- Jeżeli pozostaniemy w kręgu podliczania strat, to pozwolę sobie wspomnieć, że w powstaniu zginęła również prababka (ze strony matki). To ona ufundowała dom starców na rogu Żelaznej i Leszna, naprzeciwko getta. Niemcy rzucili do walki z powstańcami oddziały własowców i kryminalistów Dierlewangera, które "wyróżniły" się szczególnym okrucieństwem, dokonując gwałtów i mordów na ludności cywilnej.
- Już na początku II wojny światowej ród Tyszkiewiczów stracił wszelkie rozległe majątki ziemskie i pałace na Litwie Kowieńskiej i Wileńszczyźnie, nieco później w wyniku reformy rolnej przepadły również dobra ziemskie, które znajdowały się na obszarze rządzonego przez komunistów państwa polskiego. Jak potoczyły się dalsze losy Pana?
- No, musiałem uważać, ponieważ urodziłem się w Kownie na Litwie, która wcielona została do Związku Sowieckiego, żeby nie zostać wysłanym gdzieś na Syberię "na wakacje". Podobnie było z moim ojcem, ale na szczęście on urodził się w Krakowie. Nie miał łatwego życia już z racji swego pochodzenia: kiedy dostawał jakieś ciekawe propozycje pracy, zawsze przychodzili panowie z pałacu Mostowskich i prosili o współpracę. Kiedy ojciec odmawiał, proponowane oferty przestawały być aktualne. No i pracował w żegludze na Wiśle, woził ryby na Boże Narodzenie w centrali rybnej, w jakiejś księgarni, sprzedawał buty, wykonywał prace, które były poniżej jego możliwości, bo mój ojciec ukończył prawo międzynarodowe w Paryżu. Był w wieku 24 lat najmłodszym w historii przewodniczącym związku prawników międzynarodowych, liczył na jakąś karierę dyplomatyczną...
Był do takiej kariery doskonale przygotowany, biegle władał kilkoma językami, niestety, z powodów natury politycznej nie udało mu się. Był inspektorem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, wagowym w cukrowni, inspektorem sanitarnym na kolei.
- Nie jest tajemnicą, że czasy Polski Ludowej, szczególnie okres do śmierci Stalina, były wyjątkowo trudne dla ludzi z kręgów arystokracji, ziemiaństwa.
- Potem rodzina założyła restaurację w centrum Krakowa, w której księżna Róża Lubomirska śpiewała i grała na fortepianie, a mój wuj był kucharzem, barmanem, wykidajłą i szatniarzem, żona wuja i moja matka pracowały jako kelnerki. Restauracja cieszyła się ogromnym powodzeniem, ale rozwój prywatnej inicjatywy był solą w oku komunistycznej władzy. Restaurację szybko zlikwidowano, co dwie – trzy godziny przychodzili jacyś panowie i sprawdzali dokumenty. Nie wszyscy oczywiście mieli je w porządku.
Ja miałem dużo szczęścia, bo jak wyszliśmy z powstania warszawskiego... aha, nie powiedziałem jeszcze, że powstanie spędziłem z moją nianią w Warszawie. Wychodziliśmy jako ostatni z białymi flagami, już po kapitulacji 2 października. Wylądowaliśmy wtedy w Nieborowie Radziwiłłów. Jak się okazało, nie było to bezpieczne miejsce: ludzi, którzy szukali schronienia w Nieborowie, wywieziono na wschód. Niektórzy trafili na Łubiankę, inni na Syberię i w różne takie miejsca w głębi Rosji.
Szczęśliwym trafem ominęła mnie możliwość dobrego opanowania języka rosyjskiego, ponieważ moja mama, która również znalazła się w Nieborowie, zapadła na szkarlatynę i to nas uratowało. Nie zabrali mnie i mamy razem z Krasickimi, Branickimi, Radziwiłłami, Sapiehami, którzy dopiero po 1956 r. wrócili do Polski.
