SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (37)
Stanisław był pierwszym, którego tu wprowadzono po tak długim czasie.
– Jak się pan nazywa? – zapytał go brodaty olbrzym o niespokojnych oczach, zapytał go pierwszy po dwóch dniach jego tutaj pobytu i zaraz dodał, nie czekając na odpowiedź: – Nie słyszę!
– Bohuszewicz, Stanisław Bohuszewicz.
– To mi nic nie mówi.
– ?
– A dalej?
– Nie bardzo wiem, do czego pan zmierza? O co panu chodzi?
– Mnie chodzi o to, o co chodzi wszystkim – powiedział zatoczywszy ręką krąg. – Kim pan naprawdę jest?
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (36)
– Wszyscy na stanowiska! – rozkazał półgłosem kapitan. – Jeszcze brakuje tylko kanonierki na Wiśle i moździerzy od praskiej strony – powiedział to z lekkim sarkazmem.
Po chwili atak ustał, chyba tylko ze względu na panujące wokół ciemności i padające z różnych stron powstańcze strzały, sprawiające wrażenie znacznie większych sił niż te, którymi w rzeczywistości zdolni byliby stawić opór sunącemu z wolna czołgowi i czającej się za nim piechocie. Niemcy teraz prawie wcale nie używali rakiet do oświetlania terenu, a i powstańcy, mając ich zaledwie kilka, oszczędzali je, a także znając teren lepiej od nieprzyjaciela, na razie nie potrzebowali światła. Wyraźnie wyczuwało się niezdecydowanie wroga. Czołg nagle przystanął, jakby z braku pewności co do ilości zgromadzonych w tej okolicy powstańczych sił, jakby jego załoga wahała się, niezdecydowana, nie wiedziała, co robić, atakować czy wycofywać się, zwłaszcza że nie mogli teraz liczyć na wsparcie lotnictwa... I to w zupełności wystarczyło, żeby czołg został obrzucony butelkami z benzyną. Tego zadania podjęli się jak zwykle trzej najmłodsi. Zwinni jak koty, przemknęli od barykady i rozstawiwszy się z różnych stron, zaatakowali stalowe cielsko. To byli „spece” od unieruchamiania czołgów. Podbiegali jak najbliżej i celnymi rzutami, najczęściej butelek z benzyną, jeśli nie mieli już granatów, zatrzymywali te bestie siejące wokół śmierć. W chwili gdy wybuchnął już ogień, gdzieś, z któregoś domu pomiędzy Zakroczymską a Przyrynkiem zadudniły te potężne karabiny maszynowe.
– „Waligóra”! „Orkan”! – zawołał podporucznik „Virtus”, a nie słysząc żadnego z nich ogarnęła go złość, potem już tylko obawa, że może tym razem stało się to, czego się najbardziej obawiał, że jak zwykle szarżując, oberwali...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (35)
XXX
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, nie dowierzając, aż wreszcie on pierwszy podszedł do niej i przywarł wargami do jej dłoni, a serce waliło mu chyba jeszcze mocniej niż przed chwilą w kościele, kiedy wypatrzył ją w tłumie, stojąca niedaleko ołtarza, a Lucyna cofnęła tę wolną rękę, jakby z obawą, że to tylko jakieś dziwne jej przywidzenie, być może spowodowane zmęczeniem, brakiem snu i ciągłym strachem przed wszechobecną śmiercią, aż wreszcie położyła dłoń na jego głowie i zanurzyła palce w gęstych, ciemnych i z lekka kręcących się włosach.
– Staszek... To jakiś cud... Nigdy bym nie przypuszczała, że ty, tutaj... – nie dokończyła, z trudem hamując w sobie płacz.
Jedynie te jej przecudne, ogromne oczy w ciemnej oprawie, wkomponowane w jakże piękną, o regularnych rysach twarz, opaloną barwą jasnego, delikatnego brązu, karnacji nieczęsto spotykanej u tego typu blondynek, te jej oczy podchodziły coraz bardziej łzami. Stała przed nim jak istota z innego, piękniejszego i spokojnego świata, jakby zjawiła się przed nim jedynie po to, żeby mu dać znać, że jest, że jeszcze żyje... i że od teraz nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Przyciągnął ją ku sobie i wtedy przeszedł ją dreszcz i z trudem tłumiony szloch wstrząsnął jej drobnym ciałem, przechodząc w cichy, stłumiony płacz i poczuła słony smak swoich łez, łez, niczym pierwsze krople długo oczekiwanego letniego deszczu. Nie pamiętała już, kiedy czuła się tak bezpieczna jak teraz, w jego silnych ramionach, czując jakże zniewalający zapach swojego ukochanego mężczyzny.
