A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...
piątek, 27 lipiec 2012 15:23

Opowieści z aresztu imigracyjnego: Michał

Napisane przez

airetipiaOtwarcie nowego połączenia między Addis Abebą a Toronto odbyło się z wielką pompą. Był poczęstunek, występy oficjeli, zespołów folklorystycznych z Etiopii, poświęcenie samolotu przez ortodoksyjnego biskupa, latająca chmara dziennikarzy i fotoreporterów. Jest to pierwsze i jedyne bezpośrednie połączenie lotnicze między Toronto i Afryką. Na ten pierwszy lot czekało wielu Etiopczyków, nawet odkładając wcześniej planowane podróże, które jednak musiałyby być z przesiadką w Amsterdamie, Brukseli czy Frankfurcie.


W takiej też sytuacji znalazł się Michał, bo tak kazał się nazywać, mimo że zapisano jego imię z angielska Michael. Był wyznania chrześcijańsko-ortodoksyjnego. Pochodził z przedmieść Addis Abeby, gdzie dorastał, chodził do szkoły i skończył studia uniwersyteckie. Mając ponad 40 lat, zaliczył dość długą wędrówkę po świecie. W swoim rodzinnym kraju nie był ponad dziesięć lat.


Pierwszą swoją wyprawę zagraniczną odbył do Izraela. Miał tam kolegów, którzy zabrali się za przerzut zorganizowany przez lotnictwo Izraela dla wyznawców judaizmu zamieszkałych w Etiopii. Większość faktycznie wyznawała wiarę opartą na Starym Testamencie, ale niektórzy skorzystali z okazji i też się zabrali. Wśród nich byli koledzy Michała. Kiedy ich odwiedził, dowiedział się, że prawie wszyscy, po szybkiej nauce języka i adaptacji, musieli odbyć obowiązkową służbę wojskową. Byli zazwyczaj szeregowcami pełniącymi służbę na pierwszej linii frontu.
Ale jak to w armii, co jakiś czas propagandziści organizowali grupowe oddawanie krwi. Kiedy cały pluton szedł do punktu krwiodawstwa, to w tym również ciemnoskórzy pochodzący z Etiopii. Później dowiedzieli się, że ich krew była wylewana do rynsztoka. Kiedy stało się to publiczną tajemnicą, pracownicy służby zdrowia tłumaczyli to tym, że obawiali się, że krew ta może być zainfekowana wirusem i narażać pacjentów, którym by się tę krew podało, na zachorowanie na AIDS. Z góry zakładano, bez przeprowadzania indywidualnych badań, że ci nowo przybyli i ledwo tolerowani obywatele mogą być zarażeni, a biali nie.


Michał z dużą nostalgią wspominał swój siedmioletni pobyt w Niemczech. Pracował tam głównie w gospodarstwie rolnym, położonym w pobliżu Norymbergi, gdzie uprawiano i zbierano zioła na potrzeby farmacji. Tam też zrodziła się przyjaźń Michała z wieloma pracownikami sezonowymi pochodzącymi z Polski, którzy stanowili trzon pracowników najemnych w tym rozległym gospodarstwie. Przyjeżdżali wiosną i odjeżdżali jesienią do Polski, a Michał pozostawał, wykonując prace porządkowe w czasie zimy. Mówił dość dobrze po polsku, choć jak powiedział, już sporo zapomniał, bo od tamtego czasu minęło prawie pięć lat. Z jednym z Polaków utrzymywał systematycznie kontakt i listowny, i telefoniczny. Rozmawiał z nim po polsku, z wtrącaniem zwrotów niemieckich, kiedy nie mógł znaleźć odpowiedniego polskiego słowa. Bo chociaż obaj mówili dość płynnie po niemiecku, to ambicją Michała było to, aby rozmawiać ze swoim przyjacielem w jego ojczystym języku.
Na farmie tej Michał poznał krajankę, z którą zamieszkiwał przez ostatnie trzy lata pobytu w Niemczech. Ze związku tego urodziło się dwoje dzieci na ziemi niemieckiej. Ale, po latach starań, wszyscy oni otrzymali decyzję odmowną co do możliwości stałego pobytu. Dostali polecenie opuszczenia Niemiec. Partnerka Michała wyleciała z dziećmi do Stanów Zjednoczonych, gdzie miała wsparcie ze strony swoich krewnych, którzy uzyskali tam wcześniej stały pobyt. Po latach również ona i dzieci otrzymali prawo stałego pobytu w tym kraju.
Michał nie chciał osiedlać się w Stanach. Miał uraz do tego kraju wyniesiony jeszcze z okresu studiów, kiedy tak wykładowcy, jak i studenci skłaniali się do poglądów lewicowych, a nawet lewackich. Stany Zjednoczone były postrzegane przez to środowisko jako strażnik "krwiożerczego" kapitalizmu. Nadto jego związek uczuciowy z konkubiną osłabł. Już po rozstaniu tęsknił za dziećmi (chłopiec i dziewczynka) i skłonił ich matkę do odwiedzania go z dziećmi w Toronto, kiedy uzyskali już prawo stałego pobytu w Stanach. Za każdym razem pokrywał koszty ich podróży, utrzymania 1-2-tygodniowego tutaj, kupował im prezenty i dawał matce za każdym razem okrągłą sumkę na utrzymanie ich wspólnych dzieci.
Michał, po kilku miesiącach pobytu w Toronto, uzyskał pracę w największej ubojni świń. Jak twierdził, codziennie ubijano tam około sześciu tysięcy świń. Wymagało to oczyszczenia, podzielenia, spakowania i zmagazynowania mięsa w chłodni. Tam czekało na odbiorców. Michał zaliczył wszystkie działy i w końcu dostał pracę tam, gdzie najbardziej mu to odpowiadało, czyli przy wydawaniu towaru odbiorcom. Zarobki miał niezłe i pracę pewną. Był cenionym pracownikiem.


