamy wszyscy pod hotel, zsiadam z motoru i wtedy podchodzi do mnie Donna i pyta, czy dalej mam ochotę jechać na Dragon? Jasne, co za pytanie, po kilku minutach reszta grupy udaje się do pokoi, a my odpalamy sprzęty i kierujemy się najpierw drogą nr 19 na zachód, żeby po kilkunastu kilometrach odbić na północ na drogę nr 28, która prowadzi do Deals Gap.

Na końcowym odcinku droga 28 idzie na krawędzi Great Smokey Mountain National Park, wije się jak wąż, ciągle zjazdy i podjazdy, ostre zakręty, czasami zero widoczności co jedzie z naprzeciwka, szybkości, które zmuszają motocyklistów do zwalniania, wręcz do zerowej prędkości, to jest to co lubią tygrysy najbardziej, ale nie ma nic za darmo, kilka kilometrow przed Deals Gap zaczyna padać, może nie jest to duży deszcz, ale na tyle niebezpieczny przy tych wszystkich zakrętach, że nie da się złożyć mocno motocyklem, żeby nie narazić się na upadek, wolę nie ryzykować.

Darek Krawczyk
dokończenie za tydzień

Opublikowano w Moto-Goniec

Obok pięknego motocykla i pięknej kobiety nie sposób przejść obojętnie. Kocham bobbery za prostotę stylu i minimalizm linii. Dobrze skrojony bobber jest jak młoda dziewczyna, która niczego nie musi maskować, ukrywać, podpinać czy wyciskać – wystarczy skromna sukienka dla zaznaczenia perfekcyjnego kształtu i proporcji.

Bobber to czoperowy minimalizm, który rodzi się, gdy człowiek podpatruje piękno Boskiego stworzenia; który powoduje, że nasza myśl w jednym okamgnieniu ogarnia i syntezuje w jedno elementy maszyny, aby ostatecznie zgrać je w idealną całość, gdzie – podobnie jak u pięknej kobiety – nie będzie można określić co ładniejsze, czy linia szyi, czy kształt łydek.

moto21-2-yamaha

Yamaha bolt jest właśnie takim motorem, cruiser, który doskonale czuje się w weekendowym mieście, w którym nowoczesna technika złączyła w konserwatywnym kształcie części niczym organy jednego ciała. Jeśli ktoś lubi motocykle, które czuje się jak doskonałą protezę – zakocha się w jamasze od pierwszego wejrzenia. Niska zgrabna pozycja (daleka od "ginekologicznych" siodełek wielu czopperów) daje pewność kontroli, zborny silnik pozwala bezpiecznie przyspieszać nawet od 90 km/h. Nie ma w tym motorze makijażu błyszczących chromowań, jest za to prostota odsłoniętego metalu pracującej maszyny.

moto21-1Bolt, jak wszystkie inne cruisery Yamahy, w USA sprzedawany jest pod marką Star Motorcycles, dostępny w dwóch wersjach, standardowej i specjalnej star bolt R. Minimalistyczny styl motoru pozwala na nieograniczoną wprost customizację. Star bolt napędzany jest widlastą dwójką o pojemności 950 cc z wtryskiem paliwa, oczywiście chłodzoną powietrzem. Pięciobiegowa skrzynia i pasek napędowy pozwalają na dokładny transfer mocy. Podkreślić wypada, że nie jest to do końca motor w starym stylu, choć ci wszyscy, którzy przygodę z motorem zaczynali od wuesek czy eshaelek, patrząc na stara, poczują ciepło w sercu – wskaźniki elektroniczne, zastosowanie LED w oświetleniu, tarcza hamulcowa wave nadają mu błysk obowiązującego dzisiaj kanonu i wkomponowują w klasyczne stalowe błotniki czy zbiornik paliwa nawiązujący do linii XS z lat 70. Jest to więc motocykl nie tylko dla młodzieży, ale również dla nas, ludzi nieco sentymentalnych, usiłujących wspomnieniem nieco przyhamować uciekające lata.

Cena motocykla to 8990 dolarów (CAD) za model bolt i 9199 dolarów za model bolt R. Matowa szarość czy zielony metalic wyglądają na nim wspaniale.

