farolwebad1

A+ A A-

Życie po skoku [4]

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

 

Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko: – No tak, wszystkie śmieci do nas...

mariusz1

Wreszcie coś znaleźli: radomski Dom Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy. Nazwa tej instytucji wyrwała mnie z apatii, a bierność zastąpił potworny lęk. Tu, na rehabilitacji, spędziłem blisko rok, wszyscy mnie znali, czułem się bezpiecznie. Byłem przerażony koniecznością przeprowadzki w obce miejsce pełne nieznanych ludzi, od których mam być zależny. Już nawet nocny płacz nie przynosił ulgi, a ja wariowałem, bo czułem się jak w pułapce bez wyjścia: nie mogłem wrócić do domu, nie mogłem zostać w miejscu, które znałem.
Znów wróciły myśli o śmierci. Strach przed przeprowadzką stał się stałym towarzyszem. Czas na wyznanie – muszę opowiedzieć o rzeczy, o której nikomu jeszcze nie mówiłem. Nie wiem, czy powinienem o tym wspominać, bo jest to cholernie niełatwe, ale chcę to ostatecznie zrobić. Tak bardzo się bałem przeniesienia w nowe miejsce, że wziąłem z szuflady wszystkie leki, jakie miałem, podjechałem do łazienki i łyknąłem po kilka z każdego rodzaju tabletek. Teraz miałem pewność: wreszcie będę wolny. Potem ruszyłem do pielęgniarek i poprosiłem, żeby pomogły mi się położyć do łóżka. Marudziły coś, żebym jeszcze posiedział, ja mówiłem, że jestem zmęczony i śpiący, a tak naprawdę w mojej głowie było już kolorowo. Gdy tylko znalazłem się w łóżku, natychmiast zasnąłem i nic więcej nie pamiętam. Rano zbudziłem się normalnie (około szóstej), choć byłem bardzo oszołomiony. Nie pamiętałem nawet, że wziąłem te tabletki. W czasie śniadania pielęgniarka przyszła podać leki i sięgnęła do szufladki. Gdy zobaczyła, że jest pusta, zapytała, gdzie są lekarstwa. W jednej chwili przypomniało mi się, co wczoraj zrobiłem! Coś tam jej mętnie odpowiedziałem, ale nie zrobiła żadnej afery, choć na pewno nie byłem przekonywający. Większość lekarstw, które zażyłem, to były witaminy oraz amizepin o właściwościach usypiających. Samobójstwo się nie udało, a lęk wciąż mnie nie opuszczał. Przychodziło mi do głowy sporo innych rozwiązań. Wstydzę się, gdy teraz je sobie przypominam.


Któregoś dnia na porannym obchodzie dowiedziałem się, że ktoś z tego domu pomocy ma przyjechać zobaczyć, jak wyglądam i w jakim jestem stanie. Od tamtego ranka strach był jeszcze większy. Tego samego dnia okazało się, że moim udziałem będzie jeszcze jeden lęk. Pielęgniarki namówiły mnie na kąpiel w wannie (pierwszy raz od wypadku). Myślałem, że wszystko będzie w porządku, bo – szczerze mówiąc – bardzo chciałem tej kąpieli, ale nie wiedziałem, że tak zareaguję na widok wody. Gdyby nie rurka w gardle, krzyk usłyszałby cały Radom. To było okropne: kiedy włożyli mnie do wanny, wpadłem w histerię. Wydawało mi się, że woda wciąga, wyrywa z rąk pielęgniarek i chce utopić. Błagałem więc, żeby mnie wyciągnęli i ratowali, choć tak naprawdę nic złego się nie działo.
Kiedy się uspokoiłem i dochodziłem do siebie, przyszedł czas na spotkanie z kimś z domu opieki. Wczesnym popołudniem przyjechały dwie panie (jedna miała się okazać moją nową oddziałową, a druga pielęgniarką). Chciałem dobrze wypaść i przywitać je uśmiechem, ale – jak zwykle – dostałem kopa. Zanim do mnie podeszły, zaczęły rozmawiać z lekarką. Słyszałem każde ich słowo.


– Dlaczego on ma trafić do nas? Nie można było umieścić go gdzieś indziej? Próbowaliście w innych ośrodkach?


– Rozmawialiśmy z kilkoma domami – odpowiedziała lekarka – i tylko wasz wyraził zgodę na przyjęcie Mariusza.
Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko:
– No tak, wszystkie śmieci do nas...


A potem weszła do mojej sali z uśmiechem na twarzy i zapewniła, żebym się nic martwił i że wszystko będzie dobrze.


Miałem ochotę zwymiotować.


Tak ma wyglądać mój dom? "Wszystkie śmieci do nas"? Więc jestem dla nich śmieciem, a nie człowiekiem. Wyrok był ostateczny: trafiam w miejsce, gdzie nikt nie będzie się ze mną liczył.