– Najdroższa... – ledwie wydobył z siebie przez ściśnięte gardło to jedno słowo, z trudem hamując wzruszenie. – Boże, mój Ty Boże, jakże jestem Ci wdzięczny... – myślał, tuląc ją do siebie.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (34)
– Przynoszę pocztę pułkową. Oto ona, a tu jest klucz...
– Niech pan porucznik raczy sam to otworzyć.
Patrzył niezbyt uważnie na zawartość nesesera niesionego tu przez prawie całe pięć dni na zmianę z nieżyjącym już „Szymonem”, starszym strzelcem „Waligórą” i tym najmłodszym – strzelcem „Orkanem”. Po pobieżnym przejrzeniu papierów zapytał obcesowo:
– Co to jest, panie poruczniku?! Poza wnioskiem o awans tych wszystkich ludzi z „Baszty”, cała ta reszta, ten cały raport na temat niemieckich planów, jest już nieaktualny! Okęcie, Ochota, a także i Wola są w rękach Niemców! Niepotrzebnie się pan z tym trudził. A propos, kiedy dokładnie opuścił pan porucznik Mokotów?
– Melduję, panie pułkowniku, że w środę, drugiego, o świcie...
– W środę, drugiego... A czy wie pan, poruczniku, jaki dziś mamy dzień?
– Tak jest! Melduję, że dziś mamy niedzielę, szóstego...
– No właśnie! I to szóstego, wieczorem. Spóźnił się pan przynajmniej o trzy dni z tym raportem kontrwywiadu... Bo reszta, te wszystkie awanse mogą poczekać. Teraz mamy na głowie rzeczy o wiele ważniejsze! Niemniej, dziękuję panu, panie poruczniku. Może się pan odmeldować!
– Tak jest, panie pułkowniku.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (33)
Polecono im stanąć obok dwóch starszych panów, zatrzymanych przed nimi, a stojących posłusznie jak i oni z rękoma na głowach. Na widok przybyłych panowie ci przerwali natychmiast tak żywo prowadzoną półgłosem rozmowę.
„Virtus” obejrzawszy się zupełnie odruchowo, został zaraz przywołany do porządku przez członka PPS-owskiej milicji nadzorującej plac i Ogród Krasińskich wraz z przylegającymi doń domami.
– Te, koleś, uważaj, do kogo mówisz! – odezwał się zaraz „Waligóra” tym swoim tonem zawadiaki, w ogóle się nie przejmując powagą sytuacji, aż „Virtus” musiał go znowu przywołać do porządku.
– Jeszcze słowo, a będę strzelał! – ostrzegł ich jeden z milicjantów. Stali tak około kwadransa, dopóki nie zjawił się dowódca batalionu PPS-owskiej milicji – Stanisław Sobolewski. Zatrzymał się przed tymi dwoma, zaaresztowanymi wcześniej panami i strzeliwszy obcasami, prężąc się jeszcze chwilę przed nimi, nieco stłumionym z przejęcia głosem, przedstawił się im, o dziwo, swoim pełnym imieniem i nazwiskiem, po czym zaczął ich przepraszać za ewidentne nieporozumienie, jakim bezwzględnie było zatrzymanie ich obu przez powstańczy posterunek. Jednym z nich okazał się być delegat Rządu na Kraj w randze wicepremiera – Jan Stanisław Jankowski, mający pseudonim Klonowski, a drugi był przewodniczącym Rady Jedności Narodowej – Kazimierz Pużak, pseudonim „Bazyli”, a żeby było jeszcze zabawniej, pan ten pełnił jednocześnie funkcję sekretarza generalnego PPS-u, partii, której to zbrojne oddziały aresztowały jego i delegata Rządu Rzeczypospolitej... [A świadkiem całego zajścia był porucznik Trzaska-Konopacki, pseudonim Trzaska, którego relację z tego wydarzenia przytacza Stanisław Podlewski w książce „Wolność krzyżami się znaczy”.]
