Indiański horror (7)
21 czerwca Kanada obchodziła National Aboriginal Day. Wspominałem już o tym, pisząc, że zaczął się okres pow-wow'ów i że w wielu miejscach północnego Ontario w tym właśnie dniu odbędą się minipow-wow'y i minifestiwale. Tak w rezerwatach, jak i poza nimi.
Ja swoje 21 czerwca spędziłem w Thunder Bay na pow-wow w Marina Park, a tydzień po tym byłem na pow-wow w Whitesand, dość dobrze zarządzanym rezerwacie ulokowanym jakieś 200 kilometrów na północ od Thunder Bay.
Jednak nie o pow-wow chcę pisać, lecz o tym, jak na 21 czerwca odpowiedziały instytucje, z którymi wielu z nas się może spotykać na co dzień – w ten czy inny sposób. Pojawienie się takich czy innych komunikatów prasowych (media release) może świadczyć o dawno potrzebnych zmianach oficjalnego kursu w stosunku do rdzennych mieszkańców Kanady.
Na przykład EFTO (Elementary Teachers' Federation of Ontario), która zrzesza około 70 tysięcy nauczycieli szkół podstawowych zatrudnionych w Ontario w publicznych szkołach, wystąpiła z inicjatywą wypracowania "całościowej strategii mającej na celu wspomaganie równości i sprawiedliwości społecznej w ontaryjskich wspólnotach rdzennych mieszkańców [Aboriginals]". EFTO pisze o konieczności nawiązywania współpracy pomiędzy "Aboriginal leaders" i kanadyjskim rządem i o nieproporcjonalnym finansowaniu uczniów w szkołach utrzymywanych przez prowincję i tych, na których utrzymanie łoży rząd federalny. Różnica ta wynosi około 2000 dolarów rocznie na ucznia. Z mojego punktu widzenia to kolosalna dysproporcja, zresztą niczym nie tłumaczona.
Z racji czego moja 20-osobowa klasa w szkole w rezerwacie na północy Ontario ma dostać każdego roku o 40 tysięcy mniej niż jakakolwiek inna 20-osobowa klasa w jakiejkolwiek innej szkole w Mississaudze czy Toronto? Mając do dyspozycji te pieniądze, mógłbym kupić parę laptopów, smart board, czy chociażby kredki, by uczynić moim uczniom naukę bardziej atrakcyjną. Mając do dyspozycji te pieniądze, szkoła mogłaby zatrudnić woźnego albo wymienić szybę w mojej klasie – wybitą podczas zeszłorocznych wakacji. A tak? Sam musiałem sobie poradzić, blokując dziurę kawałkiem dykty przyklejonym do szyby duct tape, którą zresztą sam musiałem sobie kupić.
Jako nauczyciela, ucieszyło mnie wezwanie EFTO zawarte w memo: "As Canadians, we cannot allow those inequities to continue".Jeszcze bardziej ucieszyły mnie konkretne przedsięwzięcia, jakie EFTO już wcześniej zrealizowała: ufundowanie książek, program Right to Play działający w 35 rezerwatach północnego Ontario czy trasa trupy teatralnej wystawiającej Spirit Horse – sztukę teatralną dla dzieci traktującą o problemach rasizmu i stereotypów, przez jakie jest postrzegana rdzenna ludność Kanady.
Stereotypy te są w większości bardzo krzywdzące i biorą się z całkowitej niewiedzy na temat warunków życia Indian, Metysów i Inuitów. Sam spotykam się z nimi bardzo często w rozmowach ze znajomymi, którzy ciekawi są mojej pracy. Na szczęście, większość Rodaków, z jakimi rozmawiam, wykazuje się otwartym umysłem, zadaje sensowne i ciekawe pytania i zdaje się być w stanie wypracować nowe stanowisko w sprawie Indian, chociaż spotykam też ludzi (na szczęście rzadko), którzy uparcie tkwią w przekonaniu, że "Indianom to dobrze, bo nie płacą podatków".
Stereotypy, o których mowa, dostrzegł również spory kanadyjski bank (TD), który 18 czerwca opublikował specjalny raport (trzeci z kolei) na temat rdzennych mieszkańców Kanady. Widać ktoś doszedł do rozumu i planuje z myślą o przyszłości – populacja kanadyjskich Indian rośnie w bardzo szybkim tempie i za 20-30 lat ludzie ci będą stanowić cenną grupę klientów, zresztą już ją stanowią. Raport ma charakter wewnętrznego dokumentu firmy i ma raczej edukować jej pracowników niż rzesze klientów, niemniej jednak warto przytoczyć kilka z jego spostrzeżeń, śledząc jego bieg.
Stereotyp 1: Rdzenni mieszkańcy Kanady nie płacą podatków.
Odpowiedź: Niektórzy nie płacą, a niektórzy płacą.
Zgodnie z postanowieniami Canada Revenue Agency, rdzenni mieszkańcy Kanady płacą te same podatki i podlegają tym samym prawom podatkowym, co wszyscy inni. Z nielicznymi wyjątkami. Wyjątek stanowią tzw. "Indianie statusowi" (czyli mniej więcej połowa ludzi uważających się za Indian; o tym, kto jest "statusowy", a kto nie, decyduje punkt 87 Indian Act) zatrudnieni na terenie rezerwatu. Czyli gdyby przyjechali do Mississauga, czy też Toronto – już musieliby płacić podatek dochodowy.
Podobnie się ma z podatkiem od nieruchomości – zwolnione są z niego nieruchomości na terenie rezerwatu. Indianin kupujący dom w Thornhill zapłaciłby tyle samo property tax co i my. Podobnie jest z GST – by być z niego zwolnionym, Indianin musi dokonać zakupu danego dobra na terenie rezerwatu bądź mieć to tam dostarczone. Warto zauważyć, że sprawa dotyczy jedynie Indian – Metysi czy Inuici nie mają żadnych przywilejów tego rodzaju.
Stereotyp 2: Rdzenni mieszkańcy Kanady nie płacą za studia wyższe.
Odpowiedź: Niektórzy nie płacą, a niektórzy płacą.
Podobnie jak poprzednio – tylko statusowi Indianie i Inuici (ale już nie Metysi czy Indianie "bez statusu") mogą skorzystać z tego przywileju. Rząd opłaca koszty czesnego za studia, transportu z rezerwatu do uniwersytetu i stancji niektórym studentom. Chętnych jest więcej niż pieniędzy, więc liczba miejsc jest ograniczona. Zwykle mowa też o pierwszym kierunku studiów (jeśli Indianin zmieni zdanie i zechce zmienić kierunek albo skończy pierwszy i zechce studiować drugi – może nie dostać pomocy finansowej), albo o konieczności studiowania na odległość – poszczególne plemiona same decydują o tym, w jaki sposób chcą wykorzystać rządowe fundusze.
Stereotyp 3: Rdzenni mieszkańcy Kanady mieszkają w rezerwatach albo na prowincji.
Odpowiedź: Fałsz. Ponad połowa z nich mieszka w miastach. W samym Winnipegu mieszka około 25 tysięcy Indian.
Dalsze stereotypy, jakie raport opisuje, dotyczą bardziej szczegółowych zagadnień natury finansowej (co zrozumiałe w tym przypadku – raport koniec końców ma służyć bankowi), więc nie będę się nad nimi rozwodził. Kto ciekawy, może sam zerknąć w monitor, wpisawszy ten adres w przeglądarkę: http://www.td.com/document/PDF/economics/special/sg0612_aboriginal_myth.pdf
Skoro już rozpisałem się na tematy związane z pieniędzmi, to podsumuję to zdjęciami z pow-wow w Whitesand. Jedno z nich przedstawia ceremonię "give away". Give away nie musi się koniecznie odbywać podczas pow-wow, ale pow-wow jest dobrą dla niego okazją. Polega ono na tym, że jeśli ktoś chce w szczególny sposób uczcić jakieś ważne wydarzenie lub osobę, przygotowuje różnego rodzaju podarunki (może ich być nawet kilka setek lub tysięcy) do rozdzielenia pomiędzy członków wspólnoty. Położone na kocu czekają na nowego właściciela. Tradycyjnie "give aways" były okazją do rozdziału dobytku między członków plemienia, w tym możliwością pomocy dla rodzin biedniejszych lub mających mniej szczęścia podczas ostatnich polowań. Pomoc taka była bardzo taktowna, bo nie musiała stawiać obdarowanego w pozycji wdzięczności względem darczyńcy. Podarunek był ze strony darczyńcy czymś w rodzaju "zapłaty" za wspólne świętowanie ważnego wydarzenia.
