Zbliżał się dzień ponownego wyjazdu do Warszawy. Dopiero w ostatnią noc pomyślałem: Boże, a jak się nie uda? Będę musiał pozostać z tą rurką, nic się nie będzie dało zrobić z kręgosłupem. I znów: strach, przerażenie. Znikła gdzieś pewność siebie. Co będzie, gdy się nie uda? Dlaczego nie próbowałem nawet przez moment przemyśleć czarnego scenariusza?
W noc przed zabiegiem nie zmrużyłem oka. Na przemian cichutko śpiewałem i płakałem. Śpiewałem, bo bałem się, że to może być ostatni raz, gdy mogę to zrobić. Płakałem zaś, bo czułem się jak skazaniec przed egzekucją.
Po zabiegu obudził mnie potworny ból klatki piersiowej, którego nie było po pierwszej operacji. Z całych sił chciałem sprawdzić, czy nadal mam rurkę, ale nie mogłem podnieść rąk ani poruszyć głową. W miejscu gdzie była rurka, czułem straszny ból. Prosiłem Boga, żeby nie było już tego cholerstwa. Boziu, jeśli operacja się nie udała i nadal je mam, spraw, że zanim otworzę oczy, jeszcze pośpię i obudzę się bez tej rurki. Jednak nie udało mi się zasnąć i usłyszałem, że kilka osób podeszło do łóżka. Wśród nich moja doktor i pielęgniarki. Nie mogłem podnieść powiek, ale słyszałem wszystko: pielęgniarka zapytała lekarkę, dlaczego się nie udało. Tamta wyjaśniła za pomocą terminów medycznych. Nie musiałem ich rozumieć, żeby wiedzieć, co to oznacza. Zacząłem płakać, a do nich dotarło, że usłyszałem rozmowę, i po cichu wyszły z sali. Mnie znów było wszystko jedno: nie miałem ochoty się budzić i niczego już nie chciałem. Znów ból: ten po zabiegu i ten gdzieś w środku. Kulminacyjny punkt bólu nastąpił, gdy nad ranem zrozumiałem, że fiasko tego zabiegu oznacza równocześnie to, że nie będzie żadnej operacji kręgosłupa. Nie mogłem się pogodzić, że dalej mam tę rurkę – tyle od niej zależało!
Uwierzyłem, że wszystko musi pójść dobrze. Rozpacz była tak wielka jak wcześniej radość i doprowadziła do tego, że dzień po zabiegu wyrwałem rurkę. Było mnóstwo krwi, ale miałem to gdzieś – przynajmniej na krótką chwilę pokonałem to cholerstwo. Lekarka nie krzyczała, tylko spokojnie powiedziała:
– No to dostało się rurce? Oj, Mariusz, Mariusz... Wiem, że jesteś na nią zły, ale ona ratuje ci życie.
– Wiem – odpowiedziałem. – Ale i tak jej nienawidzę.
Wszystko było opuchnięte, więc lekarka musiała założyć rurkę o numer mniejszą. Trudniej mi się przez nią oddychało, ale sam byłem sobie winny. Bolało coraz bardziej, a ja uparcie odmawiałem przyjęcia czegoś przeciwbólowego. Nie winiłem już innych – winiłem tylko siebie i siebie chciałem ukarać. Lekarze i pielęgniarki widzieli tylko mój ból i załamanie, brakowało im uśmiechniętego i śpiewającego Mariusza. Ja zaś bałem się wracać do Radomia. Nie chciałem wracać pozbawiony głosu, wiary i nadziei. Bałem się pytań i wydawało mi się, że wszystkich zawiodłem.
Na huśtawce
Z twoją pomocą już się nie boję, A szczery uśmiech zawdzięczam tobie. Nie było żadnych pytań. Wszyscy w Radomiu zachowali się do tego stopnia profesjonalnie, że aż byłem poirytowany tym, że nikt o nic nie pyta. Byłem zdruzgotany i zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Nie ćwiczyłem. Nie – tak jak kiedyś – na złość, ale dlatego, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim doszedłem do siebie i zacząłem przebąkiwać, że chciałbym ćwiczyć. Wraz z kolejnymi postępami w rehabilitacji wracała radość życia i zapominałem o tym, że muszę żyć z nieszczęsną rurką.
