Wiadomości z Kanady i Toronto z nr.48/2012
Grozi nam strajk w podstawówkach
Toronto Około 76.000 nauczycieli ontaryjskich szkół podstawowych w przyszłym miesiącu zapowiedziało strajk. Zmusza to rodziców do zorganizowania innej formy opieki nad dziećmi.
Liderzy związków zawodowych mają jeszcze ogłosić, kiedy nastąpi akcja strajkowa i czy będzie ona trwała jeden dzień, czy dłużej. Nauczyciele opowiadają się za krótszą formą protestu. Mają do nich dołączyć także nauczyciele szkół średnich, którzy zerwali negocjacje prowadzone między ontaryjską federacją nauczycieli szkół średnich a kuratorium.
Nauczyciele protestują przeciwko ustawie wprowadzonej przez rządzących liberałów, która określa warunki umów zbiorowych i ogranicza prawo do strajku. Władze prowincji mają prawo stłumić strajk, ale do 31 grudnia zapowiedziały tego nie robić, jako że jest to termin zakończenia negocjacji nowych umów o pracę.
Wycieczki blisko domu: Dalej od cywilizacji
Everton jest niewielką wioską położoną między Acton i Guelph. Wjeżdżając od południa, tuż za tablicą z nazwą miejscowości, znajduje się obiekt o nazwie "Everton Camp". Przez teren obozu przepływa rzeka Eramosa. Po obu jej brzegach, w lesie, znajdują się domki kempingowe, w których panują raczej spartańskie warunki. Takich właśnie warunków w ostatni weekend doświadczała młodzież z parafii św. Kazimierza w Toronto, która zbiera się co tydzień na spotkaniach w piątki wieczorem. Można było też wybrać nocleg w wiatach z bali wyłożonych grubą warstwą siana. Tym razem jednak organizatorzy postanowili oszczędzić młodzieży takiej atrakcji. Inicjatorem wyjazdu był o. Marcin Serwin OMI, a my z mężem zgłosiliśmy się jako tzw. opieka.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/GTA?start=30#sigProIdd1fcd0ec16
Dla części młodzieży był to na pewno pierwszy wyjazd w miejsce, gdzie nie ma prądu, bieżącej wody i zasięgu telefonów komórkowych. Dlatego, żeby było się łatwiej spakować, przygotowaliśmy listę rzeczy do wzięcia. Największe zdziwienie wśród młodzieży wzbudził fakt, że znalazły się na niej jedynie nóż i łyżka, a nie było widelca. Poza tym było zapowiedziane, że do naszego domku kempingowego nie da się podjechać samochodem. O. Marcin nieco zawyżył odległość do pokonania pieszo – miało to na celu ustrzeżenie młodzieży przed pakowaniem rzeczy do walizek na kółkach. Kilka walizek mimo to się pojawiło. Właściciele musieli je ciągnąć przez las.
Przyznam, że byłam trochę zaniepokojona, gdy wszyscy zbierali się przed kościołem i widziałam ilość pakunków i pakuneczków, które przynosili. No bo i plecak osobno, śpiwór osobno, karimata osobno, torba ze słodyczami osobno, iPad osobno... Tak, tak – jedna osoba wpadła nawet na pomysł zabrania iPada!
Jednak warunki panujące w domku kempingowym nie przeraziły zbytnio młodzieży. Jedyną rzeczą, na którą większość zwróciła uwagę, było zimno. Chociaż nie uważam, żeby w domku było jakoś specjalnie zimno, ale to już zależy, jak kto jest przyzwyczajony. Domek składał się z trzech pomieszczeń. Pośrodku była kuchnia. Od razu rozłożyliśmy w niej stoły i ławki, napaliliśmy też w kominku. Na lewo od kuchni znajdował się mniejszy pokój, który przypadł chłopakom. Z prawej strony spały dziewczyny. Ten pokój był większy i łóżka znajdowały się na trzech poziomach, a nie na dwóch, jak u chłopaków. Byłam jedyną osobą, która spała na samej górze. Sugerowałam się tym, że ciepłe powietrze unosi się do góry. Warunki nie były więc wcale złe, wziąwszy jeszcze pod uwagę, że w obu sypialniach znajdowały się niewielkie grzejniki gazowe i lampy na gaz, gotowaliśmy też normalnie na gazie. A gdy się rozpaliło w kominku, to zaraz robiło się ciepło.
W piątek wieczorem po rozpakowaniu było jeszcze trochę czasu na zabawy integracyjne, po czym poszliśmy spać. Niestety w naszym pokoju wyłączył się grzejnik i tej nocy było zimno. Może przez to trudniej było zasnąć, dziewczyny też chciały wykorzystać okazję do rozmów w łóżkach. U chłopaków też nie było za cicho, na co najlepszym dowodem było upominanie ich po imieniu przez o. Marcina, który spał w kuchni. Budziłam się tej nocy dwa czy trzy razy i za każdym razem słyszałam, jak ktoś wychodzi do łazienki. Biorąc pod uwagę, że łazienka była na zewnątrz, a wychodziło się przez drzwi w kuchni, podziwiam o. Marcina za cierpliwość...
Rano jednak po młodzieży nie było widać oznak niewyspania. To dobrze, bo w perspektywie mieliśmy trekking po śniadaniu. Grupa śniadaniowa musiała wstać o 6:30. Na dworze było już nawet jasno. Podczas przygotowywania kanapek mój mąż musiał co poniektórym uzmysławiać, że przyjemniej się je kanapki nawet minimalnie estetycznie, a nie tylko byle jak posmarowane masłem z niedbale rzuconym na środek plasterkiem sera.
Na trekking wybraliśmy fragment Guelph Radial Trial długości ok. 15 kilometrów. Cały szlak ma długość 25 kilometrów. Zaczyna się w Guelph, a kończy w Limehouse, gdzie dochodzi do Bruce Trail. Zaczynaliśmy w okolicy Blue Springs, do początkowego punktu wycieczki musieliśmy podjechać samochodami. W Blue Springs skręciliśmy w prawo w drogę regionalną nr 7, a z niej następnie w lewo w 6th Line. Tu już należało wypatrywać miejsca, gdzie Guelph Trail przecina szosę.