Panika. To uczucie zdominowało dzień przeprowadzki. Tata bezskutecznie próbował mnie uspokoić, a ja nie mogłem powstrzymać łez przy pożegnaniu z ludźmi, z którymi spędziłem ostatni rok. Wiedzieli o mnie wszystko i potrafili pomóc, a ja musiałem ich opuścić. Jechałem jak na ścięcie i modliłem się, żeby karetka nie dotarła na miejsce. W końcu jednak dojechaliśmy.
Patrzyłem przerażony na placówkę i jej personel. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na powitanie wyszła bardzo sympatyczna grupa – pielęgniarki, salowe, kilka innych osób. Ci zupełnie obcy ludzie patrzyli na mnie i uśmiechali się. Ktoś wygłosił powitanie, ktoś inny zapewnił, że zrobią wszystko, abym był szczęśliwy i czuł się tutaj jak u siebie. Atmosfera była niezwykle przyjazna i widziałem, że wszyscy starają się, jak mogą, żebym przestał się bać i im zaufał. Od razu nazwali mnie swoim pupilkiem – no, w końcu zostałem najmłodszym mieszkańcem tego domu. Robili wszystko, żebym poczuł się dobrze, i nie było w tym grama udawania. Zacząłem rozumieć, że niekoniecznie musi być tutaj źle.
Kolejne pozytywne zaskoczenie to pokój – prawdziwa kawalerka, cała dla mnie! Potem szefowa domu zapytała, czy chciałbym mieć telewizor. Nie do wiary! W tej jednej chwili cały strach i wszystkie obawy odeszły w niepamięć. Pomyślałem jeszcze o tej pielęgniarce, która powiedziała, że "wszystkie śmieci do nas" – nie życzę jej tego, ale może kiedyś los jej przypomni, że nie można w ten sposób nazywać ludzi.
Pierwsza noc była nieprzespana. Nocną zmianę miała wtedy Asia, która okazała się najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek mogłem mieć. Polubiliśmy się od razu. Była taka opiekuńcza i miła – było bardzo gorąco, a ona przyniosła wiatrak. Rankiem poznałem kilka nowych osób, które były równie przyjazne. Bałem się tylko jednej – mojej oddziałowej. Wygląd kogoś mało przyjemnego był jednak mylący, bo okazała się bardzo sympatyczną i dobrą kobietą. Do dziś (podobnie jak na panią przełożoną) zawsze mogę na nią liczyć.
Każdy dzień przynosił coś nowego: ludzi, miejsca. Czułem wsparcie całego personelu, a przyjaźń z pielęgniarką Asią kwitła. Teraz już wiedziałem na pewno, że w tym domu nic złego mnie nie spotka. Rehabilitacja przebiegała pozytywnie, był tylko jeden kłopot: niewygojona odleżyna. Z małej ranki powstała ogromna gnijąca i straszliwie śmierdząca dziura sięgająca aż do kości. Kiedy zobaczyła to moja siostra Ania, tak bardzo się zezłościła, że natychmiast wynajęła karetkę z lekarzem i pojechaliśmy do Konstancina. Tam, mimo wysokiej gorączki i wręczonej łapówki, nie chcieli mnie przyjąć. Musieliśmy wrócić do Radomia.


Następnego dnia siostra pojechała z rodzicami do Otwocka. Udało się: Ania zapłaciła tyle, że zgodzili się mnie przyjąć. Mało tego, jakiś profesor obiecał nawet skierowanie do Warszawy na oddział otolaryngologiczny, gdzie usuną mi tę znienawidzoną rurkę, a potem być może uda się przeprowadzić operację kręgosłupa. Znów zaczęły się wielkie marzenia i wielkie nadzieje.
Złudzenia jednak szybko się rozwiały. W Otwocku przez trzy dni nikt się mną nie zajmował. Leżałem z gorączką i dreszczami, bez toalety, w jednej przepoconej koszulce. Pielęgniarki nie wiedziały, co ze mną zrobić, nikt nie zabierał się za badania. Nie dostałem nic ani do jedzenia, ani do picia – dobrze, że mama zostawiła mi butelkę wody i duże jabłko. Jadłem je po troszku, żeby starczyło na dłużej. Drugiego dnia było już obeschnięte, ale wydawało się przepyszne. Pielęgniarka twierdziła, że muszę być na czczo, bo będę miał badania. Co dzień powtarzali to samo, ale żadnych badań nie było. Gorączka i głód tak mnie osłabiły, że nie miałem siły mówić. Nie poznałem też własnej siostry, która widząc mnie w takim stanie, wpadła w szał.