Michał przyleciał do Kanady z Niemiec jako turysta z paszportem etiopskim. Po roku od przybycia tutaj, poprzez agenta imigracyjnego, złożył dokumenty o udzielenie mu statusu uciekiniera politycznego. W kraju jego urodzenia ciągle nie utrwaliła się demokracja, ciągle trwał konflikt z Erytreą, zbuntowaną prowincją, wcześniej etiopską. Obaj przywódcy tych krajów, dawniej przyjaciele, walczący ramię w ramię z ówczesną dyktaturą wspieraną przez Związek Sowiecki, stali się śmiertelnymi wrogami, wciągając swoje narody w wykańczającą obie strony wojnę graniczną. To wszystko Michał zawarł w swoim wniosku i czekał. Dopiero po dwóch latach otrzymał odpowiedź –negatywną. Odwołał się od tego i po kolejnym roku znowu otrzymał decyzję negatywną. Faktycznie, jego kraj rodzinny okrzepł, zdemokratyzował się częściowo, rozwijał się intensywnie. Dowodem na to było choćby otwieranie nowych połączeń lotniczych.
Trwające długo oczekiwanie na przejście do samolotu skłaniało tego inteligentnego człowieka do refleksji nad sobą i swoim krajem. Znał książkę Ryszarda Kapuścińskiego "Cesarz", stanowiącą w sposób dość wierny, choć trochę karykaturalny, opis życia elit jego kraju jeszcze w niedalekiej przeszłości. Choć nie był w kraju od ponad dziesięciu lat, to wiedział z opisu tych, którzy przybyli do Kanady niedawno, a nadto z publikatorów, że znajdzie z łatwością pracę, bo choćby znajomość angielskiego i niemieckiego dawała mu możliwość łatwiejszego znalezienia pracy niż jego niewykształconym rodakom.


Michał planował jednak i dalszą przyszłość. Uważał, że najlepszym miejscem na ziemi jest Kanada, a szczególnie Toronto. Był on szczerze zakochany w tym mieście. Odpowiadało mu poczucie bezpieczeństwa tutaj, brak rasizmu, wolność wyboru wyznania, łatwość znalezienia pracy. Lubił tutejszych mieszkańców, obojętnie jakiego koloru skóry, pochodzenia, wykształcenia czy statusu społecznego.
Wiązał nadzieję na powrót do Kanady z tym, że poznana przez niego Kanadyjka, z którą utrzymywał stałe kontakty, choć mieszkali osobno, zadeklarowała zawarcie z nim związku małżeńskiego i sponsorowanie go.


Jedno tylko umknęło uwagi Michała. Otóż oczekując na możliwość odlotu do swojego kraju rodzinnego etiopskimi liniami lotniczymi, przekroczył limit czasu dany mu na opuszczenie Kanady. Tak więc status jego zmienił się z "wydalonego" na "deportowanego". To w znacznym stopniu utrudniało ponowny powrót do Kanady, nawet po zawarciu związku małżeńskiego z Kanadyjką. Cały proces komplikował się i wydłużał.
Michał dość dokładnie śledził zmieniającą się kanadyjską politykę imigracyjną. Wiedział, że stworzono program finansowania imigrantów, którzy dobrowolnie wyrazili chęć opuszczenia Kanady. Każda taka osoba od pierwszego lipca może otrzymać na pierwsze wydatki po dotarciu do swojego kraju rodzinnego do dwóch tysięcy dolarów. Michał nawet zapytał oficera, który prowadził jego sprawę i przygotował dokumenty deportacyjne, o możliwości otrzymania gotówki wraz z opuszczaniem Kanady. Okazało się, że jego sprawa została zamknięta przed pierwszym lipca, a nadto nie spełniał podstawowego kryterium gotowości opuszczenia Kanady w ciągu miesiąca od momentu wydania ostatecznej decyzji imigracyjnej.
Michał odlatywał jednak z uśmiechem na twarzy. Był dumny z tego, że leci etiopskimi liniami, i to pierwszym samolotem tej linii, który odlatywał z Kanady.
Aleksander Łoś
Toronto

– Proszę Siostry, jaka była Siostry droga do zakonu? Wiele razy słyszy się jakby ubolewanie w przypadku kobiety, która poświęca się życiu zakonnemu; że jest to życie nudne, ubogie, bez radości...


    Siostra Benedykta: – Jaka była? Zwyczajna, tak mi się wydaje. Choć jest w tym też coś niesamowitego!
    Nie myślałam o byciu siostrą zakonną, a tym bardziej mniszką. Jako młoda dziewczyna raczej byłam z tych, które na widok zakonnicy przechodziły na drugą stronę ulicy, żeby się nie mijać. Nie znałam żadnej osobiście. W moim mieście nie było żadnego klasztoru. Religii uczyły ss. skrytki. Do dziś pamiętam moją katechetkę załamującą ręce: "Co z tej dziewczyny wyrośnie?". Przyznam się, że lekcje religii nie pociągały mnie – nudziłam się, patrząc przez wszystkie te lata na mapę z wyrysowaną trasą wędrówki Ludu do Ziemi Obiecanej.
    Dlatego uważam, że jest w tym moim odkryciu powołania coś niesamowitego. Tak, to jest łaska! Dar darmo dany – niczym niezasłużony. Jak to było? Tak jak Ewangelia relacjonuje: Pan Jezus obrócił się i spojrzał z miłością, mówiąc: Pójdź za Mną. Okoliczności już nie pamiętam, nie były ważne, ale to spojrzenie Pana Jezusa – noszę głęboko w sercu, jest bardzo żywe! Ciągle aktualizowane – codzienną osobistą modlitwą, aktami wiary, nadziei i miłości, życiem codziennym w klasztorze, które dzięki ciszy i samotności jest byciem sam na sam z Panem Jezusem. Miłość Boża jest ciągle nowa i zaskakująca w swych wymaganiach. Ma pewne cechy osobistej wędrówki do Ziemi Obiecanej.
    Życie mniszki nie jest wcale nudne ani ubogie, bez radości! O nieee! Być może dla kogoś, kto duchowo "umarł" albo jeszcze się nie "narodził".