Szlak nie jest szczególnie trudny, jeśli wziąć pod uwagę różnice wysokości. Wiele odcinków biegnie praktycznie po płaskim. Na początku szliśmy przez las prostą drogą za pomarańczowymi znakami (w ten sposób jest oznakowany cały Guelph Radial Trial). W pewnym momencie odbiliśmy w prawo. Tutaj prowadzi nas także niebieska odnoga szlaku. Idziemy po mostkach, teren jest trochę bardziej podmokły. Niedługo przechodzimy przez teren obozu podobnego do naszego. Kawałek dalej znajduje się tor przeszkód z różnymi drewnianymi urządzeniami do wspinania czy ćwiczenia równowagi. Dzielimy młodzież na dwie grupy i urządzamy zawody. Tak naprawdę to nawet nie pamiętam, która drużyna wygrała, czy to w ogóle zostało ustalone. Ale nie to było najważniejsze. Dobrze, że zawody odbyły się na początku wędrówki, kiedy jeszcze wszyscy byli pełni energii.
Kawałek dalej szlak dochodzi do drogi. Za chwilę z powrotem wchodzimy do lasu. Na tym odcinku czeka nas krótkie podejście. Ze szczytu wzgórza, na które trzeba się wdrapać, rozciąga się widok. Szkoda, że dzień jest mglisty. Z drugiej strony, dzięki temu, że mamy listopad, widać więcej, bo już wszystkie liście pospadały z drzew. Kawałek dalej ścieżka robi się szersza, idziemy czymś w rodzaju grobli. Po lewej stronie jest podmokło, rosną trzciny. Skręcamy i tu nas zwodzi szerokość ścieżki i przestajemy patrzeć na znaki. W efekcie dochodzimy do pola golfowego. Młodzież zaczyna narzekać na zmęczenie. Gdy przystajemy, żeby zastanowić się, jak iść dalej, wszyscy zaczynają wyjmować kanapki.
Wracamy się z mężem kawałek, żeby sprawdzić, jak daleko odeszliśmy od szlaku. Na szczęście niedaleko. Przegapiliśmy, że odbija on w las wąską ścieżką. Wracamy po grupę i dalej już pilnujemy szlaku. Okrążamy pole golfowe, które znajduje się na obrzeżach Acton. Z mapy, którą mamy, wynika, że niebawem dojdziemy do Dublin Line i będzie nas czekał spory kawałek asfaltem. Okazuje się jednak, że szlak został zmieniony, dzięki temu możemy iść lasem – to dobrze, bo droga jest ruchliwa. Młodzież wstaje i rusza dalej raczej niechętnie, ale o. Marcin nie daje czasu na odpoczynek.
Teraz musimy znaleźć strumień, bo o. Marcin ma przygotowana krótką naukę o przebaczaniu i woda jest niezbędna. Na szczęście na tym odcinku płynie kilka strumieni i zatrzymujemy się przy jednym z nich. Na znak przebaczenia każdy obmywa ręce koledze.
Pokazują się łąki, kawałek idziemy przez pole. Musimy przejść po drabince nad ogrodzeniem i znajdujemy się przy skrzyżowaniu Main Street i Sideroad 23. Przecinamy ruchliwą Main Street i idziemy wzdłuż rozległego pola. Ładnie tu musi być w pogodny dzień albo wczesną jesienią. Wchodzimy w las liściasty i ten odcinek bardzo mi się podoba. Teren jest urozmaicony, pofałdowany, co chwila idziemy to w górę, to w dół. Pod nogami mamy dywan szeleszczących liści.
W końcu dochodzimy do torów kolejowych. Tutaj już młodzież głośno mówi, że nie ma siły. Wszyscy siadają, jeden z chłopaków nawet desperacko kładzie się na torach. Nie wygląda jednak na to, żeby jakiś pociąg miał go wybawić od dalszej wędrówki. Od torów idziemy do drogi asfaltowej i skręcamy w prawo. Wypatrujemy odbicia w lewo, jednak nie jest ono oznaczone, pomarańczowe znaki znikają. Wiemy jednak, że przetniemy szlak, skręcając w lewo w 4th Line na najbliższym skrzyżowaniu. Tak też się dzieje.
Tu musimy jednak zakończyć wędrówkę ze względu na ograniczenia czasowe. Busem i vanem wracamy do miejsca noclegu. Przeszliśmy około 12 – 13 kilometrów, do Limehouse zostało może ze 2 km. Trochę szkoda...
Teraz Msza św. i obiad. Odgrzewamy zupę, którą przygotowała jedna z mam. W planach jest jeszcze ognisko. Kilka osób zgłasza się do rozpalania go. Nie idzie to jednak zbyt sprawnie. Nie da się rozpalić ognia, podkładając pod najgrubsze polana pół rolki papieru toaletowego... W końcu ognisko rozpala mój mąż. Chłopaki strugają kije na kiełbaski. Przydaje się też nasza gitara.
Wieczorem jest też czas na konkursy. Ale to już w kuchni, bo na dworze robi się zimno. Po nikim nie widać zmęczenia trasą. Około 23 wszyscy zbierają się do spania. Tym razem grzejnik nie zawodzi. O lepszej jakości snu świadczy też mniejsza liczba wyjść do toalety, jak również to, że mój mąż i o. Marcin, którzy śpią w kuchni, nie utrzymują ognia w kominku.
W niedzielę nie mamy zbyt dużo czasu. Wyjeżdżamy wg planu o 13:30, a wcześniej musimy posprzątać domek i spakować się. Po śniadaniu idziemy do toru przeszkód, który znajduje się na drugim brzegu rzeki Eramosy na terenie naszego obozu. Na grach i zawodach upływa nam czas do 11. Potem Msza św. i obiad. Ani się obejrzymy, a już trzeba odjeżdżać.
No z tym odjazdem to nie do końca jest tak łatwo. Okazuje się, że w busie, który ma prowadzić o. Marcin, przez noc rozładował się akumulator. Próbujemy go uruchomić najpierw od akumulatora w vanie kolegi, ale nic z tego. Z pomocą przychodzi strażnik zajmujący się utrzymaniem obozu. Podłączamy się do jego trucka i akumulator w końcu zaskakuje. Młodzież wraca zmęczona, może nie do końca czysta, ale widać, że zadowolona. Następnym razem można by spróbować zabrać ją w bardziej ekstremalne warunki. I nauczyć, jak rozpalać ognisko.
Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Szlakami bobra: Herbatka z sumaka
Dzisiaj propozycja dla mieszkańców północnej Mississaugi i Milton, propozycja spędzenia pół godziny w pięknym, malowniczym miejscu. Esquesing Conservation Area jest jednym z najmniejszych terenów chronionych w południowym Ontario, ma tylko 37 akrów powierzchni. Ale co się na tej powierzchni znajduje!
