Nadeszły odpowiedzi, że jak zdam egzamin (nostryfikację musi zdobyć każdy lekarz, który nie ukończył studiów w USA), to wtedy mi pomogą. Jednak od 5 adresatów otrzymałem pozytywną odpowiedź, ale tylko jedna instytucja oferowała mi posadę medical assistant (asystent lekarza) Las Encinas Hospital – i właśnie tę wybrałem. Był to szpital w Pasadenie koło Los Angeles, chyba jedna z najbardziej ekskluzywnych placówek tego typu w Stanach. Oprócz infrastruktury normalnej lecznicy, wyposażony był w pole golfowe, korty tenisowe, basen i zamknięte oddziały dla tych, którzy popadli w uzależnienie od alkoholu, narkotyków i innych używek. Z usług tego szpitala korzystali ludzie bogaci, ze świata biznesu, artystycznego, polityki itp. Pacjenci mieszkali w luksusowych domkach, a jedzenie wybierali sobie z karty, tak jak dania w najlepszej restauracji. Niewiele brakowało, bym nie załapał się na tę interesującą ofertę, gdyż mój angielski był wtedy bardzo słaby. Ale jadąc z Santa Barbara od wuja Janusza do Pasadeny, miałem trochę czasu, żeby nauczyć się kilku zdań na pamięć. Dr Schmidt, współwłaściciel szpitala, był mile zaskoczony moim angielskim Wbrew temu, co twierdził wuj Janusz, wstępna rozmowa wypadła nieźle. Prawda jednak wyszła następnego dnia, kiedy stanąłem bezradny wobec terminologii medycznej, którą miałem opanowaną, ale po polsku. Dostaję pacjenta do zbadania i mam kłopoty, żeby napisać jego historię. Wtedy pomógł mi polski spryt. Kupiłem czekoladki, jakieś kwiaty dla sekretarki i ofiarowałem jej z prośbą, żeby poprawiła historię choroby i badanie pacjenta wcześniej przetłumaczone przeze mnie z polskiego na angielski. Dziewczyna spełniła moją prośbę, poprawiła tekst i wystukała na maszynie. Kiedy zaniosłem go do doktora Schmidta, ten był mile zaskoczony. Zawołał lekarzy i pochwalił mnie, że dopiero co rozpocząłem pracę, nie jestem Amerykaninem, a lepiej od innych opisałem chorobę i nie zrobiłem żadnego błędu. I od tego czasu, jak tylko przychodziłem, dr Schmidt odwracał głowę i podpisywał napisaną przeze mnie historię i badanie pacjenta. Ja sam nie mogłem tego podpisywać, bo nie miałem licencji na pracę w Kalifornii.
Praca w szpitalu w Pasadenie była (ze względu na jego szczególny charakter) bardzo interesująca. Po pewnym czasie dobrze zorientowałem się, przy pomocy jakich sposobów pacjenci starają się obchodzić obowiązujące przepisy. Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, w jaki sposób wnoszone były narkotyki do szpitala. Kiedyś pociągnąłem za papier toaletowy w oddziale zamkniętym. Nieoczekiwanie wyskoczyła sprężynka ze środka, a pod nią ukryta była rurka z igłą do zastrzyków i ołówkiem do popychania płynów. Tam widocznie robili sobie zastrzyki, a narkotyk wnosili w balonikach, ukrytych pod językiem, bo nikt tego nie sprawdzał. To tylko jeden z całego szeregu rozmaitych podstępów.
Poznałem pacjentkę, która była żoną pana Luciano, szefa mafii sycylijskiej, gdzieś z Nowego Jorku. To była piękna pani, zniszczona przez alkohol. Kiedy szła, to z dala było ją słychać, bo miała na sobie dziesiątki bransoletek, które dzwoniły.
- I właśnie tam, w tym ekskluzywnym szpitalu w Pasadenie zrobił Pan nostryfikację?
- Ja tam pracowałem i uczyłem się. Pierwszy raz poszedłem, jak się to w Polsce mówiło, na wariata, żeby zobaczyć, co i jak, i o mało co nie zdałem tego trudnego egzaminu. Zdałem angielski, a ku memu zaskoczeniu, zabrakło mi 2 czy 3 punktów, żeby zdać medycynę. Pół roku później poszedłem drugi raz i zdałem egzamin. Ale to nie był jeszcze ten najważniejszy, jednak umożliwiał dostanie się na staż i dokończenie procesu nostryfikacji.
Po zakończeniu pracy w opisywanym szpitalu w Pasadenie i zdaniu nostryfikacji miałem jednak problemy ze znalezieniem nowej. Czasami przeszkodą był pretekst, że nie ukończyłem studiów w Ameryce.