Wrażenia jazdy próbnej (niestety, muszę się tu odwołać do relacji Steve'a Bonda z wheels.ca) są jednoznaczne – lekki i zrywny. Bolt waży 247 kg i ma rozstaw osi 1570 mm. Obydwa modele wyposażone są – jak już wspomniałem – w chłodzoną powietrzem dwójkę z czterema zaworami na cylinder, o pojemności 942 cc, wziętą z V star 950. Złączony wydech daje boltowi dobre chropowate granie z gardła rur, choć z pewnością nie są to decybele "lotniczych" silników dużych czopperów, którymi z satysfakcją budzić możemy pół dzielnicy, wyjeżdżając w niedzielę rano na ryby. Amortyzatory przednie nie są regulowane, odcinek przesuwu wynosi 12 cm, przed kamieniami osłaniają je plastykowe ochraniacze. Tarcza hamulców ma średnicę 298 mm.

Ruszanie z miejsca jest łatwe, trudno zgasić silnik zbyt gwałtownym puszczeniem sprzęgła – maksymalny moment obrotowy 60 funto-stóp V z bolta osiąga już przy 3 tys. obrotów, a więc przy każdych światłach możemy mieć przyjemność doświadczania wciskania w fotel. Wspomniałem o rybach, niestety pojemność baku jest śmiesznie mała – 12 litrów, przy średnim spalaniu 5 litrów na sto. Tak więc, żeby dojechać na cottage, powinniśmy zabierać kanister do plecaka. Z drugiej strony, na autostradzie bolt czuje się jak u siebie w domu, bez żadnego wysilenia przekracza dopuszczalną prędkość, zaś dobra pozycja w siodełku zapewnia komfortowe połykanie kolejnych kilometrów. Na zegarze mamy wyświetlacz cyfrowy prędkości (oj, wolałbym wskazówkę, wolał), czasu, licznik kilometrów i światło kontrolki niskiego poziomu paliwa.

Podsumowując – 2014 yamaha bolt to porządny motocykl w starym stylu, bez ekstrawagancji, za to dla nas wszystkich kochających stylistykę zaczarowaną w prostocie tego co piękne. Prawie doskonały jak wspaniała kobieta, która na wiosnę może każdego uwieść bez słowa.

O czym zapewnia Wasz Sobiesław

Opublikowano w Moto-Goniec
piątek, 28 wrzesień 2012 21:34

Tha Heist - coś dla minimalistów

Lato powoli nam zdycha (nie to kalendarzowe, to za oknem), robi się nostalgicznie i dzisiaj będzie trochę nostalgii technicznej.

Niewielka firma z Ohio założona przez faceta, któremu wszyscy pukali się w czoło, wróżąc, że wyłoży się finansowo jak długi – (kto to widział w dzisiejszych czasach zakładać firmę produkującą motocykle?) – od tego lata oferuje w Ontario w sprzedaży dwa ciekawe modele oparte na "nostalgicznej" ideologii. Zresztą są to na razie jedyne motocykle w jej ofercie...

Mowa o Cleveland CycleWerks i jej motorach Misfit i Heist.
Zacznijmy od początku, bo nie są to motocykle dla każdego. Zwłaszcza Heist, o którym będzie dzisiaj.
Przede wszystkim nie są to motory dla ludzi, których idea jazdy jednośladem zasadza się na siedzeniu okrakiem na co najmniej dwóch półtoralitrowych garach o ponad stukonnej mocy, żłopiących ponad 10 litrów na setkę; nie są to motory dla ludzi, których idea jazdy na motorze polega na "bzyczeniu" po autostradzie z prędkością ponad 220 km/h.


Heist nie jest też chyba motorem dla pań – no może dla tych z dużym samozaparciem. A to dlatego, że ów piękny bobber pozwala odczuć dość dokładnie rzeźbę asfaltu. Łatwo więc o syndrom sowieckiej traktorzystki. Heist to motor bez amortyzacji tyłu, na sztywnej ramie. Podobnie "jak to drzewiej bywało" pojedyncze siodełko amortyzowane jest dwiema sprężynami. W wyższej opcji możemy sobie za 219 dolarów zamówić, zamiast sprężyn, "poduszkę" powietrzną. To dla tych, którzy mają bardziej wrażliwe siedzenie, a planują wybrać się tym zabójczo wyglądającym motorem na dłuższe trasy.