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/GTA?start=30#sigProId804552f5ff
Jeżeli ktoś chce wyrwać się z domu na króciutki spacer niedaleko do lasu z psem, tam gdzie nie ma tłumów i nie trzeba za ten krótki czas płacić, to Esquesing jest do tego idealnym miejscem; od granicy Mississaugi dzieli je ok. 20 min jazdy samochodem na zachód.
Esquesing znajduje się u podnóża klifu Wypiętrzenia Niagarskiego, o rzut kamieniem od Hilton Falls Conservation Area, w przeciwieństwie do niego wejście jest bezpłatne. Porośnięty jest pięknym mieszanym lasem, w dużej części starodrzewem. Rosną tu stare jodły, klony, białe sosny, buki, brzozy i białe cedry. Nadaje się też idealnie na krótką wycieczkę z małymi dziećmi, również edukacyjną, bo na drzewach poprzybijano tabliczki z nazwą angielską i łacińską każdego gatunku (trzeba ich wypatrywać, bo są z drewna i nieco spłowiałe), a także na spacer ze starszą osobą, która chciałaby pochodzić po prawdziwym lesie, ale nie ma siły na dłuższe dystanse.
Przez Esquesing prowadzi krótki szlak w kształcie pętelki, który idealnie doprowadzi nas z powrotem do punktu startu, nie można się tu zgubić. Po kilkudziesięciu metrach od startu pojawia się odnoga szlaku w prawo, która po kilkunastu metrach doprowadzi nas do stawiku utworzonego z jednego z kilku przepływających przez Esquesing strumieni. Bardzo romantyczne miejsce, w dodatku zaopatrzone w ławeczkę do podumania i stół kempingowy idealny na mały piknik. Esquesing położony jest na pofałdowanym terenie i wypływający dość bystro ze stawu strumień sprawia wrażenie prawie górskiego, co potęgują zielone przez cały rok jodły.
Nad stawem rośnie sumak octowiec (Rhus typhina), który teraz zrzucił już liście, a na pokrytych meszkiem gałęziach pozostaną aż do wiosny bordowoczerwone owocostany. Ojczyzną sumaka jest właśnie Ameryka Północna, ale zawędrował on do Polski i jest tam rośliną ozdobną ogrodów. Gatunku tego nie sposób pomylić z żadnym innym drzewem. Krótki pień sumaka octowca przeważnie tuż nad ziemią dzieli się na rzadko rozstawione, widlasto rozgałęzione konary przypominające poroże. Duże, pierzasto-złożone liście latem są błyszcząco ciemnozielone, jesienią zaś niezwykle efektownie się przebarwiają, przybierając całą gamę bardzo jaskrawych kolorów – od żółtego, poprzez pomarańczowy, aż do ognistoczerwonego. Kolejną ozdobę stanowią owocostany sumaka. Mają one postać dużych gęstych, zbitych, stojących na wierzchołkach pędów. Owocostany początkowo przybierają kolor czerwonobordowy, potem stają się rudo-brunatno-czerwone i gęsto owłosione. Niestety, sumak żyje zaledwie 15-25 lat.
Piszemy tyle o sumaku, ponieważ spotkać go można wszędzie, w parkach, przy ulicach, w lasach. Wszyscy traktują go jako roślinę ozdobną, a spełniał on przez setki, czy nawet tysiące lat bardzo ważną rolę w życiu Indian. Sumak octowiec jest źródłem dużej ilości witaminy C. Indianie używali go jako remedium na przeziębienia i szkorbut. I my go piliśmy, a Państwu podajemy dwa przepisy na przyrządzanie herbatki z sumaka (w smaku jak herbata z bardzo dużą ilością cytryny – bardzo smaczne, choć kwaśne).
Przepis 1. Zrywamy bordowe owocostany, od jesieni do zimy, zalewamy wrzątkiem – jedna kolba na szklankę lub dwie. Można pić po 10 minutach zaparzania i po wyjęciu kolby.
Przepis 2. Zalewamy kolbę zimną wodą i zostawiamy na 24 godziny, wyjmujemy ją i zdrowa herbatka z witaminą C gotowa. Uwaga, nie robić naparu z liści, niektóre źródła podają, że liście mogą być toksyczne, inne źródła temu zaprzeczają.
Zapraszamy do Esquesing tym bardziej, że niestety stary las z jakichś powodów powoli umiera – byliśmy tu tydzień temu i jest mnóstwo nowych zwalonych starych drzew, pnie padłych nie są usuwane, stanowiąc ciekawy obiekt fotograficzny – więc warto go zobaczyć jak najszybciej. Ludzi odwiedza go niewielu i prawie nikt nie przestrzega przepisu trzymania psa na smyczy.
Dojazd: Ze skrzyżowania Winston Churchill Blvd. i Hwy 401 do parkingu odległość 17,5 km, czas 16 min. Z autostrady 401 zjeżdżamy zjazdem nr 320 w Regional Road 25 na północ do Sideroad nr 5, skręcamy na zachód (w lewo), jedziemy do Dublin Line, skręcamy na północ (w prawo). Wjazd do Esquesing znajduje się zaraz za drogą dojazdową do kamieniołomu po lewej stronie, naprzeciwko pola golfowego. Koordynaty do GPS N43 32.313 W79 56.604 (można parkować na drodze Dublin Line lub przed wjazdem do Esquesing Conservation Area).
Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Mississauga
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 45/2012
Kanadyjska propozycja dla Polaków w Wielkiej Brytanii
Londyn Polacy pracujący dotychczas w Wielkiej Brytanii będą mile widziani w Kanadzie – mogą zniwelować niedobór siły roboczej. Minister imigracji podkreślił przy tym, że na ich korzyść działa znajomość języka angielskiego.
Angielski "The Independent" przytacza powiedzenie, że obcokrajowcy zabierają tylko miejsca pracy. Tymczasem tutaj rząd kanadyjski będzie zabierał Wielkiej Brytanii imigrantów.
Kanada boryka się z problemem niedoboru pracowników przede wszystkim w dziedzinach budownictwa i transportu, a także w następnej kolejności wytwarzania i usług. Rząd ma nadzieję, że Polakom mieszkającym do tej pory na Wyspach Brytyjskich będzie łatwiej się zasymilować – łatwiej niż Polakom przybywającym bezpośrednio z ojczyzny. Minister imigracji spotkał się w zeszłym miesiącu w Londynie w tej sprawie z przedstawicielami środowisk polonijnych. Ponadto planowane jest zorganizowanie w Manchesterze w przyszłym roku targów promujących polską społeczność w Kanadzie, co miałoby zachęcać do przeprowadzki.