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (32)
A pan major Skaliński, co sie bił za Polske aż w Anglii, a potem, kiedy z niej wrócił, to mu zrobili sprawe i za śpiegostwo posadzili, najpierw dostał „kaesa”, jak i pan Zygmunt, to jest pan kapitan, ale mu potem wzieny i zamienili na „dożywotke”. Inaczej nie mogli, bo jakby takiego, jak był pan Władysław, bohatera wielkiego, zaciukali, to ja już nie wiem... czyste wariactwo! To wzieny mu i zamienili te kare, no i bardzo dobrze... Abo wreście taki ja, zwykły gospodarski syn, i żeby jeszcze najstarszy, ale dzie tam! Zamkli, jak jakiego zbrodzieja tylko za to, żem rodzonego, własnego ojca przed tym kałmukiem z tatarskim pyskiem, bronił...
A tera, jakby wody w gemby nabrali, wszystkie te, co nas tu za nic trzymajom, tera jakby trochu przysiedli... Tylko nowych cięgem wsadzajom za Bóg wi co... jak, dla przykładu tego ksiendza, co to przyszed do nich po dobroci, żeby ratować takiego jednego ze swoich parafianów, a one go, jak jakiego przechere, pobili do krwi. Za co?! I mało im, że go tak poturbowali, to jeszcze mu całą sutanne tak porwali, pobrudzili... bez żadnego szacunku, i żeby on, ten ksienżulek, im co jeszcze złego zrobił... A, szkoda gadać! Szkoda se tem wszystkim głowe łamać!... Abo to, co gadał jeden taki, że go zamkli, tyko za to, bo adres wzion i pomylił, a tam w tem domu, tamuj co do niego wlaz bez pomyłkie i bez żadnego złego zamiaru, zrobili „kocioł”, znaczy sie zasadzke na każdego, kto sie tam tyko nawinoł i nie wie za co go zamkli, a i one też chiba dobrze nie wiedzom za co i po co. Taka to tera władza! Jak świat światem, to takich czasów jeszcze nie było, takiego bezhołowia... A najgorzy to mi szkoda z tego wszystkiego, to tych moich rodzicieli, co to sie tera same beze mnie na gospodarce zostali, bo nawet Mietek, jak poszed do Powstania, to już nie wrócił... No, może tak całkiem to i nie zginoł, może przeżył i jest gdzie we świecie, może nawet w Ameryce, co to sie do niej całe życie wybierał, a może jest i jeszcze dalej... Tak i nawet trochu czasu po skonczeniu ty wojny, jeszcze mielim trochu nadziei, ale tera to tyko my wszystkie trzy, to jest – ja i Mamusia i Tatulo, bo tyko my, we trzyśmy sie zostali na tem świecie... I tak se ciongle myśle, że jakby sie temu naszemu Mieciowi udało przeżyć, to jużci pewnikiem dałby znać czy to z ty swoi Ameryki, czy skondziś dali, dałby znać, jak nie sam, to przez kogoś... Bo tamte trzy moje braciszki, to już na samym poczontku pogineli. Najpierw Władziu, a zara po nim Wiesiu, pono zagarnięty był przez Ruskich gdzieś aż na Wołyniu... A Marcin, jak powiadali, w łapance był pochwycony, jak z rombankom i innom chabaniną na handel pojechał do Warszawy. I tamuj go przycupili, jakoś tak przed samom Gwiazdkom, bo to było akurat, jak Tatulo przywióz z boru takiego wielgachnego chojaka, aż w całej chałupie pachniało świerczyną, że mój ty, Boże! A tera, to sie ino oba same zostali i Matula, i Tato...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (31)
Aż spadł na nie, na matkę, a na nią chyba szczególnie, ten straszny cios, jakim było aresztowanie jej ojca i przetrzymywanie go w tym samym mokotowskim więzieniu, gdzie potem zamęczono go na śmierć – święcie w to obie wierzyły wbrew twierdzeniu więziennych władz o jakoby naturalnej śmierci z powodu silnego ataku serca. Do tego samego więzienia niebawem trafił też Stanisław.