Nadzieje kłębiące się w głowie w nieskończoność. Tata i siostra nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Po ich interwencji trafiłem na inny oddział, gdzie zrobiono mi odpowiednie badania i natychmiast skierowano na operację odleżyny. Zabieg się udał, gorączka nie wróciła, a ja byłem traktowany po królewsku. Codziennie przychodził profesor i wypytywał, czy wszystko jest w porządku. Wiadomo, skąd ta troska: na tamtym oddziale, gdzie omal nie umarłem, odwiedził mnie tylko raz, w dniu przyjęcia. Później nawet nie zajrzał, a teraz zgrywał wielkiego opiekuna. Szkoda słów! Na tym oddziale spotkałem się z troskliwą opieką pielęgniarek. Dowiedziałem się też, że zabieg wykonano niemal w ostatniej chwili – jeszcze trochę i gangrena wymusiłaby amputację nogi.
Po trzech tygodniach – zgodnie z obietnicą – profesor zabrał się do usuwania rurki. Zostałem przewieziony do szpitala w Warszawie na oddział otolaryngologiczny. Tutaj sprawy toczyły się szybko i sprawnie: mnóstwo badań, ustalenie daty zabiegu. Lekarze byli pewni sukcesu. Mieli usunąć standardową w laryngologii rurkę metalową i zastąpić ją rurką tymczasową z plastiku (zwaną rurką T). Miała ona umożliwić mi mówienie głosem sprzed wypadku.


Po dwóch dniach od zabiegu, na porannym obchodzie, lekarka poprosiła:
– Mariusz, spróbuj przyłożyć palec do rurki i powiedz słowo...
I to, co się stało... Wielu dni nie zapomnę nigdy, tego też nie. Po przyłożeniu palca do rurki usłyszałem głos i... No, autentycznie, zareagowałem tak, jakby mnie poraził prąd! Szybko zabrałem palec z rurki i przerażony patrzyłem na stojących wokół lekarzy. Poproszono, żebym ponownie przyłożył palec, ale ogarnął mnie jakiś paraliż. Chciałem to zrobić, a jednak bardzo się bałem. W końcu lekarka podeszła, chwyciła mnie lekko za rękę i powiedziała:


– Wesołku, zaufaj mi i nie obawiaj się niczego.
Posłuchałem jej, a kiedy to zrobiłem i powiedziałem jakieś słowa, ponownie zdurniałem! Nie do końca wiedziałem, co naprawdę się stało, patrzyłem na rozchachane twarze lekarzy. O co im, kurde, chodzi? Dopiero po chwili zrozumiałem, czemu się cieszą. I ja również zacząłem się cieszyć: wreszcie mogłem usłyszeć swój głos! Co za radość! Dla tej chwili warto było przeżyć wszystkie te męczarnie.
Od tego momentu zacząłem gadać, wszystkich zaczepiałem i pytałem o cokolwiek: o godzinę i o pogodę. Robiłem wszystko, żeby tylko móc pogadać, obojętnie z kim i o czym. Gdy sąsiad z łóżka obok gdzieś szedł, rozmawiałem nawet z krzesłem. Tak bardzo cieszyłem się swoim głosem, że każdej nocy śpiewałem wszystkie piosenki, których słowa znałem. Do licha, śpiewałem nawet piosenki, których słów nie znałem! Którejś nocy mój sąsiad uznał, że ma dość tej dyskoteki.


– Odkąd zacząłeś nawijać, ja nie mogę spać! Mam dość tych twoich występów! No i pomyśleć, że miałem tu wrócić do zdrowia! Przy tobie?
Postanowiłem dać mu trochę wytchnienia. W nocy czekałem, aż zacznie chrapać (a chrapacz był z niego profesjonalny: numer jeden w moim prywatnym rankingu), i dopiero wtedy zaczynałem koncercik. Tak objawiała się radość z odzyskanego głosu: śpiew, śpiew i jeszcze raz śpiew. W tym szpitalu było świetnie i chyba nie byłem aż tak bardzo nieznośny, bo zdobyłem sympatię lekarzy i pielęgniarek. Podchodziły z uśmiechem, a podczas porannej wizyty lekarze zagadywali zawsze jednakowo:
– No to powiedz, wesołku, co nam dziś zaśpiewasz?
Cały szpital wiedział o śpiewaku z otolaryngologii!


Niestety, odnowiła się odleżyna na kości ogonowej – znów musiałem jechać do Otwocka. Plan był taki, że po trzech miesiącach wrócę do Warszawy na otolaryngologię, gdzie lekarze dokończą zabieg usuwania rurki, żebym mógł oddychać bez niej. Wreszcie zaczęło się układać, a ja – zamiast się zamartwiać – byłem pełen nadziei, a nawet pewności, że wszystko będzie dobrze. Nie mogłem się doczekać, kiedy pojadę do domu pomocy w Radomiu, żeby wszystko opowiedzieć i pochwalić się swoim głosem.
Wreszcie wróciłem do Radomia. Wszyscy byli podekscytowani i ciekawi mojego głosu oraz tego, co mam im do powiedzenia. Byłem naprawdę szczęśliwy i bardzo mocny psychicznie. W niepamięć odeszły myśli o samobójstwie – uważałem, że najgorsze mam za sobą. Myślami byłem już u siebie w domu: bez rurki i na wózeczku, a do tego z ogromną nadzieją, że będę miał potem operację kręgosłupa.

 

cdn

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.