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 44/2012
Usprawnianie imigracji - kolejne kroki
Toronto W przyszłym roku do Kanady przybędzie między 240 a 265 tysięcy imigrantów – tak przedstawił rządowe plany minister imigracji Jason Kenney.
W ten sposób napływ imigrantów utrzyma się na tym samym poziomie od siedmiu lat. Jest to zarazem najwyższy poziom imigracji w historii Kanady.
Rząd planuje jednak przyjąć mniej imigrantów w ramach programu dla wykwalifikowanych pracowników. Więcej ludzi będzie mogło natomiast zostać w Kanadzie w ramach programu Canada Experience Class (CEC). Jest to program, z którego mogą skorzystać osoby już będące w Kanadzie, np. studenci czy pracownicy czasowi.
Minister Kenney przyznał, że rząd stawia na ten program, bo ludzie, którzy mają już jakieś doświadczenie w kraju, są w lepszej sytuacji ekonomicznej, lepiej też odnajdują się w społeczeństwie.
Konserwatyści uzasadniają przedstawione podejście względami ekonomicznymi i wydatkami związanymi z utrzymaniem rodzin i uchodźców. Potrzebne jest więc utrzymanie wzrostu gospodarczego.
Kenney podkreślał, że imigranci mają swój udział w procesie odnawiania siły roboczej i pomagają Kanadzie pozostać krajem konkurencyjnym w skali światowej.
Forum z nr. 43
Aktualności
Zacznę od popularnego hasła wypisywanego na murach: "Komuno, wróć!". Ci trzeźwiej myślący pytali: A po co? Otóż 29 września br. zadzwoniłem do swego serdecznego przyjaciela do Polski. To, co usłyszałem w słuchawce, zwaliło mnie z nóg. Było to ostrzeżenie Straży Granicznej o tym, że rozmowa jest nagrywana. Zostawiłem krótką wiadomość, a właściwie pytanie do mojego nieobecnego przyjaciela: Waldek! Czy to nowy stan wojenny, czy komuna wróciła? Następnego dnia zadzwoniłem ponownie. Tym razem obyło się bez komunikatu Straży Granicznej.
Porozmawialiśmy sobie szczerze o sytuacji w Polsce i o powrocie komunistycznych metod kontroli Narodu. Byliśmy świadomi, że nasza rozmowa jest nagrywana, lecz nam to nie przeszkadzało w wyrażeniu opinii o obecnej władzy, o panującej w Polsce dyktaturze p. Tuska i Platformy Obywatelskiej.
Właśnie w dniu, kiedy dzwoniłem do przyjaciela, widziałem manifestację w Warszawie pod hasłem "Obudź się, Polsko". Tłumy Polaków, którzy budzili innych z letargu. Jeden z plakatów przypominał, że Milicja też była Obywatelska, a niektórzy uczestnicy do dziś czują jej siłę na swoich plecach, kiedy to rządzący przekazywali część władzy swojemu Narodowi za pomocą milicyjnej pały, a resztę – swoim agentom przy okrągłym stole. Duża część rodaków oddała swoje umysły w dzierżawę na tymczasową siedzibę PO-wskiej propagandy i teraz próbuje je odzyskać.
Ten marsz w obronie wolności i walki o prawdę odbył się we właściwym czasie. Jesień to okres wykopków i czas zacząć od kłamców, oprawców i oszustów wszelkiej maści. Naród potrzebuje swoich reprezentantów, a nie ciemiężycieli. Premierem zostaje się po to, aby służyć Narodowi, a nie po to, żeby go okłamywać i nim pomiatać.
Myślałem, że komuna to najgorsze zło, jakie się Polsce przytrafiło, ale POpłuczyny po komunizmie okazały się gorsze i groźniejsze, bo doprowadziły Polskę na skraj bankructwa ekonomicznego, finansowego, moralnego itd. Z moich obserwacji wynika, że za co się chwyci obecna koalicja, to wszystko zepsuje. W. Pawlak jest w każdej koalicji, która niszczy Polskę. Pytam więc, czy ten Naród jest tak głupi, czy tak cierpliwy i wyrozumiały? Przyjdzie jednak dzień zapłaty. Już dziś ta perfidna POlityka podzieliła rodziny, poróżniła przyjaciół i doprowadziła do tego, że kto ma w sercu Boga, Ojczyznę i rodzinę, to wróg publiczny nr 1. Przez ostatnie lata instytucje państwa polskiego kierowane przez obecną koalicję nie zdały egzaminu nawet jako firma pogrzebowa, jak twierdzi J. Pospieszalski. Inny publicysta stwierdził, że państwo polskie 10 kwietnia 2010 r. spadło w ruskie błoto i tam pozostało do dziś.
Smutne, że instytucje państwa służą do eliminowania przeciwników politycznych, tak jak ma to miejsce w walce AGORY i A.M. Skoro jestem przy Agorze, to proszę swoich rodaków, aby pisali petycje w obronie Michnika, by przy następnych zwolnieniach grupowych go nie zwalniali, bo tylko on może doprowadzić tę fabrykę poprawności politycznej do ruiny.
A teraz kilka zdań nt. ostatnich dni. Pierwsza sprawa to kompromitacja związana z odwołanym meczem piłkarskim z Anglią. Był taki film "Świat się śmieje". To, co się wydarzyło, ma ten sam tytuł: Świat się śmieje z głupoty PZPN i polskiego rządu, który wydał tak ogromne pieniądze na taki bubel. Gdyby to Szwedzi mieli grać z Polską, tobym to uznał za szwedzki POtop. Może ktoś nakręcił drugi odcinek tego filmu na stadionie telefonem komórkowym. Zapewne będzie mniej śmieszny, a bardziej żałosny. Ukarano kilku kibiców dwuletnim zakazem stadionowym. Deszczówka może nas uderzyć po kieszeni, jeśli Sejm uchwali podatek od deszczówki, chyba że stadiony zostaną z niego zwolnione lub rząd wyda zakaz opadów atmosferycznych.
UE otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla i najlepiej by było, gdyby ją odebrał D.Tusk, ponieważ ma swój wkład w tej dziedzinie. Jego służby zamknęły na kilka miesięcy jednego kibica, a mogły zamknąć wszystkich.