W 1925 roku rząd kanadyjski w ramach polityki asymilacji Indian zakazał praktykowania pow-wow, a co za tym idzie ograniczył też możność "give aways". W latach 50. zakaz ten zdjęto.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Dwa światy (6)
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (6)
Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom. Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku. Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów. W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił. Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze! Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"... Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern. Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie. Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami. Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka? Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu. Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją. Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim. Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu. Aleksander Borucki Wunnumin Lake, Ontario Fot. Aleksander Borucki
Indiański horror (6)
Przeczytałem (już po wydrukowaniu), co napisałem w zeszłym tygodniu, i przyznam, że zrobiło mi się nieco głupio, bo to jednak chyba nieładnie nazywać ludzi "dwunożnymi bestiami". Z drugiej strony... ciągle jestem zły, gdy myślę o niedźwiedziach, które musiały zginąć przez ludzką głupotę i zwykłe lenistwo. Po rozmowach z miejscowymi okazało się, że nie dwa, lecz cztery niedźwiedzie padły ofiarą strzelaniny. Złapane w potrzask pomiędzy rzeką, jeziorem i osadą, wygłodzone brakiem pożywienia w lesie, musiały czuć kuszącą woń rozkładających się śmieci. W pewnym momencie głód i pokusa nasycenia się były już silniejsze od strachu przed człowiekiem. Musiały zginąć.
Wracając jednak do wspomnianego epitetu, jakim obdarzyłem moich gospodarzy... Oczywiście każda generalizacja jest krzywdząca. Spotkałem w rezerwacie mnóstwo wspaniałych, gościnnych, ambitnych i pracowitych ludzi, którzy pomimo krańcowej biedy potrafią cieszyć się życiem i czerpać radość z rzeczy tak małych jak błysk, jaki wschodzące słońce nadaje kroplom porannej rosy na trawniku przed domem (by się z takich rzeczy cieszyć, nie trzeba być Indianinem!). Niestety, spotkałem też sporo ludzi zagubionych, którzy sami tego nie widząc, powoli staczają się po spirali różnych nałogów i zamieniają się w bestie.
Stara (i dobrze znana) legenda Czirokezów (Cherokee) przedstawia taką sytuację: Mishomis (Grandfather) usiadł przy ognisku z dwoma wnukami, pouczając ich o różnicy pomiędzy dobrem i złem. "W każdym z nas jest zły i dobry wilk. Dobry wilk to miłość, współczucie, odwaga, hojność, dyscyplina, radość i wszystkie pozytywne, zalety charakteru, do których człowiek jest zdolny. Zły wilk to gniew, nienawiść, lenistwo, zazdrość, chciwość, nieporządność i wszystkie wady charakteru, do których człowiek jest zdolny. W każdym z nas bez wyjątku wre zażarta walka obu wilków." "A który wilk zwycięży?" – zapytał jeden z wnuków wyraźnie podekscytowany opowieścią. "Ten, którego karmisz" – odpowiedział Mishomis – "ten, którego karmisz."
W rezerwacie jak we szkle powiększającym widzi się ludzi, którzy karmią nie tego wilka, co trzeba. Stąd też spotkałem tam dzieci, które wymyśliły sobie całkiem zaawansowany system ucieczek z domu działający na takiej zasadzie (mniej więcej): jak moja mama pije i sprowadza do domu "złych ludzi", to ja idę do ciebie, jak twoja to robi, to ty idziesz do mnie, jak piją razem, to idziemy do twojej babci, jak babcia jest na Oxy (na prochach), to idziemy do mojego wujka, i tak dalej. Spotkałem dzieci, które miały siedem konsol do gier (X-box, Wii, PSP3) – oczywiście nie na raz, ale po kolei: co im rodzice kupili zabawkę, to zaraz po tygodniu – dwóch sprzedawali w lombardzie. Do moich drzwi co i rusz pukali ludzie chcący sprzedać a to jakieś podkoszulki, a to płyty DVD, a to telewizor...
Najgorsze jest to, że wydaje się, iż zamiast prewencji, zamiast sensownych alternatyw [rząd?] skupia się na leczeniu ludzi, którzy już ulegli nałogowi. Leczeniu bardzo mało skutecznym, skoro ci, którym uda się dostać do programu odwykowego i jakoś go ukończyć, wracają do tych samych toksycznych środowisk, z których zostali wyrwani. To tak jakby zamiast uczyć ludzi pływać, ktoś budował molo, z którego będzie mógł wyławiać z jeziora niedoszłych topielców, zresztą tylko po to, by wysuszyć na nich ubranie i następnie wepchnąć ich z powrotem do wody, by "ratowali" innych. Przerażenie człowieka ogarnia, jak zda sobie sprawę, ile pieniędzy, które są teoretycznie przeznaczane "na pomoc Indianom", po drodze od podatnika do rezerwatu jest pożartych przez biurokratyczne struktury rządowe, i nie mniej biurokratyczne a dodatkowo pewnie jeszcze skorumpowane struktury władzy plemiennej.
Wydawać by się komuś mogło, że nie mam co narzekać, bo pracując na północy, zarabiam jakieś krocie i mam – przynajmniej pod względem finansowym – wspaniałe warunki pracy. Słyszałem plotki mówiące o stu – stu dwudziestu tysiącach dolarów rocznie. Owszem, to się zdarza, ale nie gdzie ja pracuję, nie w północnym Ontario. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, w okamgnieniu zamieniłbym się z nauczycielem z Mississaugi czy Toronto, czy nawet Thunder Bay. Czemu to tak? Ano, nauczyciele w Ontario podzieleni są według kategorii A0, A1, A2, A3, A4, A0 będąc kategorią najniższą i prawie już niespotykaną, A4 zaś najwyższą. Moje wykształcenie (studia, studia podyplomowe, kursy doskonalenia zawodowego) plasują mnie w kategorii A3, co zresztą nie jest żadnego rodzaju osiągnięciem, bo większość nowych absolwentów Studiów Nauczycielskich ląduje w tej właśnie kategorii.
Najniższe stawki dla nauczyciela kategorii A3 (w zależności od regionu Ontario) wahają się pomiędzy 49 a 56 tysięcy. Wystarczy wpisać w Google "Where to Work in Ontario", by bez trudu znaleźć dokument OSSTF (Ontario Secondary School Teachers' Federation), a w nim dane o tym, ile które kuratorium (schoolboard) płaci. Ja pracuję w północnym Ontario, więc nie przysługują mi miłe dodatki w postaci "northern allowance" etc., a moja pensja jest niższa od pensji nauczyciela w Peel o około 6 tysięcy. Przy tym nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, które jest normą w większych kuratoriach oświaty. Nie mam planu emerytalnego, nie mam też dni chorobowych... Ba! Zachorowanie w rezerwacie wiąże się z ryzykiem niedostania wypłaty za dni nieobecności w pracy. A często pomimo choroby i tak trzeba przyjść do szkoły, bo nie ma nikogo, kto mógłby przyjść na zastępstwo.
Rząd stara się te dysproporcje wysokości płacy jakoś wyrównywać i przysyła do rezerwatów tzw. "salary enhancement", tyle że pieniądze dla nauczycieli mojej szkoły (w tym i dla mnie) gdzieś tam zaginęły w ogólnym biurokratycznym nieładzie, jaki panuje w urzędzie plemienia. Jest szansa, że po następnej kontroli finansowej (za rok czy dwa) rząd te pieniądze "odzyska", z tym że mnie już w rezerwacie nie będzie, więc nie będzie mi dane ich otrzymać. Trudno o dobre nastawienie do pracodawcy i w ogóle do swojej pracy, gdy się wie, że przez czyjeś lenistwo, tumiwisizm, czy też totalny brak kompetencji – nasze zarobki będą niższe o około 5 tysięcy niż mogłyby być.