Zacząłem chodzić do szkoły podstawowej w Guzowie, ale po roku wróciłem do Warszawy. Nie było warunków, żeby mieszkać razem z rodzicami, więc tułałem się po rozmaitych stancjach. Na dłużej zamieszkałem przy rodzinie bardzo miłego pana Brzezińskiego, który miał troje dzieci, razem 10 osób w jednym pokoju z kuchnią. Pokój zrobiony był z klasy szkolnej, przedzielony ścianą działową, gdzie była jeszcze kuchnia, taka na fajerki. W mieszkaniu nie było podłogi, bo spaliła się podczas powstania. Pojedyncze okna nie chroniły przed zimnem, w ogóle nie było łazienki, chodziło się do łaźni raz na jakiś czas lub myło się w miednicy. Była tylko jedna ubikacja na całe piętro; czasem musiałem czekać w kolejce. Trzeba było nosić wodę, bo zimą rury zamarzały, trzeba było również przynosić węgiel do kuchni. U Brzezińskich mieszkałem dość długo, do skończenia szkoły średniej. Na szczęście do szkoły podstawowej poszedłem, jak miałem 5 lat, a gdy miałem 14, wylądowałem u księży salezjanów w Różanym Stoku. Tam też był kościół, który moja rodzina ufundowała, miałem tam więc specjalne prawa. To działało trochę na zasadzie niższego seminarium duchownego.
W roku 1953 dowiedziałem się o śmierci Stalina. Na święta Wielkiejnocy wyjechałem do Warszawy i jak to młody chłopak – lubiłem trochę się powygłupiać. Dołączyłem do chłopców, którzy z zapałem uprawiali zwyczaj zwany śmigusem-dyngusem, ale oblałem nie te osoby, które potrzeba, i dostałem dosyć silne baty, tak że wylądowałem w szpitalu, w Państwowym Instytucie Reumatologicznym, z chorobą reumatyczną serca. Tam leżałem przez kilka miesięcy, a później wysłano mnie do sanatorium w Konstancinie. W czasie mojego pobytu w szpitalu miałem okazję poznać żonę słynnego Jakuba Bermana, która była profesorem stomatologii i takie mi od czasu do czasu szpile wbijała, tytułując mnie "panie hrabio", co w tym czasie nie było dosyć przyjemne. To były niby takie żarty, złośliwości, ja nie zawsze wiedziałem, o co chodzi.
- Chciałem jeszcze zapytać, jak wspomina Pan edukację w polskich szkołach.
- Ogólnie mówiąc – dobrze. W stolicy, w rejonie plasu Saskiego, były dwie szkoły, 75 i 38, ja chodziłem do 75. W ostatnim roku przenieśli nas na ul. Jasną, koło placu Dąbrowskiego. A później pojechałem do oo. salezjanów do Różanego Stoku; tam był internat. Jak wróciłem do Warszawy i byłem chory, po wyjściu ze szpitala i sanatorium chciałem się dostać do szkoły. Ale ponieważ byłem wychowankiem salezjanów, to tak jakbym był z wilczym biletem. Musiałem ponad rok czekać, aż mnie gdzieś zechcą przyjąć. Dziesiątki, setki listów, pisanych przez mego ojca. W końcu szef NIK, tow. Jóźwiak, zdecydował, że mogę iść do szkoły. I pomimo że naprzeciwko domu, w którym mieszkałem (róg Leszna i Świerczewskiego), usytuowana była szkoła, nie wiem, czy to za karę, czy z głupoty musiałem jeździć z Woli na Powiśle, na ul. Drewnianą, a na ostatni rok przeniesiono nas na ul. Karową koło hotelu Bristol. To było Gimnazjum im. Czackiego i później jakoś udało mi się dostać na Akademię Medyczną w Warszawie.