Atutem (lub dla niektórych) wadą motorów CycleWerks jest mały silnik o pojemności zaledwie 250 cm3. Niestety – jak wszystko dzisiaj – motor lifan jest "Made in China" – jak łatwo się domyślić, jest to podróbka japońskiego oryginału, "zrypowana" z hondy CG. Silnik nie jest jednak wcale taki lipny – ma przeciwwagi, przez co wibracja jest w normie. Z krótką rurą wydechu motocykl brzmi też całkiem poważnie a przejeżdża – teoretycznie do 80 mil na galonie – praktycznie w jeździe mieszanej ok. 65 – czyli jakieś 3,5 litra na setkę. Całkiem nieźle. Wszystko jest na wierzchu, dostęp łatwy, łatwo "kastomizować" i naprawiać. Piękny, tradycyjny, minimalistyczny bobber. Podobnie jak kiedyś fordy T można go kupić "w każdym kolorze pod warunkiem, że będzie czarny albo biały".
Cena w Kanadzie – 3499 dol. MSRP. Motocykl jest w pełni certyfikowany przez kanadyjskie Ministerstwo Transportu. W USA cena jest niższa o 300 dolarów, pomimo że ich dolar jest tańszy – proszę mi wytłumaczyć dlaczego?

Motor można sobie pooglądać w salonie Motoretta przy 554 College Street, 4 przecznice na zachód od Bathurst.
Tak więc za 3,5 tysiąca mamy zabójczego bobbera, na którym (w przeciwieństwie do motorków z rodzaju hondy rebel) mieszczą się nawet 180-centymetrowe chłopy. Dla mnie dużą zaletą jest podwójny start – elektryczny z możliwością odpalania na kopa. Skoro robi się tradycyjny motor – start na kopa to podstawa.

heistdobre

Dla młodej osoby jest to wymarzony motor – po pierwsze dlatego, że mało pali i jest tani w eksploatacji, bo drugie dlatego, że dobry na miasto, a po trzecie dlatego, że "przyciąga spojrzenia" – zwłaszcza teraz, kiedy jeszcze niewiele ich na ulicy.
Jedźmy dalej ze specyfikacją. Przednie koło 21 cali, tylne – 18 cali, chromowany reflektor i licznik prędkości, silnik czterosuwowy, chłodzony powietrzem o stopniu sprężania 9.2:1, zapłon CDI (Capacitor Discharge Ignition (CDI) – zapłon przez rozładowanie kondensatora, nazywany czasem zapłonem tyrystorowym ), przekładnia pięciobiegowa, hamulce tarczowe przód i tył. Waga sucha 125 kg, do baku wchodzi 18,4 litra, co daje zasięg ponad 400 km. OK, może 14 koni mechanicznych mocy to dla niektórych bajkerów dobre na motorower, ale w tym przypadku każdy koń jest zgrany jak powinien w dobrze ułożonym zaprzęgu i można spokojnie zasuwać setką po wijących się szosach ontaryjskiej krainy jezior. Na miasto też wystarczy w zupełności.
Słowem, całkiem sensowny, tani także w eksploatacji motor na chińskich częściach.
Te chińskie części początkowo mnie odrzucały, ale co robić?! – Ze zgrozą niedawno stwierdziłem, że po prostu nie ma innych. I jeśli do kogoś powinniśmy zanieść pretensje, to nie na próg CycleWerks, lecz pod domek naszych drogich imperatorów z Waszyngtonu, którzy z sobie tylko wiadomych powodów postanowili pozbawić własny kraj potencjału produkcyjnego. To właśnie z tego powinni się tłumaczyć przy okazji każdej kampanii wyborczej – tymczasem jakoś jest to w USA temat skrzętnie omiatany bokiem.
Za Tha Heist kryje się 31-letni Scott Colosimo, fan niemieckich aut i myśli technicznej, który zaczynał karierę od sprowadzania z Chin (sic!) części do BMW.
Tha Heist to moje ostatnie odkrycie i choć bobberów nie jest mało, a zwolennicy kalifornijskiej chińszczyzny pewnie wskażą na jeszcze tańszego (i słabszego) Kikkera 5100, fakt, że Heist ma w Toronto dilera, pozwala mieć nadzieję na serwis.
Tak czy owak, Drogi Kolego, jeśli lubisz niskie zawieszenie i superkontrolę twardej jazdy – przejedź się heistem – zamiast kupować jakieś vespy czy inne "dziewczyńskie" skutery, poczuj motor, którego twój pradziadek by Ci zazdrościł.
O czym zapewnia zafascynowany bobberem Tha Heist

wasz Sobiesław.