A to w sytuacji, gdy wyjazd do pracy na północ wiąże się z dodatkowymi kosztami, takimi jak podróż, czy też transport lub zakup materiałów i pomocy szkolnych (w tym roku płacąc z własnej kieszeni, kupiłem ponad 30 książek, jakie były mi pomocne w szkole, bo materiały, które tam zastałem, były stare i niekompletne). Podobnie rzecz się miała z garnkami, zastawą stołową, patelniami i prawie kompletnym wyposażeniem kuchni, łazienki etc. Gdy w tym roku przyjechałem na miejsce, to zastałem w kuchni kilkanaście talerzy, ale nic poza tym – nie było żadnych misek, garnka, noży, żadnych środków czystości, w domu nie było firan, zasłon, prześcieradeł, poduszek... Dobrze, że w tym roku było przynajmniej łóżko. Albo się człowiek zdecyduje na zakrycie okien starą gazetą i ekstremalnym minimalizmem w kuchni, gotując wszystko przy pomocy czajnika i jednego widelca, albo to wszystkie rzeczy trzeba skądś przewieźć, przesłać, czy też po prostu kupić na miejscu. Gdy się ma mieszkanie i rodzinę w Toronto, a mieszka i pracuje na północy, siłą rzeczy trzeba utrzymywać dwa domostwa, a to kosztuje. Sporo.
Gwoli sprawiedliwości: owszem, można w Kanadzie zarobić jako nauczyciel 10 czy też nawet 12 tysięcy miesięcznie. Niektórzy z moich znajomych tyle zarabiają. Ale... pracują albo w Nunavucie, albo w NWT. Wydawałoby się: wspaniale! Czemu by nie pojechać na 2 – 3 lata i zarobić na townhouse? Każdy medal ma dwie strony i trzeba pamiętać o kosztach utrzymania na dalekiej północy. Znajomy dyrektor pracujący w NWT za wynajęcie pokoju płacił miesięcznie 1100 dol.
A ceny żywności? Nie z tej ziemi! (Zdjęcia pochodzą ze strony "Feeding my Family" założonej w geście protestu wobec cen żywności w Nunavucie).
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/Aleksander%20Borucki#sigProId496cdb8401
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Indiański horror (5)
Połowa czerwca, to i czas na rozpoczęcie pow-wow trail. Mój rezerwat już gościł swój w zeszłym tygodniu, w tym zaś tygodniu minipow-wow lub przynajmniej minifestiwale odbędą się pewnie w większości rezerwatów, bo w czwartek przypada 21 czerwca, czyli National Aboriginal Day (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców – słowa "aborygen" nie używam z oczywistych względów. W języku polskim kojarzy się ono przede wszystkim z rdzennymi mieszkańcami Australii. Nie mogę też napisać Narodowy Dzień Indianina, bo tutaj angielskie "Aboriginal" odnosi się tak do Indian [politycznie niepoprawny termin], jak i do Inuitów [Eskimosów – znowu politycznie niepoprawny termin] oraz Metysów). Ustanowione w 1996 roku "święto" nie cieszy się zbytnią popularnością w okolicach Toronto, ale i tu można liczyć na pow-wow czy jakąś imprezę. W sobotę, 23 czerwca, w Well Hills Park (na wschód od Bathurst & St. Clair) odbędzie się tradycyjny pow-wow.
Nasz pow-wow był lokalny, czyli raczej mały (niewielu tancerzy i zaledwie trzy bębny). Nie ma się czemu dziwić, skoro – jak zresztą wszystko tutaj – było organizowane w ostatnim momencie. Do zorganizowania pow-wow zatrudniono moją dobrą znajomą, ale i ona niewiele mogła zdziałać w zaledwie dwa tygodnie. Większość nielicznych przyjezdnych wyjechała rozczarowana, psiocząc, że nasz rezerwat nie chce się "dzielić". Innym – jak mnie – się podobała kameralna atmosfera imprezy, chociaż nie dało się uniknąć wrażenia bylejakości, ale – jak już pisałem – to tu towarzyszy prawie wszystkiemu.
Przy okazji dużych pow-wow widzi się zdecydowanie więcej komercji i czasami aż trudno się przebić do areny przez stoiska sprzedawców oferujących nam "mielone z bizona", polityzujące koszulki, dream catchery (częstokroć opatrzone nalepką "made in China", reprinty obrazów Roya Thompsona etc. U nas stoisk prawie nie było, za wyjątkiem jednego czy dwóch sprzedających wodę i napoje gazowane. Nieco rozczarowywał brak większego nacisku na tradycję: niby był sakralny ogień, ale nikt tak naprawdę o niego nie dbał, nikomu nie przeszkadzało to, że kobiety chodzą w spodniach (zresztą teraz to już chyba prawie niemożliwe, by znaleźć pow-wow, gdzie wymagane byłyby spódnice), zabrakło cedru u wejścia na arenę i tak dalej. Dzieciom jednak podobał się fakt, że za parę minut mało rytmicznego pląsania w niepełnych strojach dostały po 30 dol., które zresztą zaraz wydały w miejscowym sklepie płacąc po dolara za puszkę pepsi. Pod tym względem trochę mi to przypominało Halloween – impreza zrobiona głównie z myślą o dzieciach, które biegają w tę i we w tę w kolorowych strojach. Dorosłych tańczyło bardzo niewielu, zaledwie kilku miejscowych miało tradycyjne stroje. O pow-wow więcej innym razem.
Jak ostatnio pisałem – prawie każdy dzień w rezerwacie dostarcza materiału do przemyśleń. Na przykład wczoraj: siedzę w szkole i próbuję napisać coś sensownego na świadectwie ucznia, który opuścił 120 dni nauki, gdy nagle słyszę za oknem straszliwy hałas – jakieś wrzaski i sygnał klaksonu. Zerwałem się i już miałem wybiec na zewnątrz, gdy usłyszałem huk wystrzałów – cztery strzały ze strzelby i seria sześciu z pistoletu. Ochota na wychodzenie na zewnątrz nieco mi przeszła, ale nie na tyle, by jednak nie wyjść. Wskoczyłem na rower i pojechałem w kierunku przeciwnym niż nakazywałby rozum, czyli tam skąd dobiegały hałasy i strzały. Nikogo już tam nie było, zatoczyłem więc koło i wracałem do szkoły okrężną drogą, gdy zza krzaków wypadło kilku miejscowych, którzy zaczęli coś do mnie wrzeszczeć. Jeden z nich miał kij bejsbolowy, co zachęciło mnie do zbliżenia się do nich. Sportowcy – pomyślałem sobie – więc nie ma się czego bać. Obawiać się jednak było czego, bo właśnie całkiem nieświadomie przejechałem koło kilku niedźwiedzi, które powodowane głodem i skuszone zapachem organicznych odpadków walających się po rezerwacie, przywędrowały całą rodziną z lasu. Strzelanina trwała jeszcze jakiś czas, by ucichnąć pod wieczór. Jej efektem było to, że trupem padł tata niedźwiedź i niedźwiedziątko, gdy tymczasem niedźwiedzica dała dyla w gąszcz chaszczy za cmentarzem. Miejscowi podobno słyszeli jej zawodzenie całą noc. Na fejsbuku rozgorzała gorąca dyskusja nad bezpieczeństwem dzieci i westchnienia ulgi, że niebezpieczeństwo zostało (przynajmniej czasowo) zażegnane. Matki, które sprzedają ostatnią zabawkę ich dzieci w lombardzie (pawn shop), by mieć pieniądze na narkotyki i alkohol, zapłonęły świętym oburzeniem. Jakże tak można, by niedźwiedzie łaziły po ulicach rezerwatu?! Mnie ogarnęły raczej kwaśno-gorzkie myśli. Oczywiście bezpieczeństwo moich uczniów stanowi dla mnie priorytet, niemniej jednak żal pozbawionych głębszej świadomości niedźwiedzi, które kierowane głodem, prostym instynktem przetrwania zbliżyły się do siedzib dwunożnych bestii, które w narkotycznym głodzie czy w pijanym amoku częstokroć są bliskie skrzywdzenia swojego własnego potomstwa. Spoglądając na truchło niedźwiedzia bezceremonialnie zastrzelonego z ręki białego policjanta, po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, jak daleko miejscowi odeszli od swych tradycyjnych nauk.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/Aleksander%20Borucki#sigProId45038f6072
Tak poza tym to rok szkolny dobiega końca... Nie, nie dobiega. "Do-biega" sugeruje jakiś ruch, pokonanie jakiegoś dystansu w dynamiczny sposób. Tutaj rok szkolny dogorywa. Nie, też źle. Dogorywa sugeruje, że coś "gorzało", czyli że w jakimś tam momencie był gdzieś jakiś zapał. Tu rok szkolny co najwyżej zdycha. Jest 20 czerwca i dyrektorka stale wymiguje się od udzielenia nam jasnej odpowiedzi na pytanie, kiedy kończymy i na kiedy świadectwa powinny być gotowe. Gdy zapytałem ją o to prawie dwa miesiące temu, odpowiedziała: "A zarezerwuj sobie bilet na kiedy tam chcesz i nikomu nic nie mów. Co ty na to?". W odpowiedzi na ten poziom profesjonalizmu ołówek wypadł mi z ręki i potoczył się po podłodze pod szafę. Schyliłem się, by go podnieść, jednocześnie uchylając się od odpowiedzi. Teraz dyrektorka odmawia napisania mi listu referencyjnego i chce, bym sam sobie wypisał protokół z wizytacji mojej klasy i wypełnił formę ewaluacji...