    – Co zadecydowało o tym, że Siostra wybrała karmelitanki bose?


    – Karmel poznałam, będąc na studiach. Od czasu do czasu przyjeżdżałyśmy do klasztoru na dni skupienia w weekend. Duchowość Karmelu była dla mnie cudownym odkryciem! To było coś takiego, jakby to wszystko zostało pomyślane i spisane dla mnie. Czytając, odkrywałam, to co było już w moim sercu. Znajdowałam odpowiedzi i wskazówki dotyczące tego, co wewnątrz mnie nurtowało. Duchowość karmelitańska cały czas mnie fascynuje! Ciągle odkrywam coś nowego, mimo upływu lat życia zakonnego.


    – Jak wygląda praca i dzień codzienny siostry zakonnej?


    – Dzień rozpoczynamy jutrznią o 6.00. Wstajemy o 5.30, a kończymy spoczynkiem ok. 22.30. Starając się być cały czas sercem z naszym Panem i Oblubieńcem, przeplatamy modlitwę (około 7 godzin) pracą. Czas wypełnia nam również czytanie duchowne, pogłębiające naszą formację intelektualną, a wieczorem gromadzimy się na rekreacji, by pobyć we wspólnocie siostrzanej, ciesząc się rodzinną komunią.
    Utrzymujemy się z jałmużny i pracy rąk własnych, co zaleca nam Reguła. Oprócz zwykłych prac domowych, jak gotowanie, zmywanie, sprzątanie, zbieranie owoców i robienie przetworów domowych, jest jeszcze praca zarobkowa. Nasz klasztor zajmuje się haftem szat liturgicznych, chorągwi procesyjnych, baldachimów, a także sztandarów dla szkół i stowarzyszeń. Siostry wykonują też różańce oraz ikony.
    – Bóg zapłać za rozmowę.

piątek, 27 lipiec 2012 14:01

Zatrzymanie

Napisane przez

Izabela EmbaloOsoby przebywające w Kanadzie bez ważnej wizy czy osoby zatrudnione bez zezwolenia na zatrudnienie powinny wiedzieć, jakie są konsekwencje złamania prawa imigracyjnego, jak się zachować w przypadku aresztu i jakie cudzoziemiec ma w Kanadzie prawa.
    W kanadyjskich imigracyjnych więzieniach zamyka się cudzoziemców, którzy w pewien sposób naruszyli prawo imigracyjne, oraz tych, którzy unikają deportacji.
    Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że urząd kanadyjski nie musi przyłapać kogoś na gorącym uczynku, to znaczy w sytuacji pobierania wypłaty, samo miejsce przebywania osoby (budowa), spracowane ręce czy robocze ubranie mogą być już przyczyną zatrzymania. Tłumaczenia, że się pomaga komuś  za darmo lub przyucza się do zawodu, rzadko brane są pod uwagę jako wiarygodne argumenty. Aresztowani mogą być także imigranci, których tożsamości nie można ustalić. Podobnie w przypadku osób, które w jakiś sposób stanowią zagrożenie dla kanadyjskiego społeczeństwa i złamały nie tylko prawo imigracyjne, ale także karne.
    Areszt i deportacja grozi także osobom posiadającym pobyt stały w Kanadzie, a nawet w bardzo rzadkich przypadkach obywatelstwo. Stała rezydencja jest także odbierana za rekord kryminalny-wykroczenia karne. I tu przestrzegam wszystkich stałych rezydentów, by unikali jakiejkolwiek sytuacji konfliktu z prawem, często pobyt stały anulowany jest na przykład za  jazdę w stanie nietrzeźwym. Zezwolenie na stałe zamieszkanie może być zabrane, jeśli osoba zdobyła prawo stałego zamieszkania w nieuczciwy sposób, na przykład poprzez fałszywe zeznania czy nieprawdziwy związek małżeński.


    W sytuacji aresztowania należy działać naprawdę szybko. W ciągu 48 godzin można wynegocjować z urzędem imigracyjnym warunkowe uwolnienie na przykład na podstawie wpłaty kaucji pieniężnej. Kaucję powinna wpłacić osoba, która zna aresztowanego i która jest wiarygodna w oczach władz imigracyjnych. Nie jest możliwe, by osoba sama się z aresztu wykupiła lub użyła własnych funduszy.


    Władze imigracyjne mogą wymagać kaucji w postaci gotówki (cash bond) lub w postaci obietnicy-gwarancji zapłacenia określonej kwoty na wypadek, jeśli osoba uwolniona z aresztu nie dostosuje się do określonych warunków, na przykład okresowych meldunków lub nie stawi się w urzędzie podczas finalnej procedury deportacyjnej, o ile taka będzie wymagana.


    Jeśli uwolnienie nie nastąpi w czasie dwóch dni, sprawę kieruje się na specjalne przesłuchanie w ciągu 7,  następnie 30 dni. Prawnik czy inny reprezentant ma niekiedy prawo do poproszenia o wcześniejsze przesłuchanie, na przykład jeśli osoba została zatrzymana za brak dokumentów tożsamości, a są one już w jej posiadaniu.
    Ważne, by nie podawać nieprawdziwych informacji policjantom i innym przedstawicielom prawa, warto także w tej przykrej sytuacji wykazać pełną kooperację, wtedy łatwiejsza jest w późniejszym etapie procedura uwolnienia.