Na koniec rzecz najbardziej bulwersująca – publikacja zdjęć ofiar katastrofy w Smoleńsku. Rosjanin Anton Sizych z syberyjskiego Barnaulu opublikował je we wrześniu. Powstaje pytanie, kto otrzymał pozwolenie na robienie zdjęć przy trumnie i w kostnicy. Może to być prowokacja wewnątrzrosyjska lub polsko-rosyjska lub po prostu kogoś ruszyło sumienie. Zdjęcia te bardzo zdenerwowały i przestraszyły zwłaszcza te osoby, które wymienia się jako współwinne tej katastrofy. Osoba, która je opublikowała, pisze o innym przebiegu katastrofy niż wersja oficjalna.
Co ukrywają Rosjanie i co ukrywa polski rząd? To, co robi polska prokuratura pod kierownictwem cywilno-wojskowym, wzbudza odruch politowania nawet u laików. Podawanie do opinii publicznej takich komunikatów, że p. Seremet żąda lub domaga się czegoś od Rosjan, budzi śmiech. Aby czegoś żądać, należy wstać z kolan, bo na klęczkach można jedynie prosić o litość i umiar w ośmieszaniu przed światem tzw. polskiego wymiaru sprawiedliwości oraz państwa polskiego. Jeśli Panu Seremetowi odpowiada życie na klęczkach, to niech uwolni Polaków od swojej osoby, przenosząc się do Moskwy. Polski rząd nie potrafi wyegzekwować zwrotu wraku samolotu, czarnych skrzynek i innych rzeczy będących własnością państwa polskiego. Odwagę Prezydenta L. Kaczyńskiego zamieniono na tchórzostwo i wazeliniarstwo B. Komorowskiego. Tu nie chodzi o to, by coś wyjaśnić, lecz o to by zagmatwać i zamazać.
Premier Tusk i prokuratura poczuli się właścicielami 96 trumien i tego, co do nich włożono. Ekshumacje spóźnione i robione przez zaufanych ludzi pokazują stosunek Rosjan do polskich ofiar, a Premier z Prezydentem nawołują do bezgranicznej miłości i zaufania do Rosjan. Gdyby oficerom polskich służb groziło to, co rosyjskim za brak lojalności, o czym pisał Wiktor Suworow, to do tej katastrofy by nie doszło.
Premier też ostatnio obawia się podsłuchów. Te obawy są uzasadnione, bo może podsłuchiwać samego siebie, przez co może zrozumieć, ile głupot nagadał w swym kolejnym expose.
Ja tu narzekam na Tuska i jego służby za podsłuchy, a okazuje się że w porównaniu z innymi służbami, że to on jest przysłowiowy cienki Bolek. Te supersłużby założyły podsłuch w niebie i wiedzą, kiedy J. Chrystus przyjdzie ponownie na ziemię. Wiem, że przynajmniej od trzech lat robione są przygotowania do wielkiego widowiska na niebie w skali globalnej, kiedy ludzkość będzie mogła zobaczyć "na żywo" przyjście Chrystusa na ziemię. Na razie ma to być przekaz z Jerozolimy dla ludzi anglojęzycznych. Ktoś chce zakpić sobie z chrześcijan. Świat ma uwierzyć, że znów reporterzy byli we właściwym miejscu i czasie. Ciekaw jestem, ile osób da się nabrać na tę transmisję na żywo.
Stanisław Pietras
Burlington
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 43/2012
Sąd Najwyższy stanął po stronie Teda Opitza
Toronto Poseł konserwatywny polskiego pochodzenia, Ted Opitz – utrzymał mandat poselski w okręgu Etobicoke Centre; nie odbędą się tam wybory uzupełniające.
W czwartek rano Sąd Najwyższy uznał, że błędy proceduralne podczas głosowania w okręgu nie były na tyle istotne, by trzeba było unieważniać wynik wyborów, które Opitz wygrał 26 głosami przewagi nad Borysem Wrzesnewskim – wcześniejszym długoletnim reprezentantem tego okręgu, znanym w środowisku ukraińskim i polonijnym właścicielem Future Bakery.
Wrzesnewskyj wskazywał na błędy proceduralne i inne nieprawidłowości, jakie miały miejsce w trakcie głosowania.
Wcześniej sąd Ontario uznał, że wybory powinny być powtórzone, jednak tę decyzję zaskarżył do Sądu Najwyższego Ted Opitz.
Natychmiast po ogłoszeniu wyroku sądu Opitz wydał oświadczenie, w którym dziękował za starannie wyważoną decyzję.
Mimo przegranej, Wrzesnewskyj powiedział w Ottawie, że to dzięki jego działaniom najbliższe wybory będą lepiej pilnowane, na tym polega jego zwycięstwo.
Wycieczki koło domu: Terra Cotta
A jednak dałam się namówić ponownie na rower! Chociaż "namówić" to chyba za mocno powiedziane, bo gdy wypoczęłam po poprzedniej wycieczce, zaczęłam nabierać ochoty na kolejną. Więc ponownie zdecydowaliśmy się na Georgetown. Tym razem pojechaliśmy od dworca na północ, a naszym celem był obszar zwany Terra Cotta. Rowerami przemierzyliśmy łącznie 20 kilometrów i do tego 10 kilometrów pieszo, przy czym rowerem jechaliśmy tam i z powrotem tą samą drogą.
Tym razem mój mąż był ze mnie dumny i nawet nieco zaskoczony, że tak rzadko prowadziłam rower. Droga nie była jednak tak wyczerpująca jak poprzednio. Było zdecydowanie mniej podjazdów. Wiązało się to pewnie z tym, że spora część trasy prowadziła wzdłuż rzeki Credit.
Z dworca GO jedziemy ulicą King na wschód. Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania z Mountainview Rd. i skręcamy w lewo. Wjeżdżamy na wiadukt, pod którym biegną tory pociągu GO. Dalej ciągle prosto. Ten kawałek będzie trochę ciężej pokonać z powrotem, bo jest jednak kilka górek. W tę stronę prędkości nabranej za każdym razem na zjeździe wystarczy, bo wtoczyć się na kolejny pagórek.