- Jak wiadomo, osoby, które pozostawały w jakimś konflikcie z systemem socjalistycznym, miały krewnych za granicą czy pochodziły z zamożnych rodzin, miały trudności z dostaniem się na studia. Uważano, że są to elementy wrogie państwu socjalistycznemu. Jak Panu udało się pokonać tę trudną barierę?
- To jest dosyć ciekawa historia. Wyjątkowo dobrze zdałem egzamin wstępny, ale to jeszcze niczego nie przesądzało. Po latach, w czasie pobytu doc. Stańczykowej w Stanach, dowiedziałem się od niej, jak to było z moim przyjęciem. Mimo dobrego wyniku egzaminu komisja uznała, że z takim nazwiskiem nie powinienem znaleźć się na Akademii. I wtedy doc. Stańczykowa stanowczo wystąpiła w mojej obronie: jeżeli przyjmujemy kandydatów z 12 punktami, a nawet niektórych, którzy mają dobre pochodzenie, z 11 punktami, to jak będzie wyglądać na liście, że odpadł kandydat, który uzyskał 14 punktów na 15 możliwych? Wyniki egzaminu były jawne i wobec zdecydowanego stanowiska doc. Stańczykowej, przyjęto mnie.
- Myślę, że warto podkreślić odwagę doc. Stańczykowej, która, nie zważając na konsekwencje, stanęła w obronie zdolnego kandydata. Gdyby nie ona, być może, zupełnie inaczej potoczyłyby się dalsze Pańskie losy?
- Tę odważną panią, kobietę z charakterem, zachowałem we wdzięcznej pamięci. Pod koniec pierwszego roku ujawniła się u mnie choroba reumatyczna, na szczęście część egzaminów już zdałem (a dzięki uprzejmości rektora Kasprzaka zaliczono mi rok), musiałem zaledwie powtórzyć zaległe egzaminy. Zdałem je i bez większych problemów ukończyłem studia. Na ostatnich latach część kolegów założyła na uczelni Stronnictwo Demokratyczne, do którego starano się mnie zwerbować. Ale ja byłem ostrożny, pomny doświadczeń własnych i rodziny, nie chciałem się angażować politycznie. Byłem wtedy aktywny w Akademickim Związku Sportowym, grałem w siatkówkę i tłumaczyłem się, że zwyczajnie nie mam czasu.
Jednak moja odmowa nie spodobała się jednemu z kolegów, członkowi PZPR, który zagroził, że on się o to postara, żebym nie dostał stażu w Warszawie. I miałem kłopoty. Nawiasem mówiąc, ów kolega znalazł się po latach na słynnej liście Wildsteina.
Przez 18 miesięcy czekałem na staż w stolicy, uparłem się, że nigdzie się stąd nie ruszę. W końcu dzięki znajomości miałem ten staż załatwiony, ale nie przez Ministerstwo Zdrowia, lecz Ministerstwo Komunikacji w szpitalu kolejowym na Brzeskiej. Tam byłem bardzo lubiany. Sytuacja w szpitalu była zróżnicowana: jeżeli ordynator oddziału był wysoko partyjny, to na oddziale nie brakowało ptasiego mleka, na innych było gorzej, np. brakowało wind, a chorych trzeba było przenosić na rękach. Dyrektor szpitala na Brzeskiej oświadczył mi, że chciałby, bym u niego pracował, ale niestety, oni już wiedzą, że dla mnie nie ma miejsca. I wtedy zrozumiałem, że muszę wyjechać za granicę.
Pierwszy raz wyjechałem za granicę w czasie stażu za poręczeniem bardzo wpływowej osoby, u której pracowała moja niania (jeszcze była nianią mojej matki), starsza pani, która uratowała dziecko pewnego pana. Dziecko znajdowało się w trudnej sytuacji zdrowotnej i tylko niezwykłe poświęcenie niani sprawiło, że wyszło obronną ręką. To była rzeczywiście święta osoba. Tak długo prosiła ojca uratowanego dziecka, aż on zgodził się na mój wyjazd. Po rozmowie ze mną zapytał, czy ja wrócę na dokończenie stażu do kraju, bo on będzie ręczył za mnie. Ja oświadczyłem stanowczo, że wrócę.