    Warto także wiedzieć, iż każde przesłuchanie aresztowanego jest jakby nową procedurą, hearing de novo, dlatego w swojej obronie osoba może użyć tych samych i nowych argumentów. Aresztowany cudzoziemiec ma także pewne prawa, na przykład do prawnej obrony i reprezentacji, może kontaktować się z najbliższym konsulatem lub ambasadą swojego kraju, w celu uzyskania pomocy.


    Warto też pamiętać, by nie podpisywać żadnych dokumentów, dopóki nie zna się ich zawartości i ewentualnych konsekwencji złożenia na tym dokumencie własnego podpisu. Późniejsze tłumaczenia, że podpisało się dokument w języku angielskim, nie znając jego treści, nie są przez władze respektowane i dzieje się tak, że niekiedy nieświadomi swoich praw czy procedur prawnych aresztowani cudzoziemcy podpisują zgodę pod własną deportacją.
    W Toronto osoby aresztowane są najczęściej przetrzymywane pod adresem: Toronto Immigration Holding Center, 385 Rexdale Blvd., Toronto, Ontario, M9W 1R9. Znajomi i rodzina mogą zostawić wiadomość telefoniczną pod numerami 416-401-8509 lub 416-401-8508. Numer kontaktowy z oficerami policji imigracyjnej – Canada Border Services Agency to 416-401-8516 lub 416-410-8517.


Izabela Embalo
Licencjonowany Doradca
Prawa Imigracyjnego
Commissioner of Oath
UWAGA! OFERUJEMY RÓWNIEŻ USŁUGI NOTARIALNE
(Commission of Oath)
OSOBY ZAINTERESOWANE
IMIGRACJĄ DO KANADY PROSIMY
O KONTAKT: 416 515 2022,
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA NASZEJ STRONY:
WWW.EMIGRACJAKANADA.NET

piątek, 27 lipiec 2012 13:10

Życie po skoku [5]

Napisane przez

mariusz1Zbliżał się dzień ponownego wyjazdu do Warszawy. Dopiero w ostatnią noc pomyślałem: Boże, a jak się nie uda? Będę musiał pozostać z tą rurką, nic się nie będzie dało zrobić z kręgosłupem. I znów: strach, przerażenie. Znikła gdzieś pewność siebie. Co będzie, gdy się nie uda? Dlaczego nie próbowałem nawet przez moment przemyśleć czarnego scenariusza?
    W noc przed zabiegiem nie zmrużyłem oka. Na przemian cichutko śpiewałem i płakałem. Śpiewałem, bo bałem się, że to może być ostatni raz, gdy mogę to zrobić. Płakałem zaś, bo czułem się jak skazaniec przed egzekucją.
    Po zabiegu obudził mnie potworny ból klatki piersiowej, którego nie było po pierwszej operacji. Z całych sił chciałem sprawdzić, czy nadal mam rurkę, ale nie mogłem podnieść rąk ani poruszyć głową. W miejscu gdzie była rurka, czułem straszny ból. Prosiłem Boga, żeby nie było już tego cholerstwa. Boziu, jeśli operacja się nie udała i nadal je mam, spraw, że zanim otworzę oczy, jeszcze pośpię i obudzę się bez tej rurki. Jednak nie udało mi się zasnąć i usłyszałem, że kilka osób podeszło do łóżka. Wśród nich moja doktor i pielęgniarki. Nie mogłem podnieść powiek, ale słyszałem wszystko: pielęgniarka zapytała lekarkę, dlaczego się nie udało. Tamta wyjaśniła za pomocą terminów medycznych. Nie musiałem ich rozumieć, żeby wiedzieć, co to oznacza. Zacząłem płakać, a do nich dotarło, że usłyszałem rozmowę, i po cichu wyszły z sali. Mnie znów było wszystko jedno: nie miałem ochoty się budzić i niczego już nie chciałem. Znów ból: ten po zabiegu i ten gdzieś w środku. Kulminacyjny punkt bólu nastąpił, gdy nad ranem zrozumiałem, że fiasko tego zabiegu oznacza równocześnie to, że nie będzie żadnej operacji kręgosłupa. Nie mogłem się pogodzić, że dalej mam tę rurkę – tyle od niej zależało!
    Uwierzyłem, że wszystko musi pójść dobrze. Rozpacz była tak wielka jak wcześniej radość i doprowadziła do tego, że dzień po zabiegu wyrwałem rurkę. Było mnóstwo krwi, ale miałem to gdzieś – przynajmniej na krótką chwilę pokonałem to cholerstwo. Lekarka nie krzyczała, tylko spokojnie powiedziała:
    – No to dostało się rurce? Oj, Mariusz, Mariusz... Wiem, że jesteś na nią zły, ale ona ratuje ci życie.
    – Wiem – odpowiedziałem. – Ale i tak jej nienawidzę.
    Wszystko było opuchnięte, więc lekarka musiała założyć rurkę o numer mniejszą. Trudniej mi się przez nią oddychało, ale sam byłem sobie winny. Bolało coraz bardziej, a ja uparcie odmawiałem przyjęcia czegoś przeciwbólowego. Nie winiłem już innych – winiłem tylko siebie i siebie chciałem ukarać. Lekarze i pielęgniarki widzieli tylko mój ból i załamanie, brakowało im uśmiechniętego i śpiewającego Mariusza. Ja zaś bałem się wracać do Radomia. Nie chciałem wracać pozbawiony głosu, wiary i nadziei. Bałem się pytań i wydawało mi się, że wszystkich zawiodłem.