No, chyba dam sobie same piątki, bo w końcu czemu nie.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Dwa światy (6.)
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario
Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom.
Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku. Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów.
W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił.
Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze!
Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"...
Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern.
Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie.
Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami.
Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka?
Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu.
Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją.
Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim.
Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Dwa światy (5)
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario
Ostatnie dwa tygodnie szkoły minęły szybko. Nie było mowy o jakimś tam nauczaniu, głównie próbowaliśmy jakoś przetrwać. Dzieciakom ani w głowie była szkoła, podobnie chyba ich rodzicom. Obecność uczniów spadła o połowę. Część w ogóle przestała przychodzić rano i pojawiała się mocno spóźniona po przerwie na lunch. Z nauczyciela musiałem przedzierzgnąć się w dozorcę i "wisieć na telefonie" dzwoniąc do rodziców z pytaniem dlaczego "Jaś" czy "Kasia" nie są w szkole. Oczywiście nikt się nie nazywa "Jaś" czy "Kasia". Imiona uczniów nie są szczególnie egzotyczne, poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Martini, Skye czy April. Większość imion uczniów, a zatem dzieci czy nastolatków, jest "świecka", w odróżnieniu od starszego pokolenia, które nosi imiona wyjęte żywcem ze Starego Testamentu: Ezra, Esther, Jordan.
Ciekawsze (z mojego punktu widzenia) pod względem egzotyki i specyfiki kulturowej są nazwiska. Oczywiście w osadzie tak małej jak Wunnumin Lake, jest ich zaledwie kilkanaście. Jednym z bardziej popularnych jest McKay (jak góra McKay w okolicach Thunder Bay), Mamakwa (makwa znaczy niedźwiedź), Mekanak (oznacza żółw), Wabasse, Shawinimash, Neshinapaise, Littledeer, Childforever, Winnepetonga, Sainnawap, Oskineegish, kilka wariacji związanych z "głową": Bighead, Whitehead, Roundhead, Yellowhead i moje ulubione: Nothing, które w zeszłym roku prawie przyczyniło się do konfliktu między uczniem i nauczycielem. Ten ostatni pytał uczniów o nazwisko i początkowo nie zrozumiał, że odpowiedź "Nothing" (nic) nie jest próbą naigrawania się. Zapytał więc ponownie i ponownie. Z każdym kolejnym razem coraz bardziej zdenerwowany, jednocześnie frustrując ucznia.
W Wunnumin Lake szkoła nosi imię Beardy – na cześć dziewczyny, która zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w latach 80. We wspominanym przeze mnie wcześniej Eabamet Lake (Fort Hope) szkoła nosi nazwę Yesno – od nazwiska założyciela. To ostatnie jest o tyle zabawne, że nazwisko, które przylgnęło do rodziny i zostało przekazywane przez pokolenia, wzięło się z przezwiska – człowiek, który je otrzymał, znał jedynie dwa słowa w języku angielskim (właśnie "yes" i "no"), mimo to odegrał znaczącą rolę w przyłączeniu się Fort Hope do sygnatariuszy traktatu numer 9.
Wracając jednak do szkoły – jej organizacja jest podobna do tego, co znamy z Toronto czy Mississaugi: zajęcia odbywają się od dziewiątej rano do południa, po czym następuje godzinna przerwa na lunch, po której uczniowie wracają (lub nie) do szkoły na następne trzy godziny – od pierwszej do czwartej. Jedną ze znaczących różnic jest brak codziennego odtwarzania kanadyjskiego hymnu, mimo że rezerwat (wbrew temu co myślą mieszkańcy) w myśl Indian Act "należy" do Korony. Tak czy inaczej, mamy w sumie pięć i pół godziny zajęć lekcyjnych, po odjęciu dwóch 15-minutowych przerw. Za długo na mój gust (wychowałem się w polskiej podstawówce, gdzie w klasie trzeciej zajęcia w sumie trwały trzy godziny: cztery 45-minutowe lekcje i jakoś się czytać i pisać nauczyłem), ale cóż, co kraj to obyczaj.
Zdaje się, że sześć godzin w szkole to za dużo również dla niektórych uczniów i w związku z tym przychodzą tylko na pół dnia. Godzinna przerwa na lunch to znacznie im ułatwia. Ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną był szczególnie zły pod tym względem. Nie dość, że atmosfera była znacznie rozluźniona, to jeszcze zima dała znać o sobie przez 30-stopniowe mrozy (przez kilka dni było poniżej 40°C, wliczając windchill). W Toronto pewnie pozamykano by szkoły, u nas jednak nikt się tym szczególnie nie przejął. Nieco mnie bawi fakt, że nikt tak naprawdę nie wie, jak zimno musi być, by szkoła odwołała zajęcia. Co roku jest inny dyrektor, nikt po sobie nie zostawia dokumentacji, a jak nawet zostawia, to gdzieś to wszystko ginie i szkoła tak naprawdę nie ma tzw. "SOP", czyli "standard operating procedure".
Podobno dyrektor może podjąć decyzję o zamknięciu szkoły przy -40°C (bez windchill), co jednak nie zwalnia nauczycieli od przyjścia do pracy. Tak czy inaczej było zimno, tak na zewnątrz, jak i w środku. W zeszłym roku ktoś zadał sobie wiele trudu, by przebić się przez trzy warstwy pleksi i szyb w moim oknie, a że szkoła ma budżet raczej ograniczony, w tym roku mam pojedynczą płytę pleksi. Na dodatek nie zamontowano jej odpowiednio i odstaje ona od framugi dobre półtora centymetra. Klasa jest więc zimna. Przez dwa dni z rzędu było w niej 12 stopni. Nie wiem, czy prowadzenie zajęć w takim stanie rzeczy jest legalne i zdaje się dyrektor miał podobne obawy, bo poprosił mnie, bym prowadził zajęcia w salce komputerowej. Początkowo wziąłem tam uczniów, ale po usłyszeniu ich opowiadań o tym, jak "mają w domu śnieg" (nawiewa przez nieszczelne drzwi lub okna), czy o tym jak "chodzą po domu w narciarskich spodniach" (bo jest tak zimno), doszedłem do wniosku, że moim uczniom ziąb niestraszny i spokojnie możemy wrócić do klasy, tym bardziej że maluchy z klas pierwszej i drugiej siedziały w swoich zimnych klasach. Zimno czy nie, show must go on.
Ziąb nie stanął na przeszkodzie temu, by wszystkie popołudnia ostatniego tygodnia szkoły wypełnione były zajęciami "na świeżym powietrzu". Niby wszystko świetnie: ski-doo rally, konkurs rzeźb ze śniegu, ślizgawka, ale jak tu się cieszyć, jak niektóre dzieci przyszły nieodpowiednio ubrane i strasznie zmarzły? Na szczęście rozpaliliśmy ogromne ognisko, przy którym można było się nieco ogrzać. Zastanawiam się, jak to możliwe, że rodzice nie tylko zignorowali listy ze szkoły z prośbą o porządne ubranie dzieci, ale i trzaskający mróz. Podzieliłem się moimi uwagami z miejscowymi nauczycielami, którzy smutno pokiwali głowami, nie tłumacząc jednak ani słowem, dlaczego tak się dzieje. W czasie innych rozmów nasunęło się jednak parę tematów, o których nie chcę pisać tuż przed świętami, w związku z czym zostawię je na czas późniejszy.