Nagle, jakby jednocześnie zdali sobie sprawę, że to ich przedłużające się milczenie może stać się przyczyną nagłego przerwania widzenia przez zniecierpliwionego strażnika, więc niemal jednocześnie zaczęli mówić.
– Staszek! Stasieńku... Boże, jakże się cieszę, kochany... tak bardzo się cieszę! Miałam zabrać z sobą Jędrusia, ale mi odradzano, że gdyby, nie daj Bóg, z jakichś przyczyn... A teraz tak bardzo żałuję, bo on tylko pyta, kiedy wreszcie będzie cię mógł zobaczyć – mówiła przez zaciśnięte gardło ze łzami coraz bardziej ciężkimi, wypełniającymi oczy, zamazującymi jej widok jego, próbującego trzymać się prosto, jakby czytał w myślach żony, że zauważyła, mimo skąpego oświetlenia, że on się tak bardzo postarzał przez te kilka lat. A ona, za wszelką cenę nie chcąc dopuścić do płaczu, choćby najmniejszego jego przejawu, wciągnęła głęboko powietrze, raz i drugi, kiedy usłyszała jego słowa:
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (30)
– Wśród nich jest sporo porządnych i ciekawych, a najważniejsze, dobrych ludzi, choć może bez tej towarzyskiej ogłady, bez tego, co, przynajmniej w naszych własnych oczach uchodzi za ogładę...
– Nie przeczę... Może, może i wśród nich znajdzie się jaki na poziomie, jakiś charakterniak, ale tak ogólnie...
– No właśnie, ogólnie, zawsze wszystko tylko ogólnie...
– Bo widzisz, dla przykładu ten tam, od kiedy tu przyszedł, to siedzi w kącie i patrzy spłoszony jak jakiś „cićwirz”... Mówią, że był nauczycielem i podburzał ludzi i że to przez niego potem wyaresztowali tych wszystkich, co to mieli z nim jakiś, choćby najmniejszy kontakt, a na domiar złego, ma jeszcze brata księdza... Od kiedy tu jest, nie odezwał się do nikogo nawet jednym słowem, tylko w nocy, przez sen wykrzykuje jakieś niestworzone rzeczy, a oni go potem wyciągają za to i strasznie leją, a za kilka nocy on znowu zaczyna te swoje krzyki i oni go z powrotem, aż do nieprzytomności... I tak w kółko. Próbowałem z nim pogadać, żeby sie choć t r o c h i e wziął i opanował, dla jego własnego dobra, bo już mi go sie robi powolutku żal, jak pragne fiknąć, żeby takie manto obrywać tylko za to, że sie ma c ó ś nie tak pod sufitem, że mu sie klepki wzieli i poprzestawiali z tego wszystkiego... Ja r o z u m i e, żeby on był jakiś prawdziwy, groźny dla nich przeciwnik albo jaki folsdojcz... Ale to tylko zwykły nauczyciel... No i żeby sie wziąć i tak na amen zatrzasnąć i nie zamienić z nikim słowa, tego to już za Chiny, nie rozumie!
– Z pewnością wiele przeszedł, może nawet za wiele, może to, po prostu, przerosło go i stąd teraz to jego milczenie.
– Może, cholera go tam wie... Każdy ma swój garb... Bo mnie, dla przykładu, wlepili „dychę” za „szeptankę”, czyli według nich, za sianie wrogiej propagandy... A ty, Stasiek to ile żeś zafasował?
– Piętnaście.
– Piętnaście?! Aż „pietnachę” za poglądy? Wierzyć sie nie chce. A konkretnie, bez żartów, to za co aż taki wyrok teraz dają, co?
– Już ci mówiłem, że za niewinność – powiedział Bohuszewicz, ucinając dalsze jego dochodzenie.
Nazajutrz całe ich piętro, tu stąd, z Czerwonego Budynku, miało iść do łaźni, ale zamiast kąpieli zostali poddani ostremu śledztwu, tylko za to, że jeden z „klawiszy” odkrył na framudze drzwi prowadzących wprost pod prysznice, napis wykonany kopiowym ołówkiem, najprawdopodobniej wykonany w pośpiechu, koślawym, niezbyt wyraźnym pismem, ale za to wyraźnie donoszący o śmierci „największego z ludzi” obecnej doby. Napis donosił prosto i lakonicznie: „STALIN ZDECH”.