    Na huśtawce
    Z twoją pomocą już się nie boję, A szczery uśmiech zawdzięczam tobie. Nie było żadnych pytań. Wszyscy w Radomiu zachowali się do tego stopnia profesjonalnie, że aż byłem poirytowany tym, że nikt o nic nie pyta. Byłem zdruzgotany i zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Nie ćwiczyłem. Nie – tak jak kiedyś – na złość, ale dlatego, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim doszedłem do siebie i zacząłem przebąkiwać, że chciałbym ćwiczyć. Wraz z kolejnymi postępami w rehabilitacji wracała radość życia i zapominałem o tym, że muszę żyć z nieszczęsną rurką.
    Na początku myślałem, że dom pomocy nie różni się właściwie od szpitala. Uważałem go po prostu za szpital z okrojoną liczbą specjalistów, lekarzy i pielęgniarek. Na miejscu przekonałem się, że nie mam racji – to nie tyle szpital, ile właśnie dom, gdzie masz osobny pokój i własną łazienkę. I pomyśleć, że tak bardzo bałem się tego miejsca! A przecież to tu znalazłem tak wielu przyjaciół – wśród nich Asię, która sprawiła, że dawałem z siebie jak najwięcej. Nigdy bym sobie nie poradził bez wsparcia jej i całego personelu domu. Zmieniłem podejście do niego i nie tylko przestałem się bać, ale nawet cieszyłem się, że trafiłem właśnie tu.
    Wciąż jeździłem na wózku i z dnia na dzień było coraz lepiej. Wyjeżdżałem na spacery i wiele godzin spędzałem z Asią, która zawsze miała dla mnie czas i sprawiła, że znów się uśmiechałem. Opowiedziałem jej kiedyś, jak bardzo chciałbym pojechać do supermarketu i pooglądać wszystko, co można tam kupić. Wysłuchała mnie i tylko się uśmiechnęła. Kilka dni później, w sobotę, usłyszałem pukanie do drzwi. To była Asia, która przyjechała specjalnie do mnie i...
    – Zabieram cię do M1!
    Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, a z drugiej – wystraszyłem. W końcu nie byłem nigdy dalej od ośrodka niż kilkaset metrów! Ale co tam, ukryłem swój strach i pojechaliśmy. Było wspaniale. Od tamtej pory wyprawy do centrum handlowego stały się częste i zawsze jednakowo cieszą.
    Moje życie było więc w miarę ustabilizowane: samodzielnie radziłem sobie z wózkiem, codziennie miałem rehabilitację. Nic mi nie dolegało i niczego nie brakowało. Mogłem też cieszyć się z tego, że mam przyjaciół. Umarły przyjaźnie z czasów sprzed skoku. Po wypadku koledzy odwiedzali mnie dosyć często, ale z miesiąca na miesiąc przyjeżdżali coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestali. Nie mogłem się z tym pogodzić. Czemu tak się stało? W końcu to moi koledzy, jeździliśmy razem na dyskoteki i na dziewczyny; zawsze byliśmy zgrani, a i jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Teraz ci sami koledzy nie chcą przyjechać... Byłem na nich bardzo zły. Wmawiałem sobie, że jak kiedyś przyjadą, to wyrzucę ich ze złości, ale tak naprawdę – umarłbym ze szczęścia, gdyby któryś mnie odwiedził.
    Bardzo trudno jest się pogodzić z tym, że kumple cię opuścili. To przykre, ale nie potępiam ich, bo być może gdyby coś takiego spotkało nie mnie, ale któregoś z nich, zachowałbym się tak samo. Ucieszyłaby mnie wizyta kolegi, ale dziś cieszę się nawet z tego, że któryś zapyta tatę, co słychać u Mariusza.
    Na rehabilitacji poznałem Luizę, dziennikarkę Radia Radom. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczyła, podeszła do łóżka i zaczęła rozmawiać. Nie, nie rozmawiać: ona gadała jak najęta! Miałem wtedy kiepski nastrój. Boże, co to za baba!? Skąd ona się wzięła? Gada i gada bez końca! Nie miałem odwagi powiedzieć jej czegoś w stylu: "Babo, idźże sobie stąd!". Tak mogłem potraktować rodziców, ale nie obcą osobę. Bardzo dobrze, bo upór i cierpliwość Luizy pomogły mi w pogodzeniu się z losem. Nie zważała na to, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, tylko przyniosła jakieś czasopismo. Nie chciałem go od niej brać, ale w końcu uległem pokusie i przeczytałem je z dużym zainteresowaniem.
    Następnego dnia przyniosła kolejne dwie gazety, a ja zacząłem z nią gawędzić. Tak narodziła się nasza przyjaźń. Ta niesamowita gaduła skruszyła mój opór do tego stopnia, że nie mogłem się doczekać każdej jej kolejnej wizyty. Sprezentowała mi radio. To dzięki niej zacząłem lepiej traktować rodziców i przestałem być draniem, który doprowadzał mamę do łez. Luiza, dziękuję – bez ciebie nie ruszyłbym we właściwym kierunku.
    Na oddziale rehabilitacyjnym poznałem też Rafała, który w wypadku motocyklowym uszkodził sobie rdzeń na dolnym odcinku kręgosłupa. Ma jednak zdrowe ręce i zasuwa na wózku aż miło. Bardzo zżyliśmy się z sobą: zawsze robił nam śniadanie i kolacje (bardzo blisko był sklep spożywczy), pomógł mi zapomnieć, że jestem niepełnosprawny, i zyskać pewność siebie. Nauczył mnie też, jak radzić sobie z ludźmi wgapiającymi się w niepełnosprawnych – on reagował na "przyglądaczy" z uśmiechem i lekceważeniem. Zacząłem go naśladować i zadziałało – Rafał, dzięki!
    Któregoś wieczoru rozmawialiśmy o frytkach. Mówiłem, że dla nich gotów byłbym zrobić wszystko. Na drugi dzień po kolacji wyjechał z sali i długo nie wracał, co do niego zupełnie nie pasowało. Nagle podjechał do mojego łóżka z talerzem pełnym gorących frytek. Wzruszyło mnie to do łez. Gdybym miał wcześniej jakieś wątpliwości, to teraz wiedziałbym już na pewno, że Rafał jest moim prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie zapomnę "numeru z frytkami". Później dowiedziałem się, że kupił ziemniaki i sam je usmażył w szpitalnej kuchni. Z Rafałem przyjaźnimy się do dziś.
    Poznałem jego zawsze uśmiechnięte siostry. Często odwiedza mnie w Radomiu, gdzie wspólnie kucharzymy i bezustannie rozmawiamy. W dwa lata po wyjściu z oddziału rehabilitacyjnego postanowiliśmy tam powrócić, żeby jeszcze bardziej się "usprawnić". Na szczęście nie było już tego ordynatora, który tak mocno przetrzebił kieszenie moich rodziców. Zaprzyjaźnione pielęgniarki umieściły nas na tej samej sali i na tych samych łóżkach co kiedyś. Kiedy tam wjechaliśmy, wróciły wspomnienia: dobre i złe. Wszystko było po staremu: te same dziury czy plamy na suficie i ścianach (znałem na pamięć każdą z nich!) oraz ten sam – z wyjątkiem ordynatora – personel. Od pierwszego dnia było fajnie, bo wszystkich znaliśmy i wszyscy nas lubili, a my robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Gdy tylko mogła, odwiedzała mnie Asia – Rafał zawsze był o nią zazdrosny:
    – Ale masz szczęście! Taka laska cię odwiedza!
    W trzecim dniu pobytu poczułem dość silny ból brzucha. Powiedziałem o tym lekarce na wieczornym obchodzie. Stwierdziła, że to pewnie coś niegroźnego, ale na wszelki wypadek kazała rano pobrać mocz i zrobić posiew. Ból stawał się jednak coraz mocniejszy i utrudniał jazdę na wózku. USG jamy brzusznej nic nie wykryło, za to posiew wykazał obecność bakterii i konieczność podania silnego antybiotyku dożylnego, który miał zwalczyć odmiedniczkowe zapalenie nerek. Po kilku dniach ból całkiem ustąpił i znów mogłem rozrabiać z Rafałem.