Cieszę się z przylotu na święta do Toronto, jednocześnie żałując, że nie mogłem zostać w Wunnumin Lake. Kalendarz zajęć jest tam napięty. Norman Hall – miejscowa "stodoła", w której odbywają się imprezy, codziennie będzie rozbrzmiewać dźwiękiem muzyki i głośnym śmiechem. Życie na północy jest ciężkie, nikogo nie rozpieszcza i nie szczędzi gorzkich rozczarowań i tragedii, mimo wszystko miejscowi potrafią się radować z rzeczy małych i śmiać do rozpuku. Śmieją się szczerze, głośno i bez zahamowań, co świetnie pokazuje Don Burnstick, indiański komik – do zobaczenia na www.you tube.com/watch?v=LZk8djys204
Właśnie takiego śmiechu do łez, śmiechu pomimo przeciwności życia życzę czytelnikom Gońca na przyszły rok.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Indiański horror (4)
Pisanie o moich "przygodach" tutaj jest łatwe, bo życie codziennie dostarcza materiału. Jak na przykład dzisiaj – jadę sobie rowerem przez wioskę, gdy nagle słyszę, że ktoś mnie woła. Zatrzymuję się więc i rozglądam. Acha – to jeden z moich uczniów. W szkole nie był od dwóch miesięcy, czyli mniej więcej od czasu, kiedy odwiedziłem jego rodziców, by powiedzieć im, że jestem zadowolony z jego postępów w nauce i że najprawdopodobniej przepuszczę go do następnej klasy. Zachęceni tym rodzice powiedzieli mu, że już się w tym roku wystarczająco nauczył i że nie musi już chodzić do szkoły.
Korzystam z okazji i mówię mu, co to ciekawego i fajnego robiliśmy w szkole, by go zachęcić do ponownego przyjścia. Uczeń zbywa to mówiąc: "Ja też miałem fajny dzień – cały dzień siedziałem w domu grając w gry i jedząc słodycze." Nie daję za wygraną: "Ale się pewnie niczego nowego nie nauczyłeś..." Uczeń odpowiada: "Nieprawda! Nauczyłem się, że jak się siedzi przy grach cały dzień, to się zwymiotuje." Biedny chłopiec – wrażliwy i zdolny, ale przy takim nastawieniu rodziców jego szanse na zdobycie wykształcenia i w miarę dobrego zawodu będą bardzo ograniczone.
Niestety, nie jest to jednostkowy przypadek. Od czasu, gdy śnieg stopniał i nastały cieplejsze dni, do szkoły przychodzi coraz mniej uczniów. Średnia frekwencja w mojej klasie w kwietniu i maju wynosiła nieco poniżej 50%, w czerwcu spadła do poniżej 30%, co oznacza, że czasami mam w klasie 1-2 uczniów. Gdyby to jeszcze byli ci sami uczniowie to można byłoby czegoś uczyć, tymczasem skład klasy się stale zmienia i czasami przyjdzie to ten, to tamten. W tej sytuacji nie pomaga fakt, że to klasa wielopoziomowa – uczę klasę 4/5/6, więc teoretycznie muszę mieć przygotowany materiał dla wszystkich trzech grup. W praktyce wygląda to tak, że moich uczniów 5 klasy nie widziałem już ponad miesiąc. Sam zapomniałem czego ich ostatnio uczyłem.
Oczywiście, próbuję interweniować, ale niewiele mogę wskórać. Miejscowa policja nie reaguje, pracownicy społeczni (Children Aid Society) nie są w rezerwacie mile widziani, więc pojawiają się średnio raz na dwa-trzy miesiące i nigdy nie są w szkole dłużej niż godzinę. Dyrektorka szkoły sprawę całkowicie ignoruje wychodząc z założenia: "mniej uczniów – mniej roboty." Wsiadam więc od czasu do czasu na rower i jeżdżę od domu do domu pukając do drzwi i próbując tłumaczyć rodzicom jak ważna jest edukacja ich pociech. Oczywiście gorąco mi odradzano tego rodzaju praktyki – nigdy nie wiadomo, co w takim domu można zastać. W społeczności, gdzie większość mieszkańców uzależniona jest od narkotyków czy alkoholu i gdzie nikt się nie krępuje dać komuś w twarz istotnie może to być niebezpiecznie. Póki co jednak nic złego mi się nie stało i dalej jeżdżę od domu do domu.
O ile mi otworzą, a zdarza się to coraz rzadziej, to zwykle mają przygotowaną jakąś historyjkę w stylu: "padał deszcz", "mój syn boi się psów, które wałęsają się po rezerwacie" (ciekawe, że boi się ich tylko w czasie lekcji, bo po szkole widzę go, jak jedździ na rowerze tam i z powrotem), no i najlepsze: "moje dziecko musiało mi pomóc w sprzątaniu / opiece nad młodszym rodzeństwem". Trudno mi zrozumieć jak to jest możliwe w przypadku, gdy żadne z rodziców nie pracuje i oboje siedzą cały dzień w domu. Większość rodzin jest wielodzietnych, co kończy się tym, że żadne z dzieci nie przychodzi do szkoły. Każdy się "opiekuje" każdym, czy jak?
Cieszę się, że przynajmniej nie uczę młodszych klas – ich nauczyciele spotykają się z zarzutami, że to oni są winni temu, że dzieci nie przychodzą do szkoły, bo nie kupują im zabawek i słodyczy. Sam wydałem już w tym roku ponad $2000 na zakup pomocy naukowych i materiałów szkolnych. Zabawne jak to jest: nikt nie oczekuje od policjanta, by sam sobie kupił pistolet czy kamizelkę kulodoporną, nikt nie oczekuje od chirurga zakupu własnych skalpeli etc, tymczasem nauczyciele wydają pieniądze nieustannie: a to halloween, a to Boże Narodzenie, a to walentynki, a to Wielkanoc... Przyznam, że bardziej mi się podobał polski system, gdzie szkoła była przede wszystkim miejscem nauki. Zresztą coraz bardziej doceniam czas i miejsce, w których dorastałem (może to tak dzieje się człowiekowi z wiekiem?). Polska szkoła dała mi wykształcenie, które pozwala mi bez większego trudu radzić sobie w Kanadzie. Uściskałbym swoich nauczycieli, gdybym ich gdzieś spotkał. No, może za wyjątkiem nauczycielki chemii.
Zastanawiam się czasami (nawet dosyć często) co ja tu w ogóle robię – wydawałoby się "na końcu świata", pracując w warunkach, które uwłaczają mojej godności, za marne grosze, bez jakichkolwiek dodatkowych benefitów. Cóż, to również "wina" (czy też "zasługa"?) mojej polskiej edukacji. Napakowano nam w szkołach w głowy romantyzmu, który każe rzucać się "na bagnety". Dorzucono do tego pozytywistyczne przekonania o słuszności przedsięwzięć takich jak "praca organiczna". Kazano mi naczytać się lektur takich jak: "Ludzie bezdomni", "Janko Muzykant", "Antek", "Lalka", "Siłaczka", itd. i teraz tu siedzę, podczas gdy moi znajomi w Toronto zarabiają po 15-20 tysięcy więcej na rok, mają ubezpieczenie zdrowotne i plan emerytalny.
Nie wszystko da się jednak przeliczyć na gotówkę – dzieci niby są wszędzie, ale wątpię bym ucząc w Mississaudze, czy Toronto miał co wieczór u swoich drzwi grupę nastolatków, którzy chcieliby ze mną pojeździć na rowerze, czy po prostu pogadać o grach. Czasami to męczy, ale w większości przypadków raczej dostarcza sporej satysfakcji tak zawodowej, jak i osobistej. To wszystko oczywiście (i niestety) kosztem rezygnacji z własnego życia rodzinnego. No, ale jak śpiewa Stanisław Sojka: "Życie nie tylko po to jest, by brać. Życie nie po to, by bezczynnie trwać. I aby żyć siebie samego trzeba dać."