Słowa dotrzymałem. To był rok 1967 lub 68, wszyscy byli zdziwieni, dlaczego wróciłem. Miałem jedną odpowiedź: skoro dałem słowo, to nie mogłem inaczej postąpić.
Kiedy wracałem do kraju, pamiętam do dziś: jak pociąg przejechał granicę, miałem takie uczucie, jakby się za mną metalowa klatka zamykała; takie uderzenie metalu, coś zupełnie niesamowitego. Od tego momentu zacząłem myśleć, co ja zrobiłem. A może jednak warto byłoby drugi raz wyjechać?
- Nie widział Pan dla siebie przyszłości w Polsce Ludowej?
- Nie widziałem. I zacząłem po raz drugi starać się o wyjazd do rodziny, do Anglii. Nie myślałem o opuszczeniu kraju na stałe, chciałem popracować, zarobić trochę pieniędzy, może kupić samochód, opanować język angielski i wrócić.
Wyjechałem do wuja, Andrzeja Tyszkiewicza z Zatrocza, który nie miał dzieci... bardzo przyjemny i kulturalny człowiek...
- A gdzie było to Zatrocze?
- Jak nazwa wskazuje, po przeciwnej stronie jeziora Troki, gdzie jest ten zamek. Wuj Andrzej powiedział: – Ja ci opłacę szkołę języka angielskiego i będziesz mógł tu zostać. Okazało się jednak, że nie mogę zostać z tej przyczyny, że jak wyjechałem, dostałem warunkowo paszport na 30 dni w celu odwiedzenia rodziny w krajach europejskich. Anglicy uznali, że nie mogą wystawić wizy do nieważnego paszportu. Zwróciłem się wtedy do pana konsula przy polskiej ambasadzie w Londynie, który jednak oświadczył, że nie może mi pomóc, sprawę można załatwić jedynie w Warszawie.
Ostatecznie, jak zdarzyło się to wielokrotnie, pomogły znajomości. Ktoś z rodziny miał dojście do ministra w rządzie angielskim. Poszliśmy z wujem do Home Office, przyjął nas dyrektor i do tego nieważnego paszportu wbił mi wizę jeszcze na półtora roku.
Mogłem więc zapisać się na kurs języka angielskiego, ale tymczasem dostałem wizę z Ameryki za pośrednictwem brata mego ojca, który był adiutantem gen. Sikorskiego. Był to Janusz Tyszkiewicz-Łącki z Posadowa, który miał dosyć dobre stosunki w USA, gdzie mieszkał. Kongresman kalifornijski, Logo Marssino z Santa Barbara, pomógł mu załatwić specjalną wizę dla mnie.
Nie wahałem się ani chwili, podjąłem decyzję wyjazdu do Ameryki. Decyzję tę przyspieszyły wiadomości z Warszawy o nieprzyjemnościach, jakie spotkały mego ojca, i rewizji w moim mieszkaniu.
To był rok 1969. Wylądowałem w Nowym Jorku, skąd pojechałem do Waszyngtonu w odwiedziny do drugiego brata ojca, Stanisława Tyszkiewicza, który był dyrektorem wydziału slawistyki w Library of Congress (bibliotece Kongresu). Stamtąd wybrałem się do Kalifornii, do mego stryja Janusza Tyszkiewicza w Santa Barbara. Stryj pokazał mi piękną ziemię kalifornijską, ale nie było można przedłużać okolicznościowych wakacji. Miałem polski dyplom lekarski, ale nie miałem nostryfikacji i pracy. Przy pomocy stryja wysłałem 175 listów, w których deklarowałem, że przyjmę każdą pracę w swoim zawodzie...