    Po powrocie z rehabilitacji czułem się jeszcze sprawniejszy. Wróciłem do dawnych zajęć i nagle, po kilku tygodniach, znów poczułem ten sam ból. Próbowałem go zignorować i nikomu nic nie powiedziałem. Zaczęło mi się robić potwornie zimno, choć było już prawie lato. Potem przyszedł czas na ataki gorąca. Okazało się, że mam czterdzieści dwa i dwie kreski temperatury. Pielęgniarki natychmiast wezwały pogotowie, które zaraz przyjechało, ale jego ekipa uznała, że nic mi nie jest. Zrobili jakieś zastrzyki i zapewnili, że wszystko będzie w porządku. Ale tak nie było, zacząłem tracić świadomość. Kolejna karetka zabrała mnie na izbę przyjęć bez pytania. Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem: jakieś badania, przyjęcie na oddział chirurgiczny.
    Rano przyjechała Asia i dzięki jej obecności poczułem się lepiej. Temperatura rosła i opadała, a lekarze podejrzewali niedrożność jelit. Nie pozwolili mi nic jeść i pić, co przy wysokiej gorączce było jak najgorsza kara – oddałbym wszystko za łyk czegokolwiek. Lekarze mieli kłopot, bo antybiotyk nie powstrzymywał gorączki i nie wiedzieli, co robić. Piątego dnia ból był potworny, a na twarzy lekarza, który miał dyżur, malowało się przejęcie. W czasie rozmowy z nim wspomniałem, że identyczny ból czułem kilka miesięcy temu i wtedy przyczyną było odmiedniczkowe zapalenie nerek.

piątek, 27 lipiec 2012 11:41

Spisy ludności

Napisane przez

 