Następnie musimy odbić w Main Street. Już ze skrzyżowania widać, że zaraz po skręcie w prawo będziemy przejeżdżać przez pierwszy most na rzece Credit. Znajdujemy się teraz w malowniczej wiosce Glenn Williams. Po prawej stronie mijamy szkołę i boisko, dalej – galerię sztuki, która obecnie wystawia prace wykonane ze szkła, i pub w stylu angielskim. Skręcamy w lewo, tak jak prowadzi główna droga. Tu mamy jeszcze przytulną księgarnię i kawiarnię. Ponownie przejeżdżamy przez rzekę. Po prawej kościół anglikański i znów most na Credit. Pod koniec, zanim zabudowania staną się nieco rzadsze, wzrok przykuwa jeszcze sklep ze starociami. Znajduje się po lewej stronie w stodole czy hali i nie sposób go przegapić. Na sporym placu przed nim stoją pomalowane stare łodzie. Nie wiem, czy one też są na sprzedaż...
W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania z 10. Linią, na którym skręcamy w lewo. Po raz ostatni mamy szansę spojrzeć na rzekę Credit. Z prawej strony ciągną się tereny ogrodnicze, a z lewej otwarte przestrzenie. Miejscami jest stromo. Mijając kolejne farmy, dojeżdżamy do następnego skrzyżowania. Trzymamy się swojej drogi, która widać, że będzie szła po łuku w prawo. Niedługo zmieni się też nawierzchnia, kończy się asfalt.
Po 5 – 10 minutach powinniśmy zobaczyć z prawej strony oznaczenia Bruce Trail. Podjeżdżamy jeszcze kawałek, mijamy stawy. Przy drodze parkują samochody. My przypinamy nasze rowery do znaku drogowego obok nich. W ten sposób 1/3 trasy mamy za sobą.
Wyciągamy czekoladę z plecaka i wracamy się do miejsca, gdzie widzieliśmy Bruce Trail. Na początku idziemy trochę w dół, potem się lekko wspinamy. Cały czas trzymamy się białych prostokątów wyznaczających szlak. W lesie już zdecydowana większość liści jest żółta. Szkoda, że słońce, które tak ładnie świeciło rano, zaczyna chować się za chmurami. Po południu zapowiadają mały deszcz. Idziemy, a ja patrzę na liście. Wśród tylu żółtych wypatruję czerwonych.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/GTA?start=30#sigProId14b710873f
Po drodze widać oznaczenia innych tras, ale my trzymamy się Bruce Trail. Te boczne szlaki zostały poprowadzone przez Terra Cotta Conservation Area. Przy szlaku natkniemy się też na osobliwą tablicę informująca nas, że możemy zostać zamknięci na tym terenie. Wcześniej teren ten służył za miejsce rekreacji, znajdowały się tu liczne parkingi, miejsca biwakowe, a nawet duży basen. Postanowiono jednak przywrócić temu miejscu pierwotny stan.
W końcu wychodzimy z lasu. Musimy tylko przejść po specjalnej drabince nad ogrodzeniem. Zaraz zaczyna się też Caledon Trailway – szlak poprowadzony w miejscu, gdzie kiedyś biegły tory kolejowe. Był to pierwszy oficjalny odcinek Trans Canada Trail, wybudowany przez The Hamilton & Northwestern Railway w latach 70. XIX wieku. Wchodził w skład Canadian National Railway, ale po roku 1980 zaczął wychodzić z użycia. Żeby zaznaczyć początek szlaku, ustawiono w tym miejscu duży kamień. Jest to wymarzona trasa dla rowerzystów i narciarzy biegowych.
W ten sposób dochodzimy do Winston Churchill Boulevard. Następnie skręcamy w lewo i idziemy poboczem. Niedaleko po lewej stronie znajduje się brama wjazdowa do Terra Cotta Conservation Area. Wjeżdżając od tej strony, można zostawić samochód na parkingu i najkrótszą drogą udać się do malowniczych jeziorek położonych na terenie parku. Dorosła osoba zapłaci za wstęp 5 dolarów, dla dzieci i seniorów przewidziano zniżki. My jednak nie przewidzieliśmy, że nie będzie można zapłacić za wstęp kartą, wobec czego jesteśmy zmuszeni dotrzeć z powrotem do naszych rowerów w inny sposób.
Z pomocą przychodzi tutaj Bruce Trail, a raczej jego boczna odnoga (która kiedyś była głównym szlakiem, co można rozpoznać po oznaczeniach na drzewach – widać, że miejscami spod niebieskiej farby przebija biała). Idziemy więc jeszcze kawałek ulicą Winston Churchill i wypatrujemy wejścia na szlak po lewej stronie. Jest ono dobrze oznakowane, przy drodze stał nawet samochód – widać więc, że nie tylko my nie zapłaciliśmy za wstęp.
Teren Terra Cotty od tej strony też jest ogrodzony siatką, nad którą przechodzi się po drabince. Skoro już tu jesteśmy, to też chcemy zobaczyć jeziora w parku. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania szlaków i podążamy najpierw za pomarańczowymi strzałkami w lewo (Vaughan Trail), a następnie też w lewo za różowymi. To McGregor Spring Pond Trail. Poprowadzi on nas do mniejszego z jeziorek. Tu jest już większy ruch. Tu zmieniamy szlak i dalej idziemy fioletowym Terra Cotta Lane początkowo w stronę parkingu, po czym odbijamy w prawo w stronę większego jeziora. Ruch w tym rejonie jest zdecydowanie większy – mijamy grupkę dzieci z panią przewodnik, a następnie sporą grupę Azjatów.
Okrążamy jezioro Wolf Lake. W wodzie odbijają się kolorowe drzewa. Wyobrażam sobie, jak ładnie musi tu być, gdy niebo nie jest zasnute chmurami. Tymczasem zaczyna kropić. Musimy wracać do rowerów.
Dochodzimy do kolejnego rozwidlenia szlaków, przy którym stoi tablica. Widać, że chcąc powrócić do bocznej odnogi Bruce Trail, należy skręcić w lewo. Tak też robimy. Niedługo potem boczny szlak dochodzi do głównego i dochodzimy do punktu, w którym zaczęliśmy wędrówkę.
Wsiadamy na rowery i pedałujemy z powrotem. Deszcz kropi, ale na szczęście nie jakoś specjalnie mocno. W drodze powrotnej decydujemy się jeszcze coś zjeść. Wybór pada na angielski pub. W środku jest dość klimatycznie. Z menu wypisanego na dwóch tablicach opartych o pianino wybieramy fish&chips oraz herbatę. Czekając na nasze zamówienie, wodzimy wzrokiem po zgromadzonych bibelotach. Mój bystry wzrok zauważa też poetycznie zwieszające się gdzieniegdzie pajęczyny. Jedzenie jest średnie i niestety potem po powrocie do domu boli mnie po nim brzuch. Mamy jeszcze trochę czasu, więc postanawiamy wypróbować też pobliską kawiarenkę, którą mijaliśmy po drodze. Tutaj wrażenia mamy dużo lepsze. Co prawda odpowiedź na pytanie, czy podają espresso, jest negatywna, więc pijemy zwykłą kawę, ale ciasta są bardzo smaczne. W menu są jeszcze różne rodzaje kanapek, zupa i quiche. Dwa ostatnie dania są inne każdego dnia. Ponadto wypiekany jest tu także chleb.