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Dwa światy [4]
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (4)
W poniedziałek, 6 grudnia, dostałem prezent od świętego Mikołaja – ktoś tam czegoś nie dopatrzył przez weekend i szkoła była zupełnie wyziębiona. W mojej klasie temperatura nie przekraczała 10 stopni Celsjusza, więc poranne zajęcia były odwołane. Ucieszyłem się niepomiernie, bo od czasu do czasu miło jest dostać taki prezent od losu – pół dnia wolnego, a płacą pełną dniówkę. Radość moją szybko jednak zmąciła informacja o nieplanowanej naradzie ciała pedagogicznego.
Zebranie, według słów dyrekcji, miało się odbyć "już zaraz", co okazało się jedynie wybiegiem mającym na celu trzymanie nas w szkole przez cały poranek. Po blisko dwóch godzinach siedzenia w pokoju nauczycielskim w kurtkach, czapkach i szalikach i słuchania "już zaraz", "za 10 minut", "wkrótce", "za chwilę" w końcu zebrało się towarzystwo, by "planować" ostatni tydzień szkoły przed przerwą świąteczną.
"Planować" piszę celowo w cudzysłowie, bo planowanie, przynajmniej w myśl tego jak ja je rozumiem, zakłada jakąś komunikację, może być płaszczyzną wymiany idei, ścierania się koncepcji, lub przynajmniej okazją do udzielenia bądź też uzyskania podstawowych informacji. Nasze "planowanie" wyglądało zgoła inaczej. Przypominało grupowe przesłuchiwanie gromady sześciolatków w sprawie pomazanej kredką ściany. Jako "weteran" – jestem tu w końcu już drugi rok –wiedziałem już, co mnie spotka, i przyznam, że z "pewną taką satysfakcją" czekałem, by zobaczyć miny nowych nauczycieli.
Wszystko zaczęło się typowo – po ogłoszeniu przez PA (spiker), że spotkanie się zaczyna, oczywiście nauczyciele (przyjezdni) pojawili się pierwsi, jakiś czas po tym zaczęli pojawiać się miejscowi. Nie wszyscy oczywiście dotarli w porę i przez następne 30 minut spotkanie było systematycznie zakłócane przez spóźnialskich. Co mogło być powodem spóźnienia w sytuacji, gdy szkoła była zamknięta i nikt nie miał nic innego do roboty poza naradą – pozostanie zagadką na zawsze.
Przebieg narady był również typowy. Dyrektor szkoły (nowy w tym roku) zadaje logiczne pytanie: "Co zwykle robicie tu na święta?". Odpowiedzią są trzy minuty coraz bardziej natarczywej ciszy. W końcu jeden z podobnych jak ja "weteranów" łamie się i odpowiada... Czyni to z widoczną niechęcią i niepewnie, bo jak tu grać rolę weterana, gdy niektórzy z miejscowych mają ponad 20-letni staż pracy w tej szkole? Ci jednak milczą jak zaklęci. Dyrektor jednak wydaje się usatysfakcjonowany odpowiedzią, że jest Christmas Party, że są różne konkursy: rzeźb w śniegu, dekorowania drzwi, że jest świąteczny koncert i "kulig" (czyli ski-doo & truck rally).
"Chcecie zorganizować to ponownie?" – pada następne pytanie i znów odpowiedzią jest cisza, przerywana jedynie przez krzyki i piski uczniów, którym mróz niestraszny i którzy w najlepsze bawią się na zewnątrz. Lekcje mogłyby się odbyć bez problemu. Po kolejnych minutach dudniącej w uszach ciszy dyrektor z rezygnacją mówi: "OK, zrobimy tak jak zrobiliście w zeszłym roku".
Dzieli pracowników szkoły na grupy. Każda grupa ma za zadanie zaplanować jeden dzień ostatniego tygodnia szkoły. W mniejszych grupach miejscowi otwierają się bardziej, stale jednak unikają wszelkich sytuacji powiązanych z podjęciem decyzji czy koniecznością wykazania inicjatywy, z jednym czy dwoma wyjątkami. Mimo wszystko zebranie powoli się rozkręca, między miejscowymi zaczynają wybuchać dyskusje. Dyskusje odbywają się w Oji-Cree (czy jak kto woli w Anishininiimowin), są zaskakująco żywiołowe i jako takie ostro kontrastują z niedawną głuchą ciszą. Nikt nie tłumaczy ich przebiegu ani nie wyjaśnia, co zostało w ich wyniku postanowione. Na dźwięk angielskiego w ustach dyrektora wszystkie dyskusje – tak jak nagle wybuchły, tak nagle cichną i znowu można by było wsłuchiwać się w cykanie świerszczy, gdyby nie to, że za oknem sroga zima.
Zapada konsternacja. Biali się oburzają na taki "brak kultury", no bo jakże to tak, przecie można nie po angielsku podczas formalnego spotkania w szkole, której działalność jest w końcu utrzymywana z publicznych pieniędzy. Z naszych podatków! Czy to z braku odwagi, czy też z urażonej dumy, lub może chęci bycia taktownym nikt jednak nie prosi o tłumaczenie. Zresztą jak już prosi, to nieodłącznie z niekrytą pretensją w głosie. Nie prośba to, a żądanie raczej.
A miejscowi? Miejscowi bardzo niechętnie zabierają głos publicznie, w szczególności przy obcych. Niechęć ta jest na tyle silna, że potrafią zignorować skierowane do nich bezpośrednio pytanie. Ponadto Anishininiimowin to ich język ojczysty, czują się w nim swobodniej i właściwie dlaczego mieliby się "przystosowywać"? Było nie było, byli tu pierwsi. W końcu: bez wątpienia są znużeni tłumaczeniem rok w rok wszystkich tych oczywistości nowym nauczycielom, którzy mogą nawet nie doczekać końca czerwca.
Jedną z poważniejszych bolączek północnych szkół jest rotacja personelu: tak nauczycieli, jak i administracji. Przy tym w wielu wypadkach to albo nauczyciele, którzy tu trafiają, to świeży narybek absolwentów studiów pedagogicznych, z dyplomem w kieszeni i prawie całkowitym brakiem doświadczenia, albo nauczyciele emeryci dorabiający sobie na boku. W obu przypadkach może to skutkować wątpliwym poziomem nauczania. Pierwszym się chce, lecz nie wiedzą jak, drudzy może wiedzą jak, lecz niekoniecznie im się chce. W zeszłym roku WSZYSCY przyjezdni nauczyciele (czyli włącznie ze mną – siedem osób) w mojej szkole byli tuż po ukończeniu Teachers' College. Zdecydowanie zabrakło nam kogoś w rodzaju mentora, starego wygi, który pomógłby chociażby w przygotowaniu rocznych planów nauczania. W tym roku z naszej siódemki zostały trzy osoby. Z czterech pozostałych zaledwie jedna pracuje jeszcze jako nauczyciel, ale już w innej prowincji. Nie wspomnę już o tym, że przez szkołę przewinęło się dwóch dyrektorów, a w tym roku i tak jest nowy.
Uczniowie szybko wychwytują takie rzeczy i przyzwyczajeni są do zmian, więcej nawet – oczekują ich, lub (w przypadku co niektórych szkół) próbują je sami wywołać... Może nowy nauczyciel będzie lepszy (czytaj: pozwoli na więcej)? Może w ogóle nie będzie nauczyciela, to nie będzie i szkoły? Nie muszę chyba wyjaśniać, jaki to ma wpływ na ogólną dyscyplinę w klasach, szczególnie starszych. Czasami się dziwię, że uczniowie w ogóle reagują na jakiekolwiek polecenia kogoś, kto przyjechał nie wiadomo skąd i kogo tu wkrótce nie będzie. Jeden z uczniów ujął to zgrabnie swego czasu na drzwiach wejściowych szkoły przy pomocy niezmywalnego mazaka. Napisał: "bitches, bitches, come and go". Nic dodać, nic ująć.