    Polacy, którzy w XIX wieku zjawili się w Nowej Zelandii, bardzo rzadko uważani byli za Polaków. Nie mieli przecież ani polskich paszportów ani żadnych innych oficjalnych polskich dokumentów. Legitymowali się dokumentami krajów zaborczych, a więc głównie Prus, i za takich zazwyczaj byli uważani.
    Trudno jest dziś dokładnie określić liczbę polskich emigrantów z tego okresu. Spis ludności przeprowadzony w Nowej Zelandii w roku 1874 wykazał liczbę zaledwie 60 Polaków, w tym 8 kobiet. Dane te trudno uznać za wiarygodne. Na pokładach bowiem sześciu pierwszych statków, które w latach 1872-1873 przypłynęło blisko 200 Polaków. Takie dane znaleźć można na listach pasażerów statkowych.
    Niewiarygodne dane wykazał również kolejny spis ludności z roku 1878, kiedy to narodowość polską podały zaledwie 132 osoby. Według tego spisu, najwięcej Polaków mieszkało: w prowincjach Westland: w Hokitika, Greymouth i Jackson's Bay – razem 44 osoby, kolejnych 30 Polaków mieszkało w prowincji Otago: w Greytown/Allanton i Warhola, a reszta w okolicy Auckland.
    Następny spis ludności z roku 1896 wykazał liczbę 101 Polaków, a w roku 1921 – 339 Polaków mieszkających w: Wellingtonie i prowincji – 109 osób oraz w prowincjach: Taranaki – 82, Auckland – 79, Otago – 53, Canterbury – 30, Westland – 15, Hawke's Bay 12 i Nelson – 4 osoby. Spis z roku 1921 wykazał 339 Polaków urodzonych w Polsce oraz 1620 osób z polskich rodziców: 947 mężczyzn i 673 kobiet.
    Spór o narodowość polskich emigrantów, uważanych często za Prusaków lub Niemców, jest bezprzedmiotowy. Oni sami uważali się bowiem za Polaków, którzy musieli uciekać z kraju przed zaborcami. Innego zdania jest jednak nauka niemiecka, która stawia tezę, jakoby nasi rodacy z zaboru pruskiego byli Niemcami. Takie poglądy można znaleźć w pracy dr. Jamesa N. Bade czy dr Brigitte Boniach-Brednich.
    W pracach tych autorzy przedstawiają wielu badaczy i emigrantów w Nowej Zelandii jako Niemców, nie biorąc pod uwagę ich polskiego pochodzenia. Tak czynią autorzy: z Janem Rajnoldem i Janem Jerzym Forsterami z Gdańska, Gustawem von Tempskym, rodziną Subritzkich oraz polskimi osadnikami z Taranki, Christchurch, Otago, Jackson's Bay i Wairarapa, których potomkowie po dziś dzień demonstrują swoje polskie pochodzenie.
    Nowozelandzcy Polacy byli przedstawieni jako Niemcy tylko dlatego, że pochodzili z ziem polskich znajdujących się pod zaborem niemieckim. Niemieccy badacze stawiali obywatelstwo wyżej niż narodowość, bez postawienia pytania o tożsamość badanych.
    W wielu też miejscowościach zamieszkiwanych przez Polaków, np.: w Allanton na Wyspie Południowej, Polacy nazywani byli powszechnie "niemieckimi Polakami". Bernard Fabisch, urodzony w Inglewood na Wyspie Północnej w roku 1889 i mieszkający tam do roku 1975, wspominał, jak jego ojciec często mówił, że w domu byliśmy prześladowani przez Niemców, a tutaj, w Nowej Zelandii, uważają nas za Niemców.
    Nowozelandzcy urzędnicy zasadniczo też uznawali polskich emigrantów za obywateli Niemiec albo Prus, bo na listach statkowych przedstawiani byli zazwyczaj jako Niemcy albo Prusacy.
    Dodatkowym argumentem dla urzędników nowozelandzkich w uznawaniu Polaków za Niemców lub Prusaków była ich znajomość języka niemieckiego. Dziś na internetowej stronie miasteczka Inglewood na Wyspie Północnej, budowanego przez polskich emigrantów, które przez lata było i nadal jest ważnym ośrodkiem tradycji polskich w Taranaki, czytamy m.in., że w Inglewood i okolicy osiedlali się imigranci z Anglii i Polski i zaraz za nazwą naszego kraju, w nawiasie, że… niektórzy z nich mówili po niemiecku, co mogło być rozumiane przez niektórych, że mogli to być Niemcy z Polski.


    Także język nie zawsze może być wykładnikiem narodowości. Pochodząca z Carterton na Wyspie Północnej Cecylia M. Cudby, w rozmowie z dr. J.W. Pobóg-Jaworowskim powiedziała, że jej matka Lucy (Łucja) miała 17 lat, kiedy przyjechała do Nowej Zelandii, i znała bardzo dobrze język niemiecki. Ze swoją rodziną porozumiewała się jednak głównie po polsku i w tym języku modliła się do końca życia w roku 1943, kiedy to skończyła 78 lat. Jej zaś ojciec Michał Hoffman korespondował po polsku z rodziną w Polsce.
    Wśród polskich emigrantów w Nowej Zelandii byli też i tacy, którzy języka niemieckiego nie znali. Pamiętając zaś doznane od Niemców krzywdy, nie lubiło ich i uczyć się ich języka nie chciało. Ich potomkowie, nadal mieszkający w Nowej Zelandii, opowiadali o swoim polskim pochodzeniu, zachowując nadal swe polsko-kaszubskie tradycje.
    Innego zdania od badaczy niemieckich jest wielu naukowców nowozelandzkich. Dr R.A. Lochore uważa np., że: podczas gdy zdecydowana większość imigrantów z Niemiec była pochodzenia germańskiego, to Leopold Hartman zauważył w prowincjach Taranaki, Wairapa i Canterbury przypadki tzw. Prusaków, których językiem ojczystym był polski i którzy bez wątpienia uważali się za Polaków. Nieokreślona liczba tzw. pruskich emigrantów z ubiegłego wieku była w rzeczywistości Polakami z Prus Zachodnich i Poznańskiego.
    Polskości emigrantów nie może też podważyć niemiecka pisownia ich nazwisk. Tak było np. z ks. Michaelem Uhlenbergiem ze Stratford w prowincji Taranaki, który w rozmowie z dr. J.W. Pobóg-Jaworowskim powiedział mu: pewno, że my Polaki.
    Za Polaków uważali się również Baumgartowie, noszący także niemieckie nazwisko, podobnie jak wielu innych rdzennych Kaszubów. Polskie tradycje w Nowej Zelandii zachowywali też: Bachman, Bucholtz, Gehrke, Hese, Hoffman, Klempfeld, Laugher, Max, Mueller, Osten, Peter, Rader, Rimmerman, Schielke, Schmitz, Schroeder, Stiller, Teike, Treder, Weilman, Wattembach, Zimmerman.
    Wielu emigrantów polskich w Nowej Zelandii nosiło też nazwiska zniemczone. Tak je zapisano w gminach pruskich, gdzie przyszli na świat, albo zniekształcono, zapisując fonetycznie na listach statkowych, tworzonych przez niemieckich przewoźników. Byli wśród nich: Bischewski, Polaschek, Bonish, Marschlan, Plechalosch, Jacubowitz, Lukaschewski, Ninsky, Scholkowski, Wischnowski czy Burzutzki.
    Spisami ludności polskiej w Nowej Zelandii zajmowało się wiele tamtejszych organizacji polonijnych – m.in. Polish Heritage of Otago and Southland w Dunedin oraz Polish Genealogical Society of New Zealand w New Plymouth ze swoimi prezesami Paulem Klimkiem i Rayem Watemburgiem.