Udaje nam się dojechać na stację GO przed deszczem. Dopiero gdy już siedzimy w autobusie, zaczyna mocniej padać. Rowery się umyją. Ostatni rzut oka na miasto. Chyba jednak, mimo pierwszego doświadczenia, polubiłam okolice Georgetown.
Tekst i zdjęcia:
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 42/2012
Cyganie pod lupą
Ottawa Raport Canada Border Services Agency bazujący na danych zebranych w zeszłym roku zwraca szczególną uwagę na nadużycia finansowe i przestępstwa popełniane przez uchodźców z Węgier deklarujących pochodzenie romskie. Można nawet dopatrzyć się zorganizowanego działania mającego na celu wyłudzanie pieniędzy przeznaczonych na zasiłki socjalne.
Adwokaci i przedstawiciele środowisk cygańskich, w stosunku do których wysuwane są oskarżenia, twierdzą, że jest to element polityki rasowej i podtrzymywania negatywnych stereotypów dotyczących Romów.
Przedstawiony raport w dużej mierze pokazuje wyniki śledztwa mającego wykazać zorganizowane nadużycia i ich wpływ na system pomocy socjalnej w GTA. Ponadto zawiera analizę danych pochodzących od policji z południowego Ontario, instytucji finansowych i ontaryjskiego Ministerstwa ds. Społecznych i Socjalnych, które jest odpowiedzialne za przyznawanie zasiłków. We wnioskach znalazło się m.in. stwierdzenie, że węgierscy Cyganie stwarzają zagrożenie przestępcze, przy czym zachowawczo zaznaczono, że nie dotyczy to wszystkich przedstawicieli tej grupy etnicznej.
W raporcie zawarto np. wnioski o zapomogi składane pod fałszywymi nazwiskami, przypadki kradzieży czeków, opisy przypadków uchodźców, którzy nawet po deportacji otrzymywali zasiłki, czy przypadki przemytu ludzi, największego w historii Kanady (w procesie 12 osób zostało oskarżonych).
Wskazano też na przypadki uzyskiwania statusu uchodźcy przez osoby, które następnie opuszczały Kanadę z dużą ilością pieniędzy i dóbr materialnych, w tym sprzętu elektronicznego – przy czym raport nie podaje informacji o źródłach finansowania tych osób. Nie ma też danych, jaki procent uchodźców dopuszcza się wyłudzeń i przestępstw kryminalnych.
Gina Csanyi-Robah, dyrektor torontońskiego centrum społeczności romskiej, nazwała raport klasycznym przykładem utrwalania stereotypów rasowych. Powiedziała, że przedstawione zarzuty są niepotwierdzone i krzywdzące. Większość Romów, którzy starają się o azyl, chce się tu ustatkować, normalnie żyć w społeczeństwie, a nie myśli o wyłudzaniu pieniędzy socjalnych. Taki raport z założenia negatywnie nastawia urzędników imigracyjnych do Cyganów.
Okolice Georgetown
Im bardziej stromo się robi, tym bardziej czuję, że bolą mnie uda. Potem kolana. Aż w końcu daję za wygraną, schodzę z roweru i zaczynam go prowadzić. To jeden z ostatnich podjazdów i chyba najpoważniejszy w tym dniu. Szkoda tylko, że wypada pod koniec trasy. Torba od aparatu coraz bardziej ciąży na ramieniu, rower też z każdym krokiem wydaje się stawiać coraz większy opór. Nawet myśl o tym, że potem będzie w dół, nie bardzo mnie w tym momencie pociesza. A mój mąż tak bez problemu podjeżdża... Myślę sobie, że już nie chcę więcej jeździć na wycieczki rowerowe...
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/GTA?start=30#sigProId8921fb2961
A rano zapowiadało się tak spokojnie.
Do Georgetown, skąd postanowiliśmy wyruszyć, można dostać się pociągiem GO, jednak w soboty i niedziele zamiast pociągów kursują autobusy. Odjeżdżają co godzina z Union Station, linia 31F. Wybraliśmy się tym o 10.50. Na szczęście, tylko my mieliśmy do przewiezienia rowery, więc nie było problemu z brakiem miejsca na bagażniku z przodu autobusu.
Podczas godzinnej podróży mogliśmy się przekonać, że zaczęła się jesień. Widać coraz więcej kolorowych, przede wszystkim żółtych, drzew. Mamy szczęście, bo póki co pogoda dopisuje. Większość pasażerów wysiada w Brampton, do końca jedziemy tylko my i jeszcze jeden chłopak. Od dworca w Georgetown kierujemy się ku głównej ulicy – Guelph Street. Przy Tim Hortons robimy krótki przystanek, poprawiamy przy okazji dętkę w rowerze mojego męża. Wentyl jest krzywo ułożony i jakimś sposobem ucieka powietrze.
Ulica Guelph jest dość ruchliwa, więc na początku jedziemy po chodniku. Kierujemy się na zachód. Po lewej stronie mamy niskie pawilony handlowe, w których znajduje się restauracja "The Hungry Hollow", której gośćmi będziemy wieczorem. Skręcamy na światłach w ulicę Maple, która potem przechodzi w 17th Sideroad. Bardzo podoba mi się to oznaczanie bocznych i pomniejszych dróg numerami. Mam wtedy wrażenie, że droga jest na tyle zapomniana i mało ważna, że nikomu nawet nie chciało się wymyślić dla niej jakiejś bardziej oryginalnej nazwy. Ale to tylko wrażenie, drogi takie są normalnie uczęszczane.
Wyjeżdżamy poza miasto. Domy stoją coraz rzadziej, pojawiają się pola golfowe i widoki po horyzont. Pola i drzewa we wczesnojesiennej szacie. Teren zaczyna być pagórkowaty, co po jakimś czasie czuję w nogach. Jest to pewien rodzaj gry strategicznej, żeby w odpowiednim czasie zmieniać przerzutki, rozpędzić się, jadąc z górki, i potem siłą rozpędu podjechać pod następne wzniesienie jak najdalej. Na szczęście jest bardzo niewiele dróg bocznych, więc nie trzeba z tego powodu hamować.
