Te zastygłe wylewiska przeszłości – to krzyże po lasach stawiane poległym w walkach z bandami dywersyjnemi policjantom, to wyrwy w ludziach pod strzechami chłopskiemi – wyrwy w ludziach, których wybuchy Eurazji zmiotły lub wymiotły, to opowiadania krwawe, ziejące okrucieństwem Wschodu, po którem zostały głębokie blizny w duszach ludzkich.
To drżenie nieuchwytne – to czasem przeprowadzane na strażnicę KOPU indywiduum, dążące za druty, to słuchy nieuchwytne, niewiadomo jakiemi drogami znagła po wsiach idące, to dywersja przemyślna, znagła nasilająca nastrojami komunistycznemi nasze arterje komunikacyjne, nasze punkty węzłowe.
Minął czas złotych interesów importowych i eksportowych nad granicą, przemytniczego Eldorado, oszalałych raidów zorganizowanych watah. Życie granicy weszło pod ziemię, ale nie zamarło.
Pochodzę z bramy Smoleńsko–Witebskiej, bramy szerokiej na siedemdziesiąt kilometrów, na której miało miejsce w dziejach dwadzieścia osiem wielkich pobojowisk. Może dlatego my, ludzie ztamtąd, mamy specjalnie wyczulone ucho seismiczne na szmery z Eurazyjskiego lądu, na melodję granicy, która wszak w dziejach biegła od brzózki do brzózki, od błotka do błotka, pasem niewiadomym, pasem szerokim nieraz na kilkadziesiąt kilometrów. Może dlatego specjalnie zabiegliwie notowałem te drgnienia granicy.
Dlatego wielkiem zdarzeniem dla mnie było, kiedy pewnego dnia otrzymałem z więzienia na Świętym Krzyżu dwa wielkie bruljony, zasypane drobnym maczkiem i kiedy wczytawszy się w nie, zrozumiałem, że to pisze swoje wspomnienia były przemytnik na odcinku Raków – Iwieniec.
Sergjusz Piasecki – tak nazywał się autor – pisał:
"Gdyby zrzucić wieczorem w głuchą jesienną noc z granicy welon mroku, zobaczylibyśmy na dłuższym odcinku, ciągnące ku granicy partje przemytników. Idą po trzech, po pięciu, a nawet po dziesięciu i kilkunastu. Większe partje prowadzą doskonale znający granicę i pogranicze »maszyniści«. Małe partje chodzą przeważnie na swoją rękę. Idą nawet kobiety, po kilka naraz, aby za złoto, srebro i dolary kupić w Polsce towary, które można sprzedać ze sporym zyskiem w Sowietach. Są i partje uzbrojone, lecz ich bardzo mało. Przemytnicy broni nie noszą. A jeśli ktoś z nich bierze z sobą komin, to w razie zatrzymania ich, jeśli widzi, że nie ma do czynienia z chamami, których otriezów (karabin z obciętą lufą) przemytnicy więcej się boją, niźli wszystkiego innego, to odrzuca broń od siebie. Z bronią chodzą Alińczuki, Saszka i jeszcze niektórzy przemytnicy, mający po temu bardzo ważne powody.
Po zdjęciu osłony mroku z pogranicza, zobaczyliśmy rekinów granicy, chłopów z otriezami, karabinami, rewolwerami, siekierami, widłami i drągami, czyhającymi na zdobycz.
Zobaczylibyśmy czasem i bandę dywersyjną, złożoną z kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi, uzbrojonych w rewolwery, karabiny, granaty, a czasem i karabiny maszynowe. Zobaczylibyśmy i skamiejeczników, przemycających kradzione konie z Polski do Sowietów, a z Sowietów do Polski.
Zobaczylibyśmy wreszcie niezwykłą postać... człowieka, który samotnie przemierza pogranicze i przekracza granicę... Idzie często po najniebezpieczniejszych drogach. Kroczy z rewolwerami w rękach, z granatami za pasem, ze sztyletem u boku... To szpieg... Stary, wytrawny, cudem ocalały z dziesiątków zajść, zdecydowany jak djabeł, szalenie śmiały korsarz granicy. Obawiają się go wszyscy: i przemytnicy i strażnicy i agenci wszelkich instrukcyj wywiadu i kontrwywiadu i chłopi...
Złapać przemytnika – wymarzona gratka! Ale wleźć na takiego szatana – najstraszniejsza rzecz!...
Zobaczylibyśmy i wiele innych ciekawych spraw... O niektórych z nich opowiem w dalszym ciągu mej opowieści".
Wczytałem się w rękopis. Oto już drugi raz gdzieś z głębi murów więziennych wyciągają się ku mnie ręce zamurowanych dla świata. Jakaż to okropna rzecz – ślęczeć miesiącami długiemi, latami nad pisaniem w warunkach najstraszniejszych, brać się do pisania ludziom, którzy do niego są nie nałożeni, nie mieć żadnej pomocy, żadnej wskazówki, żadnej zachęty, żadnej otuchy, upadać pod ciężarem zwątpień, posuwać się w zupełnie niewiadome, obracać słowo – nowe narzędzie, które tak różni się od wytrycha i brauninga – w nieumiejętnej głowie, a potem wysyłać spęczniałą rzecz w daleki wypolerowany świat.
Ten pierwszy, to był Urke Nachalnik. De profundis żydowskiego ghetta, z siedemnastu lat ciężkiego więzienia wyciągnięty, wsparty pomocą, rychło odkrył w sobie gusta mieszczańskie, delikatnym rozumem ocenił, że fach przestępcy nie jest lukratywnym fachem. Ożenił się z akuszerką, a wydawnictwo ofiarowało mu jako prezent ślubny szerokie francuskie łoże. Potem zaczął dobrze zarabiać na honorarjach z pism amerykańskich.
Rękopis Piaseckiego był rękopisem ze świata całkiem innych przeżyć, bardziej skomplikowanych. Tytuł tej powieści, czy też opowieści – "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy".
To pod jej zimnym blaskiem, tej nigdy nie zachodzącej konstelacji, stawia pierwsze kroki niedoświadczony młody chłopak po opuszczeniu wojska, kiedy go koledzy biorą na pierwszą
wyprawę przemytniczą. Pod nogami ugina się srebrzysty wrzos, czarne dukty leśne otwierają się w jaśniejące polanki, nad któremi stoi w blasku swoich gwiazd – Wielka Niedźwiedzica.
Życie z przygranicznem Eldorado płynie w ciągłem niebezpieczeństwie i w nadmiarze pieniędzy. Odważny i przedsiębiorczy chłopak awansuje coraz dalej. Rozporządza tysiącami dolarów. Ma kochanki po obu stronach granicy, dyktuje granicy swoje prawa.