Tekst i zdjęcia:
 Leszek Wątróbski
Szczecin

sobota, 28 lipiec 2012 09:32

Nasza minisonda z nr. 30

Napisane przez


sonda30-7Darek
- Mówi się o tym, żeby sprzedawać piwo w narożnych sklepach. Pana zdaniem, to dobry pomysł, żeby alkohol był w supermarketach, tak jak jest w Europie czy w USA? - Uważam, że tak. - Tłumaczy się obecny stan tym, że monopol przeciwdziała alkoholizmowi, że młodzież trudniej jest kupić. - Młodzi zawsze znajdą drogę do tego, żeby kupić alkohol, jeśli będą mieli na to ochotę, a myślę, że w ten sposób złamie się monopol LCBO. - Ale to jest monopol państwowy, skarb państwa, podatnicy na tym zarabiają? - Państwo będzie i tak zarabiało na podatkach. Teraz trzeba jeździć kilometrami, żeby kupić piwo czy wino, a tak byłoby to dostępne w każdym sklepie, więc moim zdaniem byłoby dużo lepiej.


sonda30-3Małgorzata - To dobry pomysł, żeby alkohol był w każdym sklepie? - Nie, bardzo niedobry pomysł. - Dlaczego? - Dlatego, że uważam, że tutaj bardzo dużo ludzie piją, tylko nie chodzą po ulicach, jak w Polsce, a jeżdżą - stąd tyle też wypadków. - Myśli Pani, że jest tutaj większe spożycie alkoholu niż w Polsce? - Nie wiem, czy jest większe, ale nie myślę, by było mniejsze. - Sądzi Pani, że powinno się jeszcze bardziej utrudniać dostęp do alkoholu? - Jestem tego zdania, jak najbardziej, tak samo jak z paleniem papierosów. - Czy alkohol powinien być reglamentowany? - Nie wiem, czy reglamentowany, ale na pewno mniej dostępny niż w tej chwili. Uważam, że jest go za dużo.


Anonimowo - Mówi się o tym, że alkohol powinien być dostępny w narożnych sklepach; Pani zdaniem, to dobry pomysł, czy powinien być raczej w sklepach monopolowych? - W monopolowych. - Dlaczego? - Ze względu na młodzież.


sonda30-2Ryszard - Złożono niedawno petycję, żeby można było kupować u Chińczyka piwo, alkohol w supermarkecie, uważa Pan, że to dobry pomysł? - Raczej nie - Uważam, że dobrze jest, jak jest. - Tak Pan myśli? - Tak mi się wydaje. - Dlaczego? Dlaczego byłoby niedobrze, skoro tak jest w USA czy w Europie? - Nie mam pojęcia, ale wtedy byłby za duży dostęp. - Niech zostanie jak jest? - Tak, jest wtedy jest większa kontrola.


sonda30-1.jpgZbigniew - Mówi się o tym, by alkohol był dostępny w sklepach spożywczych, Pana zdaniem to dobry pomysł, żeby znieść monopol LCBO, czy raczej nie? - Raczej chyba nie, dlatego że jak będzie bardziej dostępny, będzie większe pijaństwo, każdy będzie miał bardzo łatwy dostęp. Tak to trzeba się do tego liquor store'u wybrać, pojechać, a tak... - Ale w Polsce i USA jest łatwy dostęp. - Mnie się to nie podoba, to co jest w Stanach. - Jest Pan za tym, żeby został monopol? - Monopol, jak monopol, bo teraz dyktują ceny, jakie chcą. - Ale i tak podatkami by dyktowali... Może by był tańszy alkohol w innych sklepach, ale jeżeli będzie tańszy, to będzie łatwiejszy dostęp i koło się zamyka. I wtedy co zrobić - jeszcze więcej będzie wypadków wandalizmu.

W numerze 30 (443)/2012 (27VII - 2 VIII)

piątek, 27 lipiec 2012 09:09

Wiadomości z Kanady i Toronto 27. 07. 2012

Napisane przez


Caribana wśród policjantów

blairToronto Osoby wybierające się w tym roku na paradę z okazji Caribbean Carnival (Caribanę) muszą liczyć się z tym, że mogą zostać zrewidowane, zanim będą mogły obejrzeć wydarzenie.
Wielobarwne święto kultury karaibskiej odbędzie się 4 sierpnia na Lake Shore Boulevard. Do tej pory gromadziło około miliona ludzi. Rzecznik prasowy karnawału Stephen Weir tłumaczy, że przeszukanych zostanie około 20.000 osób, które kupiły bilety i będą obserwować wydarzenie z numerowanych miejsc. Rewizja toreb zostanie przeprowadzona pod kątem alkoholu, narkotyków i broni.

Ostatnio zmieniany piątek, 10 sierpień 2012 17:23
poniedziałek, 23 lipiec 2012 21:59

Wojciech Cejrowski: Jestem katolem! | my3miasto.pl

Napisane przez

sobota, 21 lipiec 2012 10:24

Naprawdę wczoraj

Napisane przez

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.