Już po raz drugi w tak krótkim czasie pułkownik Strużański został wezwany „na dywanik” do towarzysza ministra Bradkiewicza. Podejrzewał, że powodem mógł być donos napisany przez tę parszywą sukę, Monę, a także kontrola podległego mu Departamentu Śledczego przez komisję rządową. Akurat wtedy, ten cholerny Grosiński i ten drugi... Boruta, musieli się popisać swoją gorliwością, akurat w czasie jego kilkudniowej nieobecności. Szlag by to trafił, że musiało się to wydarzyć właśnie teraz, kiedy ostrzył sobie zęby na to wakujące stanowisko po Lejbie, tfu! Lechu Polsztuckim. Właściwie trudno to było nazwać typowym, odpowiedzialnym stanowiskiem, raczej była to niezła synekura. Nadzór nad rozdzielnictwem „dóbr wszelakich” dla członków nomenklatury. Istny „cymes”, gradka jakich mało! A teraz, tylko przez tych dwóch wymóżdżonych gojów... Ale zaraz pomyślał, że mimo wszystko powinien był sobie z tym jakoś poradzić, ale jak zatrzeć ślady po tym cholernym donosie tej... dziwki do kwadratu, mówiąc delikatnie.
– Towarzysz minister oczekuje was już, towarzyszu pułkowniku – powiedziała sekretarka z jakimś wyjątkowo wrednym uśmieszkiem.
A może mu się tylko tak wydawało, może się jednak mylił, może to wynik przemęczenia i stąd to całe, tylko przewrażliwienie – dywagował Strużański.
– Dzień dobry, towarzyszu ministrze – zaczął tym razem od bardzo, jak się mu wydawało, uprzejmego powitania, a nie jak ostatnio od pytania, zupełnie nie na miejscu, pytania, czy towarzysz minister raczył go wzywać do siebie.
Teraz Bradkiewicz nie pozwolił mu usiąść nawet na tym krześle stojącym tuż przy drzwiach, nie mówiąc o tym przy samym biurku, a kiedy był już w połowie drogi między drzwiami a biurkiem, minister zatrzymał go ruchem dłoni. Stał, próbując odgadnąć, w jakim nastroju jest jego przełożony, a ten, nie przerywając przeglądania korespondencji, zapytał nagle:
– Goldstein, ja się was chciałem tylko zapytać, czy wy pamiętacie jeszcze, o co ja was prosiłem, po tym jak tu byliście ostatnim razem?
– Czy ja pamiętam?
– Tak, wy! Do was mówię, chyba wyraźnie! No, więc?!
– Towarzysz minister mówił, o ile dobrze pamiętam, żeby złagodzić postępowanie wobec tych wszystkich, z których nie musimy wyciągać specjalnie zbyt wiele...
– Słuchaj Goldstein, ja się nie lubię powtarzać, ale to, co się tam u was, na tej Rakowieckiej dzieje, to już przechodzi ludzkie pojęcie! Zwłaszcza teraz, kiedy... – przerwał, zawieszając głos.
Przyglądał mu się bardzo uważnie, a on z kolei silił się na obojętność. Czuł, że coraz bardziej potnieją mu dłonie, szczególnie dłonie...
– Co to za jakieś krwawe jatki sobie tam urządzacie, z przybijaniem do framugi włącznie? Co to, do jasnej cholery, ma wszystko znaczyć, wytłumaczcie mi, pułkowniku Strużański?!
– Otóż...
– Nie skończyłem jeszcze! – przerwał mu Bradkiewicz. – A teraz chciałem was po raz ostatni ostrzec, żadnych takich ekscesów na przyszłość nie życzę sobie! Zrozumiano, pułkowniku?!
– Tak jest, towarzyszu ministrze... A co do tego ostatniego incydentu na „dziesiątce”, znaczy się na Dziesiątym Pawilonie, to oddziałowy Grosiński Wacław nie zrozumiał należycie poleceń wydanych mu przez kapitana Magellańskiego, oficera do spraw polityczno-wychowawczych, który to oficer nie podlega bezpośrednio mnie, a...
– A komu?
– Departamentowi Jedenastemu...