Aleksander Borucki
Wunnmin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Indiański horror (3)
W zeszłym tygodniu pisałem o aferze, która wybuchła w związku z tym, że starałem się powstrzymać jednego z uczniów przed pobiciem drugiego. Agresor zdzielił mnie pięścią w twarz i parę razy pociągnął z łokcia, a nastepnego dnia przyszedł do szkoły jakby nigdy nic. Ja za to usłyszałem, że w pewnym momencie złapałem go za nadgarstek i będę się żegnać z pracą.
Przez tydzień żylem w niepewności, bo "zwolnienie" nigdy nie wygląda dobrze na resume. Koniec końców pogodziłem się z myślą, że będę pakował manatki, bo od początu roku co i rusz słyszę, że zaraz mnie wyrzucą. Raz nawet wezwano mnie na dywanik, bo postanowiłem "zastrajkować". Sprawa miała się następująco...
Jak już pisałem dzieci dostają w szkole darmowe śniadanie, drugie śniadanie i lunch. Sporo dzieci sprawia wrażenie wygłodzonych: jedzą pośpiesznie rozchlapując (lub rozrzucając) resztki jedzenia wokół swoich ławek, często idą po drugą, trzecią, czy nawet czwartą dokładkę. Wiele z nich nie zjada w całości swoich dodatkowych porcji i wyrzuca resztki do kosza w klasie: ogryzki jabłek, mleko i płatki śniadaniowe, rosół, niedojedzony hamburger i tak dalej. Oczywiście, moim zadaniem jest nadzorowanie tych przerw żywieniowych, które zwykle nie przebiegają spokojnie. Jednak nie to było powodem do mojego strajku.
Zastrajkowałem, bo pewnego dnia wyrzucono z pracy szkolną sprzątaczkę, by przyjąć na jej miejsce jednego z radnych plemienia, który nie pojawił się w szkole przez tydzień, bo akurat wyjechał na "obrady" do Ottawy. Radził jak to polepszyć warunki w naszej szkole, która tymczasem zaczęła cuchnąć. Teoretycznie mogłem sam sprzątać swoją klasę, ale z zasady staram się nie wyręczać w pracy kogoś, kto dostałby zapłatę za moją pracę. Wystarczy, że feralnego dnia strajku spędziłem prawie godzinę odśnieżając wejście do szkoły, by dało się tam w ogóle dostać. Uczenie w brudnej, śmierdzącej klasie nie wchodziło w rachubę. Powiedziałem dyrektorce, że wracam po lunchu i że ma być posprzątane, bo inaczej nie będę uczył. Oczywiście, nie było, mnie się za to dostało – usłyszałem od szefa urzędu plemienia, że nauczycieli, którzy chcieliby dostąpić zaszczytu bycia na moim miejscu jest na pęczki i następnym razem to mnie po prostu wyrzucą z rezerwatu.
A jednak mnie nie wyrzucili. Może zapomnieli, a może im się po prostu nie chciało. Ten ogólny brak chęci do robienia czegokolwiek jest wręcz porażający i wszechobecny. W ciągu tego roku przez naszą szkołę przewinęło się już gro miejscowych, którym absolutnie nic się nie chciało robić. Nie wiem komu przyznać palmę pierwszeństwa – pomocy klasowej, która handlowała w szkole narkotykami i często w ciągu dnia znikała na 2-3 godziny, czy też sekretarce, która przychodziła do pracy na jeden lub dwa dni w tygodniu, tylko zresztą po to, by spędzić czas na Facebooku, a może kierowcy autobusu szkolnego, który za pół godziny pracy rano i tyleż po południu inkasował zapłatę za sześć godzin pracy, a który też często znikał na dzień, czy dwa nikogo nie informując o swoich zamiarach. Oczywiście, ludzie ci mieli płacone pełną tygodniową stawkę – obojętnie czy byli w pracy czy nie.
Miejscowi wypracowali wielce interesujący "system". Polega on na rotacji zatrudnienia: zatrudnia się daną osobę na jakimś stanowisku (nieważne kto to, jakie ma kwalifikacje i co ma robić) tylko na okres potrzebny to uzyskania świadczeń socjalnych, czyli bezrobocia (EI). Nie liczy się jakość wykonywanej pracy, czy nawet obecność – chodzi o to, by nastukać wystarczającą ilość godzin, wtedy zwalnia się miejsce następnemu. Bardzo ważne są też koneksje – bez nich często nie można nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy. Większość stanowisk jest obstawiona przez bliskich krewnych i znajomych wodza i radnych plamienia. Rodziny niespokrewnione mają ciężkie życie. Jednak nie na zawsze – co dwa lata odbywają się wybory, co jest okazją do przetasowań personalnych i zwykle drastycznych zmian w polityce plemienia – część inicjatyw zostaje zatrzymanych, plany poprzedników skreślone.
Najlepszym przykładem jest tu miejscowa stacja uzdatniania wody – wybudowana osiem lat temu kosztem pięciu milionów dolarów stoi nieczynna, a z kranów cieknie żółtawa, cuchnąca ciecz, czyli woda pompowana prosto z jeziora, "uzdatniana" do użytku poprzez dodanie do niej chloru. Dobra do spuszczania wody w sedesie, ale już nie do gotowania, czy nawet płukania ust po myciu zębów. Wybudowana za jednego z poprzednich wodzów stacja popadła w ruinę za rządów następnych, którym nie podobała się lokalizacja stacji ("bo miała być nad jeziorem, a nie nad rzeką"). Niezabezpieczone rury popękały w zimie, bo ktoś postanowił zaoszczędzić na ogrzewaniu pustego budynku.
Wracając jednak do (prawie że) powszechnego tumiwisizmu i marazmu, to najbardziej boli on w wykonaniu dzieci. Pytane o przyszłość są często apatyczne i zblazowane. "Co chcesz w przyszłości robić?" Spotyka się najczęściej z wzruszeniem ramion i wyburczeniem "I don’t know". O ile to jeszcze w miarę normalna odpowiedź z ust nastolatka, to zdarzają się też i takie: "Siedzieć w domu i nic nie robić, i grać w gry na X-box, tak jak mój tata". "A z czego się utrzymasz?" - pytam. "Jak to z czego? Z welfare!" – słyszę odpowiedź. Inną "perełką" było: "Jak dorosnę, to chcę mieć czterdzieścioro dzieci, bo wtedy będę bogaty" "???" "Za każde dziecko dostanę Child Tax!"
Przyznam, że ubawiła mnie ta odpowiedź.
Dorosłym się nieco optyka zmienia, bo potrafią przyjść do szkoły i narzekać, że nie mogą wysłać dziecka do szkoły, bo nie mają pieniędzy na kalosze, czy zimowe kurtki dla swoich dzieci – ze względu na zbyt niskie stawki welfare czy właśnie child tax benefit. Cisną mi się wtedy na usta słowa "Góralu, czy ci nie żal..." ale wiem, że pozostałyby bez echa. Zastanawiam się, kiedy to się właściwie stało, że ten naród, ludzi swego czasu tak przedsiębiorczych i zaradnych został tak bardzo zniszczony.
Żeby opisać życie w rezerwacie najlepiej użyć innej piosenki (autorstwa kabaretu Otto):
Najeść się, wyspać, wypić i zapalić
Trzeba najeść się, wyspać, wypić i zapalić
Potem najeść się, wyspać, wypić i zapalić
No i najeść się, wyspać, wypić i zapalić.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Indiański horror (cz. 2)
Korespondencja własna z rezerwatu w Ontario (2)
Ostatnio opisywałem zniechęcające początki mojego uczenia w nowym rezerwacie. Pisałem, jak zaskakujący był totalny brak organizacji, który przejawił się między innymi zatrudnieniem jednego nauczyciela w szkole wymagającej czterech czy brakiem umowy o pracę (a pracuję już dziewięć miesięcy) i jakiejkolwiek polityki kadrowej. Z biegiem czasu takich "michałków" zaczęło pojawiać się coraz więcej...
Jedne – banalne, są zaledwie powodem do kwaśnego uśmiechu, inne tak absurdalne, że przyprawiają o zawrót głowy. W końcu jednak tych sytuacji rodem z Kafki mnoży się tyle, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie jest bohaterem perfidnego psychologicznego eksperymentu, jaki narodził się w głowie jakiegoś szaleńca.