Na początku myślałem, że dom pomocy nie różni się właściwie od szpitala. Uważałem go po prostu za szpital z okrojoną liczbą specjalistów, lekarzy i pielęgniarek. Na miejscu przekonałem się, że nie mam racji – to nie tyle szpital, ile właśnie dom, gdzie masz osobny pokój i własną łazienkę. I pomyśleć, że tak bardzo bałem się tego miejsca! A przecież to tu znalazłem tak wielu przyjaciół – wśród nich Asię, która sprawiła, że dawałem z siebie jak najwięcej. Nigdy bym sobie nie poradził bez wsparcia jej i całego personelu domu. Zmieniłem podejście do niego i nie tylko przestałem się bać, ale nawet cieszyłem się, że trafiłem właśnie tu.
Wciąż jeździłem na wózku i z dnia na dzień było coraz lepiej. Wyjeżdżałem na spacery i wiele godzin spędzałem z Asią, która zawsze miała dla mnie czas i sprawiła, że znów się uśmiechałem. Opowiedziałem jej kiedyś, jak bardzo chciałbym pojechać do supermarketu i pooglądać wszystko, co można tam kupić. Wysłuchała mnie i tylko się uśmiechnęła. Kilka dni później, w sobotę, usłyszałem pukanie do drzwi. To była Asia, która przyjechała specjalnie do mnie i...
– Zabieram cię do M1!
Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, a z drugiej – wystraszyłem. W końcu nie byłem nigdy dalej od ośrodka niż kilkaset metrów! Ale co tam, ukryłem swój strach i pojechaliśmy. Było wspaniale. Od tamtej pory wyprawy do centrum handlowego stały się częste i zawsze jednakowo cieszą.
Moje życie było więc w miarę ustabilizowane: samodzielnie radziłem sobie z wózkiem, codziennie miałem rehabilitację. Nic mi nie dolegało i niczego nie brakowało. Mogłem też cieszyć się z tego, że mam przyjaciół. Umarły przyjaźnie z czasów sprzed skoku. Po wypadku koledzy odwiedzali mnie dosyć często, ale z miesiąca na miesiąc przyjeżdżali coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestali. Nie mogłem się z tym pogodzić. Czemu tak się stało? W końcu to moi koledzy, jeździliśmy razem na dyskoteki i na dziewczyny; zawsze byliśmy zgrani, a i jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Teraz ci sami koledzy nie chcą przyjechać... Byłem na nich bardzo zły. Wmawiałem sobie, że jak kiedyś przyjadą, to wyrzucę ich ze złości, ale tak naprawdę – umarłbym ze szczęścia, gdyby któryś mnie odwiedził.
Bardzo trudno jest się pogodzić z tym, że kumple cię opuścili. To przykre, ale nie potępiam ich, bo być może gdyby coś takiego spotkało nie mnie, ale któregoś z nich, zachowałbym się tak samo. Ucieszyłaby mnie wizyta kolegi, ale dziś cieszę się nawet z tego, że któryś zapyta tatę, co słychać u Mariusza.
Na rehabilitacji poznałem Luizę, dziennikarkę Radia Radom. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczyła, podeszła do łóżka i zaczęła rozmawiać. Nie, nie rozmawiać: ona gadała jak najęta! Miałem wtedy kiepski nastrój. Boże, co to za baba!? Skąd ona się wzięła? Gada i gada bez końca! Nie miałem odwagi powiedzieć jej czegoś w stylu: "Babo, idźże sobie stąd!". Tak mogłem potraktować rodziców, ale nie obcą osobę. Bardzo dobrze, bo upór i cierpliwość Luizy pomogły mi w pogodzeniu się z losem. Nie zważała na to, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, tylko przyniosła jakieś czasopismo. Nie chciałem go od niej brać, ale w końcu uległem pokusie i przeczytałem je z dużym zainteresowaniem.
Następnego dnia przyniosła kolejne dwie gazety, a ja zacząłem z nią gawędzić. Tak narodziła się nasza przyjaźń. Ta niesamowita gaduła skruszyła mój opór do tego stopnia, że nie mogłem się doczekać każdej jej kolejnej wizyty. Sprezentowała mi radio. To dzięki niej zacząłem lepiej traktować rodziców i przestałem być draniem, który doprowadzał mamę do łez. Luiza, dziękuję – bez ciebie nie ruszyłbym we właściwym kierunku.