– A co robi tam, u was w pionie śledczym, ten oficer od spraw kościelnych?
– Otóż spieszę wam wyjaśnić, towarzyszu ministrze, że kapitan Magellański zajmował się u mnie pewnym więźniem oskarżonym o czynny zamach na jednego z sekretarzy naszej partii szczebla powiatowego, a ponadto zagorzałym, wręcz „nawiedzonym” klerykałem siejącym na moim odcinku propagandę kościelną, która, niestety, ma bardzo negatywny wpływ na pozostałych więźniów, zwłaszcza tych tak zwanych politycznych, nieuformowanych jeszcze ideowo, a rokujących nadzieję na stanie się w przyszłości nawet naszymi sojusznikami.
– No i co? Nie możecie sobie z tym poradzić, wy, z takim stażem w Organach, wydawałoby się wyrobiony komunista... Ja już nic z tego nie r o z u m i e! Mówcie jaśniej, pułkowniku!
– Otóż, jak już wcześniej nadmieniłem, tenże kapitan, oficer Jedenastego Departamentu, miał ten problem rozwiązać osobiście, szybko i skutecznie i akurat w tym samym czasie byliśmy poza zasięgiem Wydziału Śledczego – ja w sprawach służbowych, a ściślej, zajmowałem się wprowadzeniem poprawek do akt niektórych więźniów, zwłaszcza tych z komunistycznym rodowodem, a kapitan Magellański, dokładnie w tym samym czasie musiał opuścić służbę na dwa dni w sprawach osobistych, pogrzeb matki czy ojca... Nieważne! Pech chciał, że zlecił reprymendowanie tego więźnia oddziałowemu Borucie Janowi, a ten z kolei przekazał to na barki innego oddziałowego, Grosińskiego Wacława, który podszedł do tego zbyt energicznie, czyli, po prostu trochę przeholował z tym ukaraniem...
– No a co z więźniem? Żyje?
– Jak najbardziej, towarzyszu ministrze! I mam nadzieję, że teraz uspokoi się na dobre...
– Kto się uspokoi?
– No, ten cały klerykał z tym swoim propagowaniem religianctwa na powierzonym mi odcinku, towarzyszu ministrze.
– Dobrze, pułkowniku... Trzymajcie rękę na pulsie, a ja ze swej strony postaram się wpłynąć na niektórych członków tej komisji z Rady Ministrów, żeby trochę, wiecie, tego... no, rozumiecie!
– Bardzo wam jestem wdzięczny, towarzyszu ministrze, i ze swej strony chciałbym zapewnić was, że wzmogę nadzór nad tymi wszystkimi, niezbyt odpowiedzialnymi członkami służby...
– Aha, jeszcze jedno... Chciałem wam tylko powiedzieć, żebyście się mieli na baczności w związku z tym raportem na was... Telefonowali do mnie z samej Centrali, z Moskwy... Temu też spróbuję jakoś zaradzić, ale sami rozumiecie, pułkowniku... – powiedział, tajemniczo zawieszając głos. – A na koniec, jeszcze jedna wiadomość... Wiecie, że Lichtenman zdradził. Całkowicie!
– Nie rozumiem was, towarzyszu ministrze...
– W czasie służbowej wizyty w Berlinie u niemieckich towarzyszy, wykorzystawszy nieuwagę, a i nasze zaufanie do niego, spieprzył do... Amerykanów.
– Co?! Lichtenman?
– Tak, tak, niestety, podpułkownik Józef Lichtenman we własnej osobie! Sami widzicie, że na nikogo nie można już liczyć w stu procentach... A teraz wracajcie do siebie i miejcie się na baczności, ostrzegam was, pułkowniku Strużański!
Po południu otworzyły się niespodziewanie drzwi celi i Stanisław został wywołany na korytarz. Tym razem został skierowany nie do gabinetu naczelnika, ale wprost korytarzem prowadzącym w stronę głównego wejścia, przeszli do skrzydła budynku administracyjnego, gdzie mieściła się sala widzeń.
Od ponad roku nie opuszczał celi i teraz, kiedy rzeczywiście został tam wprowadzony, serce zabiło mu mocniej, mimo iż początkowo nie miał pojęcia, gdzie jest prowadzony i dokąd. Tego się, mimo wszystko, nie spodziewał! Stał się cud! Tak, to była Lucyna! Nie widzieli się od czasu aresztowania go w październiku czterdziestego siódmego – od ponad siedmiu lat.
