Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło się prawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów. Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu, ogrzewałem się znakomicie około "najdy", zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.
Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkalja w poszukiwaniu złota. Opowiadania "wiecznego włóczęgi" odznaczały się wielką żywością i porywały obfitością i obrazowością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą i ludźmi. Iwan był jednym z tych typów "prospektorów", którzy po całym świecie wyszukiwali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami.
Zauważyłem, że unikał opowiadania o tem, w jaki sposób z gór Zabajkalskich dostał się do tajgi jenisejskiej, i zrozumiałem odrazu, że tu właśnie kryje się jakaś tajemnica mego towarzysza, nie pytałem go więc o to. Jednakże tajemnica ta wykryła się pewnego dnia zupełnie niespodzianie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości.
Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży.
Przez dzień cały przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju – rzeki Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptane przez zające, gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały wszędzie, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, czyhającego na zająca.
– Powiem wam coś – rzekł ponurym głosem Iwan. – Tam niedaleko wpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimy noc?
– Pojedziemy do tego domku! – zawołałem z radością. – Potrzebuję nareszcie umyć się. Przecież czarni jesteśmy od dymu "najdy", jak murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!
Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.
Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten składał się z jednego małego pokoju o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można było zauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.
Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki, "pożyczonej" od jednego z czerwonych żołnierzy, którą był upolował, i wkrótce stał się bardzo rozmownym.
Z jarzącemi się oczyma i połyskującemi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalju, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty, i szeptem zapytał:
– Co to? Szczur?
– Nic nie widziałem! – odpowiedziałem mu. Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w milczeniu spędzaliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, że nie odzywa się. Lecz on raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zaczął mówić:
– Chcę wam opowiedzieć pewną historję! Miałem ja w Zabajkalju przyjaciela serdecznego. Był on zesłańcem kryminalnym. Nazywał się Gawroński.
Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzy sobą. Lecz nagle Gawroński znikł, i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, że znalazł tam bogate pokłady złotego piasku, zbogacił się, i że mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...
Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkiem westchnieniem ciągnął dalej:
– To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki "wymywał" złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał.
Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciągle sprzedaje złoto rządowi. Tam w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.
Chłop wstał, wyciągnął z pieca wielki kawał palącego się drzewa i, pochyliwszy się, zaczął oświetlać grube, ledwie ociosane deski podłogi.
– Widzicie te plamy na deskach i tu na ścianie? – zapytał drżącym od wzruszenia głosem. – Widzicie? To krew Gawrońskich... Umarli, lecz nie wydali swojej tajemnicy. A złoto było w szachcie i w lodowni zakopane w ziemi, w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscy nic nie powiedzieli, nic, a przecież torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy, palce wykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy... A oni milcząc, umarli.
Cisnął palące się drzewo w czerwony otwór pieca, rzucił się nawznak na ławę i zdławionym głosem mruknął:
– To opowiadali mi chłopi z tych okolic... Ale... czas już spać!
Późno w nocy słyszałem ciężkie westchnienia Iwana, cichy szept i niewyraźne słowa. Widocznie wił się na twardej ławie i palił fajkę po fajce.
Siódmego dnia wjechaliśmy do gęstego, cedrowego lasu, rosnącego na zboczach górskich.
– Stąd – objaśnił Iwan – do najbliższej siedziby ludzkiej 80 wiorst przez błota i gęstą tajgę.
Zrzadka tylko zabrnie tu jakiś zbieracz orzechów cedrowych, ale to może się zdarzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zobaczycie tu żywej duszy. Tu "zwierza" dużo, dużo ptactwa, dużo orzechów – tu można łatwo przetrwać zimę. Widzicie tę rzeczkę? Jeżeli zechcecie zobaczyć ludzi, idźcie z jej prądem, ona was doprowadzi do wsi...
Mój tajemniczy towarzysz pomógł mi urządzić norę w ziemi. Wynalazł dla mnie obalony przez burzę olbrzymi cedr. Korzenie drzewa wyrwały ziemię, czyniąc głęboki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach tworzył pień cedru, a ściany boczne – poprzeplatane w siatkę korzenie.