Jak na przykład wczoraj – po szkole poszedłem na rower (jedna z niewielu rozrywek, jakich tu doświadczam). Przez ostatnie dwa tygodnie padało, więc nie mogłem cieszyć się jazdą na rowerze – nie ze względu na to, że bałem się, że zmoknę, bo w końcu z cukru nie jestem, ale przez to, że miejscowe drogi rozmiękły i trudno mówić o "jeździe", gdy koła grzęzną aż po osie w błocie. Wczoraj właśnie przestało padać, więc nie namyślając się wiele, wskoczyłem na siodełko i pognałem przez rezerwat. Nigdzie ani żywej duszy. Miejscowi narzekali na deszcz, że niby przeszkadza w organizowaniu wszelkiego rodzaju spotkań towarzyskich na świeżym powietrzu, ale gdy już przestało padać, pozamykali się w domach, zostawiając rezerwat we władaniu muszek (black flies) i komarów. Bestie widać wygłodniały przez dwa tygodnie deszczu, bo rzuciły się na mnie z zajadłością godną większego drapieżnika.
Jeździłem tak samotnie po rezerwacie z jednego końca na drugi (w góra 15-20 minut można go objechać wzdłuż i wszerz) i zastanawiałem się nad koszmarem tego roku. Nie spisywałem "wydarzeń" na bieżąco, więc wiele z nich umknęło już mej pamięci, bo szczerze mówiąc, chciałbym o nich zapomnieć jak najszybciej. Gdybym wierzył jakiemuś systemowi przekonań zakładającemu reinkarnację i karmiczną sprawiedliwość przejawiającą się w ewentualnym awansie (lub degradacji) w każdym kolejnym wcieleniu, już teraz cieszyłbym się na myśl o kolejnym życiu: pewnie narodziłbym się jako jakiś książę pełnej krwi, albo przynajmniej gwiazda muzyki disco polo. Jednak jako chrześcijanin, nie mam takich złudzeń i jedyne, co mi przychodzi na myśl, to słowa Zbawiciela: "Eli Eli lama sabachthani?".
Ściemniało się, więc postanowiłem wrócić do domu, tym bardziej że mnóstwo w okolicy niedźwiedzi. W zeszłym tygodniu naliczyłem osiem sztuk, gdy wracałem ze świętej indiańskiej góry (ale to już inna opowieść). Przed domem sąsiada zobaczyłem ognisko i matkę jednej z moich uczennic. Jako że rodzice zwykle uchylają się od rozmów z nauczycielami (na wywiadówkę przychodzi może jedna, dwie osoby na dziesięć), postanowiłem tam podjechać, ogrzać się przy ogniu, bo wieczór był raczej chłodnawy, i trochę porozmawiać. Jednym z problemów uczenia w rezerwacie jest to, że czasami człowiek nie ma z kim porozmawiać. Siedzi się w szkole z 9-10-latkami cały dzień, a potem doświadcza się społecznej izolacji. Po pół roku człowiek łapie się na tym, że zaczyna myśleć jak nastolatek.
Rozmowa przebiegała nawet dosyć przyjemnie, choć w pewnym momencie musiałem się bardzo pilnować, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem – moja rozmówczyni klęła bowiem jak szewc (po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja i już go tak nie razi to, że "co drugie słowo to k...wa"), i tak sobie kląć, ciągnęła: "Nie wiem, czemu ten pie...y wódz i ta jeb...a rada plemienia nic nie robią w sprawie tej poj...ej szkoły. Martwię się, że moja per...a córka nie uczy się w szkole...".
"Uczy się całkiem dobrze – odpowiedziałem – nigdy nie miałem z nią większych problemów, chociaż muszę przyznać, że strasznie klnie i wyzywa innych uczniów od najgorszych bez wyraźnego powodu."
"No tak, kur...a, nie wiem, skąd ona to ma... – zmartwiła się mamusia. – Może inne poj...ne dzieci w szkole klną" – pośpieszyła z wyjaśnieniem.
"Pewnie tak właśnie jest" – pośpiesznie się zgodziłem, by zmienić temat na mniej ryzykowny.
Coraz bardziej doceniam to, gdzie i kiedy się wychowałem. W moich stronach nikt nikogo nie wyzywał od "pier...ych pi...d" ot tak sobie. Pamiętam, jak w swoim rodzinnym Bytomiu wystawałem w sklepiku osiedlowym w kolejkach otoczony gromadą górników, którzy właśnie skończyli swoją dzienną szychtę (zmianę), i oczywiście codziennie musieli to opić. Czasami umykało im jakieś przekleństwo, gdy się za bardzo zapędzili w rozmowie, ale wtedy "Žena za pultem" (pani sprzedawczyni) zachrypniętym głosem Jana Himilsbacha oświadczała "Bo nie sprzedam!" i gromada utytłanych węglowym pyłem chłopów momentalnie zmieniała temat konwersacji z "Kur...a, ale tyn sztygar to gizd pieruński!" na "Ale dziś słoneczko ładnie przygrzewa i ptaszki w parku tak miło świergoczą. Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty!" Zaiste "it takes a village to raise a child" – pani sklepowa i górnicy mimowolnie byli moimi nauczycielami manier.
Ponarzekaliśmy sobie jeszcze trochę przy tym ognisku, gdy przyjechał mój sąsiad. Wcześniej też jeździł na rowerze, ale w pewnym momencie jakby zapadł się pod ziemię na widok nadjeżdżającego radiowozu. Człowiek dosyć miły, bo zaproponował mi okazyjne kupno telewizora. Problem w tym, że nie wiem jeszcze jakiego, bo do wyboru są 42-calowy, 52-calowy, 37-calowy. Zastanawiam się, czy ten 42-calowy to czasem nie mój. W takim przypadku dostawa/odbiór nie byłyby problemem, bo po prostu uiściłbym zapłatę, a telewizor już stoi w mojej sypialni. Chyba byłoby to najlepsze rozwiązanie, bo człowiek jest dosyć zajęty – jak nie sprzedaje telewizorów, to (jak wieść gminna niesie) jest miejscowym dilerem narkotyków. Oczywiście wszystko to "plotki, pomówienia, oszczerstwa" gdy go zapytać, policja ma jednak na to wszystko inne zdanie.
Cóż, czasem jest tak, że ktoś musi się mylić. Ja sam nie wiem. co myśleć, bo w końcu jakby ten miły człowiek (chyba jakiś hipis, bo mimo tego, że w domu nie ma ani prądu, ani wody, ciągle chodzi uśmiechnięty), który już trzy razy w tym roku proponował mi zapalenie skręta, mógłby trudnić się przestępczą działalnością?
Sąsiadów mam czterech – dwóch jest obecnie "poszukiwanych" przez policję, trzeci mnie unika, bo pożyczył ode mnie pieniądze (na wieczne oddanie), a czwarty... ech, syn czwartego niedawno zwyzywał mnie od najgorszych, raz trzepnął pięścią, a trzy razy z łokcia w twarz, bo nie pozwoliłem mu pobić mniejszego chłopca. Oczywiście musiałem to zgłosić na policję, co odbiło się na dobrosąsiedzkich stosunkach raczej niekorzystnie. Cieszę się, że mnie nie postrzelił z wiatrówki, bo w końcu jest znany z tego, że w przypływie gniewu strzela z wiatrówki do dzieci, które są niemiłe dla jego syna.
Skoro już mowa o tym... Zastanawiam się, czy bycie nauczycielem to istotnie taki dobry wybór. W minionym tygodniu musiałem przerwać trzy bójki, w jednym z przypadków nawet użyć siły i odepchnąć silniejszego napastnika od mniejszego chłopca. Zostałem przez to zwyzywany i obecnie czekam na decyzję o moim dalszym losie. Rezerwat szumi od plotek o moim rychłym zwolnieniu, co przeszkadza w uczeniu mojej klasy, bo uczniowie stale pytają, czy już zostałem zwolniony i kiedy wyjeżdżam. Tłumaczę im, że jeśli coś takiego nastąpi, to dowiem się o tym ostatni, ale nie bardzo im to trafia do zrozumienia.
Cóż, jak mnie istotnie zwolnią (dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego), to po prostu będę miał wcześniejsze wakacje i więcej czasu, by opisać do "Gońca" uroki życia na północy.
Aleksander Borucki
Północne Ontario