– Kochanie – powiedział przez zaciśnięte gardło ledwie dosłyszalnym głosem. Dzieliła ich krata dodatkowo pokryta gęstą siatką. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jakby to im zupełnie wystarczyło, że po latach rozłąki trwającej prawie tyle samo czasu co wojna, którą udało się im dwojgu przeżyć tylko dzięki jakiemuś nadzwyczajnemu splotowi okoliczności i kiedy po upadku Powstania rozstali się po raz kolejny, oboje mieli tę niewzruszoną wiarę, że będąc przecież małżeństwem, mimo tylu przeszkód, z pewnością już nic nie jest w stanie zagrozić ich związkowi. Zwłaszcza dla Lucyny było to tak oczywiste, szczególnie kiedy poczuła, że nosi w sobie nowe życie, rozwijające się w niej, z każdym niemal tygodniem rosnące coraz bardziej maleństwo, które jest cząstką Staszka, więc nigdy nie przychodziło jej nawet do głowy, że cokolwiek mogłoby ich rozdzielić po tej całej hekatombie, po śmierci milionów, w samej tylko Polsce, po kompletnej zagładzie miasta, ich ukochanej Warszawy, która wobec tak ogromnych zniszczeń nie powinna podnieść się z gruzów, a przynajmniej nie tak prędko, a tymczasem Ona wbrew „zdrowemu rozsądkowi” tak wielu, była odbudowywana i rozbudowywana pod wpływem jednej wielkiej zbiorowej wiary w... ŻYCIE – jakkolwiek ciężkim by się ONO miało okazać w przyszłości dla całego narodu, wierzono powszechnie, że wraz z odbudowaną stolicą to życie, mimo sowieckiej okupacji, mimo prześladowania tysięcy, najczęściej zupełnie niewinnych ludzi, będzie jednak miało sens... Mimo wszystko! Wierzyli...
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (26)
XXIV
– O mały włos, panie poruczniku, a w y s z e d s z y z nerw, już mnie brała taka ochota, żeby komuś dać po zembach – powiedział ni stąd, ni zowąd „Waligóra” zaraz po ich wyjściu od majora „Tarnawy”.
– No i chwała Bogu, żeście się, starszy strzelcu, powstrzymali od tego niecnego zamiaru. Dopiero byłaby zabawa, dopiero byśmy sobie narobili bigosu!
– O właśnie, jak już mowa o bigosie, panie poruczniku... bo ja to wciąż w głowę zachodzę, skąd oni tam majom aż tyle wspaniałego żarcia, kiedy prawie cała Warszawa tak strasznie cierpi głód i... w ogóle!
– Nie nasza sprawa, absolutnie nie nasza – przerwał mu „Virtus”. – Dziękujmy Bogu, że zaproszono nas do stołu – powiedział, ucinając tym samym dalszą na ten temat dyskusję. – A teraz skoncentrujcie się i uważajcie tam, na te wszystkie... – nie dokończył, kiedy od strony Żytniej usłyszeli krótką serię.
Przycupnęli za wyłomem muru. Gdy zaraz po tym znowu ruszyli, padł z tamtej strony pojedynczy strzał, a pocisk tylko świsnął tuż nad głową „Virtusa”. Nie mieli już wątpliwości, to był snajper zwany też „gołębiarzem” i najwidoczniej polował nie tylko na nich, a ta wcześniejsza seria z peemu mogła być czyjąś próbą sprzątnięcia go.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (25)
– Przepraszam pana – zdecydował się zapytać. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jesteśmy?
– W Rawiczu – odpowiedział półgłosem, rozglądając się dokoła.
Na peronie, poza żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), było już sporo strażników więziennych, a nowi wciąż wchodzili na peron. Panował poranny chłód, bardzo dokuczliwy szczególnie dla nich, pozbawionych świeżego powietrza, wody i pożywienia. Opadali z sił, słaniając się na nogach, a wielu siadało zaraz na peronie, a to z kolei powodowało wściekłość konwojentów i strażników. Rzucali się na nich, krzycząc i kopiąc, zmuszali do wstania.