Na oddziale rehabilitacyjnym poznałem też Rafała, który w wypadku motocyklowym uszkodził sobie rdzeń na dolnym odcinku kręgosłupa. Ma jednak zdrowe ręce i zasuwa na wózku aż miło. Bardzo zżyliśmy się z sobą: zawsze robił nam śniadanie i kolacje (bardzo blisko był sklep spożywczy), pomógł mi zapomnieć, że jestem niepełnosprawny, i zyskać pewność siebie. Nauczył mnie też, jak radzić sobie z ludźmi wgapiającymi się w niepełnosprawnych – on reagował na "przyglądaczy" z uśmiechem i lekceważeniem. Zacząłem go naśladować i zadziałało – Rafał, dzięki!
Któregoś wieczoru rozmawialiśmy o frytkach. Mówiłem, że dla nich gotów byłbym zrobić wszystko. Na drugi dzień po kolacji wyjechał z sali i długo nie wracał, co do niego zupełnie nie pasowało. Nagle podjechał do mojego łóżka z talerzem pełnym gorących frytek. Wzruszyło mnie to do łez. Gdybym miał wcześniej jakieś wątpliwości, to teraz wiedziałbym już na pewno, że Rafał jest moim prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie zapomnę "numeru z frytkami". Później dowiedziałem się, że kupił ziemniaki i sam je usmażył w szpitalnej kuchni. Z Rafałem przyjaźnimy się do dziś.
Poznałem jego zawsze uśmiechnięte siostry. Często odwiedza mnie w Radomiu, gdzie wspólnie kucharzymy i bezustannie rozmawiamy. W dwa lata po wyjściu z oddziału rehabilitacyjnego postanowiliśmy tam powrócić, żeby jeszcze bardziej się "usprawnić". Na szczęście nie było już tego ordynatora, który tak mocno przetrzebił kieszenie moich rodziców. Zaprzyjaźnione pielęgniarki umieściły nas na tej samej sali i na tych samych łóżkach co kiedyś. Kiedy tam wjechaliśmy, wróciły wspomnienia: dobre i złe. Wszystko było po staremu: te same dziury czy plamy na suficie i ścianach (znałem na pamięć każdą z nich!) oraz ten sam – z wyjątkiem ordynatora – personel. Od pierwszego dnia było fajnie, bo wszystkich znaliśmy i wszyscy nas lubili, a my robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Gdy tylko mogła, odwiedzała mnie Asia – Rafał zawsze był o nią zazdrosny:
– Ale masz szczęście! Taka laska cię odwiedza!
W trzecim dniu pobytu poczułem dość silny ból brzucha. Powiedziałem o tym lekarce na wieczornym obchodzie. Stwierdziła, że to pewnie coś niegroźnego, ale na wszelki wypadek kazała rano pobrać mocz i zrobić posiew. Ból stawał się jednak coraz mocniejszy i utrudniał jazdę na wózku. USG jamy brzusznej nic nie wykryło, za to posiew wykazał obecność bakterii i konieczność podania silnego antybiotyku dożylnego, który miał zwalczyć odmiedniczkowe zapalenie nerek. Po kilku dniach ból całkiem ustąpił i znów mogłem rozrabiać z Rafałem.
Po powrocie z rehabilitacji czułem się jeszcze sprawniejszy. Wróciłem do dawnych zajęć i nagle, po kilku tygodniach, znów poczułem ten sam ból. Próbowałem go zignorować i nikomu nic nie powiedziałem. Zaczęło mi się robić potwornie zimno, choć było już prawie lato. Potem przyszedł czas na ataki gorąca. Okazało się, że mam czterdzieści dwa i dwie kreski temperatury. Pielęgniarki natychmiast wezwały pogotowie, które zaraz przyjechało, ale jego ekipa uznała, że nic mi nie jest. Zrobili jakieś zastrzyki i zapewnili, że wszystko będzie w porządku. Ale tak nie było, zacząłem tracić świadomość. Kolejna karetka zabrała mnie na izbę przyjęć bez pytania. Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem: jakieś badania, przyjęcie na oddział chirurgiczny.
Rano przyjechała Asia i dzięki jej obecności poczułem się lepiej. Temperatura rosła i opadała, a lekarze podejrzewali niedrożność jelit. Nie pozwolili mi nic jeść i pić, co przy wysokiej gorączce było jak najgorsza kara – oddałbym wszystko za łyk czegokolwiek. Lekarze mieli kłopot, bo antybiotyk nie powstrzymywał gorączki i nie wiedzieli, co robić. Piątego dnia ból był potworny, a na twarzy lekarza, który miał dyżur, malowało się przejęcie. W czasie rozmowy z nim wspomniałem, że identyczny ból czułem kilka miesięcy temu i wtedy przyczyną było odmiedniczkowe zapalenie nerek.