Skręcamy w prawo w ulicę opisaną jako 5th Line. Tutaj nachylenie terenu jest łagodniejsze, ale czasem podprowadzam rower. W pewnym momencie zauważam oznaczenia Bruce Trail. Szlak przecina drogę. Niebawem widzimy parking – to Limehouse Conservation Area. Czyli mamy dla odmiany spacer.
Limehouse był głównym źródłem cementu dla pierwszych osadników w Ontario. Znajdowały się tu piece do wypalania wapna i kamieniołom. Czasy jego świetności skończyły się w początku XX wieku, około 1915 roku. Do tej pory można jednak zobaczyć ruiny zabudowań. Na potoku Balck Creek działał młyn.
Przy parkingu zaczyna się szlak Limehouse Side Trail, który bardzo szybko doprowadza nas do Bruce Trail. Ten z kolei przebiega przez ciekawy obszar zwany "Hole in the Wall". Chodzimy po skalistym podłożu poprzecinanym szczelinami często o znacznej głębokości. W pewnym momencie trzeba nawet zejść w dół po drabinie. Warto zwrócić uwagę na drzewa – nie są to jakieś pospolite iglaki, ale tuje, i to raczej wiekowe. Pierwszy raz zdarzyło mi się iść przez taki las.
Dalej szlak doprowadza nas do mostu na potoku Black Creek. Widać, że w tym miejscu brzegi są specjalnie wzmocnione, uwagę zwraca też kamienny łuk. Tu był kiedyś młyn. W tym miejscu wybieramy boczną odnogę Bruce Trail, która podąża wzdłuż potoku Black Creek. Zasadniczo wiedzie przez tereny leśne. Jest też miejsce, gdzie teren łagodnie wypłaszcza się nad potokiem.
Gdy docieramy z powrotem na parking, nasze rowery stoją tak, jak je zostawiliśmy. Czyli możemy jechać dalej. Na południu zaczynają zbierać się ciemne chmury, ale padać miało dopiero koło 17.00-18.00. Zjeżdżamy w dół 5th Line i niebawem trafiamy na skrzyżowanie. Tam skręcamy w prawo i droga zaraz wiedzie nas po łuku nad torami kolejowymi. Mimo że most nad torami jest raczej wąski, zatrzymujemy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. Widać perspektywę torów ciągnącą się aż po horyzont i jesienne drzewa po obu stronach.
Zaraz za mostem kolejne skrzyżowanie – na nim w prawo, a następnie w pierwszą w lewo. Znajdujemy się na 6th Line. Tutaj kolejna seria pagórków, na których moje nogi dają o sobie znać. Zbliżamy się do dość ruchliwej drogi, która na szczęście ma pobocze. Skręcamy w prawo. W towarzystwie samochodów nie będziemy jednak jechać długo. Droga biegnie dużym łukiem w prawo, a zaraz za nim widać skrzyżowanie ze światłami. Na światłach skręcamy w lewo. Teraz musimy kawałek podjechać (lub podprowadzić rower, bo jest pod górkę) i już wyglądamy bocznej drogi w prawo – 27 Sideroad.
W ten sposób wjeżdżamy w obszar Silver Creek Conservation Area. Niebawem możemy wyglądać znajomych oznaczeń Bruce Trail. Skręcamy w drugą drogę w prawo (to jest w dalszym ciągu 27 Sideroad) i niech nas nie zwiedzie, że nie jest asfaltowa. Zaprowadzi nas prosto na parking, przy którym krzyżują się szlaki. Tutaj rowery znów poczekają sobie przypięte do słupka.
Wybieramy Roberts Side Trail, przy którym znajduje się jeziorko. Kolorowe drzewa przeglądają się w jego tafli. Można chwilę odpocząć na pomoście. Szlak bardzo łagodnie pnie się do góry i łączy się z Bruce Trail, którym wracamy na parking.
Warto tu wspomnieć, że szlak został na tym odcinku poprowadzony krawędzią stromej skarpy, jest zalesiony, choć w kilku miejscach widać mniejsze lub większe prześwity. W dolinie płynie potok, a za nim wypiętrza się kolejne lesiste wzniesienie. Napotykamy też formy skalne znane już z Limehouse Conservation Area.
Od parkingu jedzie się przyjemnie, z górki. Zjeżdżamy do doliny jednego z dopływów Silver Creek. W tym miejscu utworzyło się niewielkie podłużne jeziorko, a wzgórza ciągnące się wzdłuż jego brzegów porastają kolorowe o tej porze lasy. Oczywiście zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie. A potem czeka mnie chyba najbardziej męczący odcinek, kiedy to nawet prowadzić rower było ciężko...
Droga, którą jedziemy, kończy się na skrzyżowaniu z 9th Line, która nawet ma swoją nazwę – Confederation Street. Skręcamy w prawo i potem już cały czas prosto do centrum Georgetown. Jest wieczór, robi się chłodno. Teraz znajdujemy się na otwartej przestrzeni. Gdy zabudowa miasta robi się bardziej gęsta, spadają pierwsze krople deszczu. Nie wygląda jednak, jakby miało szybko przestać.
Autobusy do Toronto są o tej porze co godzinę, decydujemy więc, że wrócimy tym przed 21.00, dzięki czemu zdążymy jeszcze coś zjeść. W końcu po takim wysiłku nam się należy. Udajemy się do wspomnianej już restauracji "The Hungry Hollow" i zamawiamy same niezdrowe rzeczy – smażoną rybę i hamburgera. Menu jest tu proste, ale jedzenie smaczne. Wywołałam zdziwienie u pani przyjmującej zamówienia, bo poprosiłam o herbatę. Pani zapytała, czy chcę Ice Tea, a ja na to, że nie, że chodzi mi o zwykłą gorącą herbatę. Pani dla porządku zapytała jeszcze, czy z mlekiem i cukrem, i ponownie się zdziwiła, bo ja nie uznaję takich herezji.
Siedząc w autobusie, myślałam, że to ostatnia taka wycieczka rowerowa. Jednak nie mam kondycji na takie pagórki, a płaskie odcinki można by policzyć na palcach jednej ręki. Czułam, jak mnie wszystko boli. Chociaż następnego dnia, jak trochę odpoczęłam, nie myślałam już tak rygorystycznie.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nowosielska-Augustyniak