Uszczelniliśmy je gałęziami, umocowali kamieniami i przysypali grubą warstwą śniegu. Od przodu "dom" mój był zupełnie otwarty, lecz przed nim paliła się zbawienna "najda". W tej to norze przeżyłem dwa najsurowsze zimowe miesiące bez ludzi, bez łączności z całym światem, gdzie w tym czasie zachodziły doniosłe wypadki. W tej mogile, pod korzeniami obalonego drzewa, w dziewiczym lesie, żyłem w obliczu natury ze swoją trwogą o bliskich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w ustawicznej walce o byt, o prawo przeżycia jeszcze jednego dnia.
Iwan odjechał nazajutrz, pozostawiwszy dla mnie worek z sucharami i kilka kawałków cukru. Już nigdy więcej nie spotkałem tego człowieka.
Pozostawił mi po sobie wspomnienia jak najlepsze i jak najcieplejsze.
Doznałem od tego "zabójcy i kata Gawrońskich" dużo dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i wrażliwości nadzwyczajnej.
Walka o życie
A więc jestem samotny...
Naokoło tylko las zielonych cedrów, zasypanych do połowy pnia głębokim śniegiem, gołe krzaki, zamarznięta rzeczka i – jak okiem sięgnąć przez gałęzie cedrów – ocean lasów i śniegu.
Tajga syberyjska...
Jak długo będę zmuszony przetrwać w samotności? Czy znajdą mię tu, czy nie znajdą bolszewicy? Czy moi przyjaciele dowiedzą się, gdzie jestem?
Te pytania, jak gorące ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapiły mię. Bardzo prędko zrozumiałem, dlaczego Iwan prowadził mię aż tak daleko. Wszędzie po drodze spotykaliśmy dużo głuchych, niezaludnionych miejscowości, lecz on prowadził mię coraz dalej, powtarzając:
– Ja was doprowadzę do dobrego miejsca, gdzie żyć będzie łatwiej!
I było tak rzeczywiście. Piękność tej okolicy zawierała się w lesie cedrowym i w górze, porośniętej cedrami. Cedr – wspaniałe, potężne, szeroko rozgałęzione drzewo, wiecznie zielony namiot, pociągający do siebie wszystko, co żyje. W lesie stale wrzało życie.
Śród gałęzi skakały wiewiórki, wyprawiając zabawne susy; przelatywały powietrzne eskadry gilów lub szczygłów, gwizdały, zaglądały do wszystkich szczelin i kątów lasu, napełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym na śniegu cieniem, pełznął cienki, jak wąż, gronostaj z czarnym końcem drapieżnie drgającego ogonka; również nieraz podchodził olbrzymi, szlachetny jeleń – "morał", czyli "izubr".
Wreszcie zszedł z wierzchołków gór i złożył wizytę brunatny władca tajgi – niedźwiedź. Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o życiu i dodawało otuchy. Dobrze, chociaż bardzo ciężko, było czasem wejść na szczyt "mojej" góry. Wznosiła się ona wysoko ponad lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór na horyzoncie.
Tam daleko był brzeg Jeniseju, tam były siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyjaciele, tam... dalej na zachód, była ta, do której od długiego szeregu lat szły moje myśli...
Dlatego to właśnie przyprowadził mię Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spędzał zimę w samotności, tylko ze swemi myślami, oko w oko z naturą, powiedziałbym – "przed obliczem Boga".
Doświadczył rozpaczy samotności i szukał ukojenia. Wiele razy myślałem nad tem, że jeżeli sądzone mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza któremi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwana ode mnie zrządzeniem losu. Lecz życie w takich warunkach dostarczało dużo materjału dla myśli, a jeszcze więcej dla pracy fizycznej, gdyż było ono – ustawiczną walką o byt, walką ciężką i bezwzględną.
Najcięższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa na "najdę" i małego ogniska dla przyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywalone śniegiem i przymarznięte do ziemi i kamieni. Musiałem odgrzebywać śnieg, a potem zapomocą długich drągów odrywać pnie od ziemi i przesuwać do swej nory.
Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek góry. Tam było trudniej wejść, lecz zato łatwiej było staczać w stronę mego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważny wynalazek. Znalazłem niedaleko swej nory dużą ilość pni modrzewi, połamanych przez wichry. Gdym zaczął je rąbać, siekiera pogrążała się w coś miękkiego i lepkiego.
Okazało się, że pnie były przesiąknięte smołą. Dość było iskry, aby taka drzazga wybuchała gorącym, mocno dymiącym płomieniem. Od tej chwili w mojem mieszkaniu zawsze leżały zapasy tych smolnych kawałków modrzewi do rozpalania "najdy" lub ogniska dla gotowania strawy i herbaty.
Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tę czynność wykonywać codziennie, żeby bronić się od przygniatających mię niewesołych myśli.
Zwykle po herbacie porannej, szedłem ze strzelbą do lasu szukać cietrzewi lub głuszców. Zabiwszy jednego lub dwa ptaki, powracałem do domu i zaczynałem przyrządzać sobie obiad, nieodznaczający się zbytnim wyborem dań. Była więc nieodwołalnie zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a następnie niezliczona ilość dużych kubków gorącej herbaty – napoju niezbędnego dla życia w lesie.
Pewnego razu, podczas wycieczki po cietrzewie, usłyszałem trzask w krzakach i, uważnie zbadawszy miejscowość, spostrzegłem końce rogów jelenia.
Zacząłem pełznąć w jego stronę, lecz chociaż śnieg prawie nie skrzypiał pod memi kolanami, zwierzę posłyszało czy poczuło niebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli, i zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy przebiegłszy około 300 kroków, zatrzymał się na stromym spadku góry. Był to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sierści i prawie czarnym grzbiecie. Na pięknej głowie dumnie niósł potężne rogi.
Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabin na jednej z tych gałęzi, starannie wymierzyłem i dałem ognia. Zwierzę uczyniło olbrzymi skok, przebiegło kilka kroków i upadło.
Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu, lecz jeleń, spostrzegłszy mię, podniósł się i, skacząc lub chwilami z trudem przebierając nogami, zaczął wspinać się na górę. Druga kula zatrzymała go na zawsze. Zdobyłem w ten sposób wielką ilość mięsa i doskonały kobierzec do swojej nory.
Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ściany mego schroniska, i odtąd służyły one jako wygodne wieszadło na karabin i ubranie.
Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego chociaż dzikiego obrazu, który widziałem o kilka kilometrów od mego "domu". Było tam niewielkie błoto, porośnięte żurawiną. Tutaj zwykle zlatywały się na jagody stadka głuszców, cietrzewi i jarząbków. Pewnego razu, skradałem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokiemi zaroślami młodych cedrów. Zobaczyłem duże stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zjadających jagody.
Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem lub drgnięciem swojej obecności. Jednakże jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwałtownie podskoczył do góry i podfrunął, głośno bijąc skrzydłami.
Przestraszone stado natychmiast odleciało. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przeleciawszy paręset kroków, zaczął szybko, prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu i bezsilnie bijąc skrzydłami, upadł na śnieg i pozostał nieruchomy.
Pobiegłem w tę stronę, gdy wtem od ciała cietrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i, wywijając ogonkiem i sycząc, skrył się pomiędzy kamieniami.
Cietrzew miał przegryzione gardło. Zrozumiałem, że mały drapieżnik rzucił się na ptaka i wraz z nim uniósł się w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mu gardło i wyssać krew. Osobiście byłem wdzięczny jego aeronautycznym zdolnościom, gdyż zaoszczędził mi naboju.
W ten sposób żyłem, borykając się z naturą o dzień jutrzejszy, coraz bardziej i głębiej trując się jadem ciężkich i beznadziejnych myśli. Płynęły dni, tygodnie, aż nareszcie poczułem powiew cieplejszego wiatru.
Na otwartych polanach zaczął potrochu topnieć śnieg; to tu, to tam, biegły już małe strumyki wody, i od czasu do czasu widziałem muchę, lub pająka, które przetrwały surową zimę syberyjską.