Opublikowano w Moto-Goniec
piątek, 14 wrzesień 2012 16:38

Przyjemnie i pożytecznie

"Trzej Przyjaciele z boiska…", tymi słowami popularnej piosenki mógłbym zacząć, jak powstała firma Caravan Logistics.
15 lat temu trzech przyjaciół postanowiło spróbować sił w jakże trudnym i wymagającym biznesie transportowym, ci, którzy "liznęli" transportu, wiedzą, jak ciężko zacząć a jeszcze ciężej się utrzymać, a to już 15 lat stuknęło "Karawanowi"; zaczynali od kilku ciężarówek i kilkunastu naczep, teraz mają kilkaset traków i kilka razy tyle trailerów. WOW! Nieźle jak na te 15 lat.
Sam pracuję w tej firmie już 10 lat, a są tacy, co pamiętają jej początki, bo tam gdzie płacą nieźle, traktują jak w rodzinie, to człek zadowolony, to czego jeszcze więcej chcieć?


Ale kierowcy w firmie Caravan to nie tylko spece od prowadzenia 18-kołowych ciężarówek, potrafią też obsługiwać dwa. Któregoś dnia przyjechałem do pracy motocyklem, ktoś zapytał – to ty jeździsz motorem. Innym razem inny kierowca też pokazał swój motocyklowy sprzęt, pod biurem zobaczyłem któregoś dnia jeszcze inny motocykl, i tak po nitce do kłębka okazało się, że w Caravanie jeździ całkiem spora grupka motocyklistów,c o prawda ciężko się zebrać w jednym dniu i wspólnie motorami pojeździć, bo praca w transporcie polega na tym, że jeden do Kalifornii jedzie, drugi w stronę Halifaxu zmierza, a trzeci właśnie do Vancouveru dojeżdża, ale dzięki kilku pozytywnie zakręconym motocyklowo ludziom pracującym w Caravan Logistics udało się nam zebrać i zorganizować pierwszy motorcycle ride for charity.


Byłem już na kilku charity ride, zbieraliśmy pieniądze na szpitale, dla dzieci chorych na raka, i wiele innych, my w Caravanie postanowiliśmy zebrać pieniądze dla Phoenix Place w Hamilton, jest to instytucja, która pomaga kobietom.


I tak z "błogosławieństwem" trzech przyjaciół z boiska, czyli właścicieli Caravan Logistics, kilkanaście motocykli wyjechało rankiem w niedzielę, 26 sierpnia, spod siedziby firmy w Oakville, prowadził Mike, nasz menago od safety, przynajmniej w tym dniu nikt nie musiał zakładać pomarańczowych kamizelek, nie narażając się na jego bazyliszkowe spojrzenia. Trasa prowadziła jak na pierwszy raz niedaleko, pojechaliśmy ulicami Oakville i Burlington wzdłuż jeziora na zachód, potem odbiliśmy na północ w stronę Waterdown i Niagara Escarpment, są tam piękne farmy, kręte drogi, a że pogodę też mieliśmy zamówioną – było bardzo ciepło – więc do szczęścia brakowało nam po parogodzinnej jeździe tylko wytchnienia dla naszych czterech liter i kawy w Timie Hortonsie. Po półgodzinnym postoju w Milton obraliśmy kierunek na bazę Caravana w Oakville, gdzie już czekało na nas BBQ.


I ja tam byłem, zimną colę piłem i gorącym hamburgerem zakąsiłem, a co zobaczyłem, to opisałem, i już zapraszam w imieniu firmy Caravan Logistics za rok na kolejny Motorcycle Ride for Charity.
Darecki

Opublikowano w Życie polonijne
Strona 1 z 3
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.