W końcu dostałem pracę, też przez znajomości, w szpitalu weteranów na oddziale radiologii. Ale i tutaj na początku nie brakowało kłopotów. Do pracy przyjmował mnie bardzo sympatyczny człowiek, prof. George Jorgens. Jednak sekretarka nie mogła odnaleźć moich papierów. Przestraszyłem się, że moje starania skończą się niepowodzeniem. Pamiętam jednak, jak gdyby działo się to wczoraj: profesor zwraca się do sekretarki – "Tu muszą gdzieś być jego papiery". Pada odpowiedź: "Nie ma!". Profesor wyjął szufladę z biurka i przewrócił ją do góry nogami. Okazało się, że leżą tam na wierzchu moje dokumenty. Zmieszana sekretarka miała ogromnie długie, pomalowane paznokcie: kiedy pisała na maszynie, musiała posługiwać się dwoma ołówkami, którymi uderzała w czcionki.
U weteranów przepracowałem pięć lat, zdałem specjalizację, ten pisemny egzamin. Ale radiologia mnie nie interesowała ze względu na ograniczony kontakt z pacjentem, więc przerzuciłem się na lekarza rodzinnego. W takim charakterze pracowałem aż do przejścia na emeryturę w kompanii Kaisera po 24 latach. Od kilku lat już nie pracuję.
- A więc miał Pan okazję, by poznać dobre i słabe strony amerykańskiej służby zdrowia, która mimo pewnych mankamentów uznawana jest za jedną z najlepszych na świecie. Chciałbym zapytać, jak Pan ocenia przygotowanie, jakie odebrał w Akademii Medycznej w Warszawie?
- Muszę przyznać, że ja nie byłem jakimś nadzwyczajnym studentem czy nadzwyczajnym lekarzem, miałem staż w szpitalu kolejowym w Warszawie – Praga, ul. Brzeska 12, ale uważam, że polscy lekarze mają bardzo dobre przygotowanie. Obecnie jest chyba jeszcze lepiej, bo jest Internet i są wizy, zwłaszcza że młodzież zna języki (a ja dopiero w Ameryce uczyłem się angielskiego). Obecnie w Polsce niektórzy mogą studiować w języku angielskim, to rozszerza horyzonty i doskonale przygotowuje do pracy za granicą.
- W ostatnich latach w Polsce narastają obawy, że nie będzie miał nas kto leczyć, bo młodzi lekarze masowo wyjeżdżają za granicę, do krajów europejskich.
- Niestety, to jest przykre i czasem człowiek czuje się winny, że wyjechał, ale ja byłem w innej sytuacji, nigdy zresztą nie myślałem o Ameryce. Tak się akurat złożyło, że dostałem amerykańską wizę do nieważnego paszportu, dlatego gdybym wrócił, groziłyby mi przykre konsekwencje.
- Czy pańskie nazwisko pomagało w poszukiwaniu pracy?
- W Ameryce to właściwie nie miało znaczenia. Tutaj ważny jest dyplom, który trzeba nostryfikować i zakończyć bardzo trudnym, trzydniowym egzaminem. Jak człowiek wychodzi po tym egzaminie, to nie wie, jak się nazywa, ale chodzi o to, co się potrafi.
Z Polski wynosimy pewne kompleksy, tutaj w Ameryce lekarz, jak czegoś nie wie, to się długo nie przyzna, bo on jest najlepszy, on wszystko wie.
W Polsce natomiast ludzie są bardziej delikatni i jak przyjeżdżają do Ameryki, to doskonale sobie radzą. Mamy tutaj świetnych specjalistów, którzy są profesorami, np. Henryk Braniewski, który jest profesorem na dwu uniwersytetach w Chicago. Jest chirurgiem naczyniowym i wykonuje tak skomplikowane operacje, jakie robi zaledwie 3 – 4 specjalistów na świecie. I on to robi lepiej i szybciej niż ktokolwiek inny... Jest taki dr Piotrkowicz, świetny specjalista z zakresu radioterapii onkologicznej na Uniwersytecie Kalifornijskim. To światowej sławy konsultant (niestety, z niezrozumiałych dla mnie powodów zmienił nazwisko na Petrovich). Są bardzo cenieni specjaliści, jak dr Maria Michejda, profesor na Uniwersytecie Georgetown, jak prof. Kamiński, onkolog, jest wielu bardzo wybitnych specjalistów. Nie jest wykluczone, że ktoś z nich dostanie kiedyś Nagrodę Noba. Jednak podstawą sukcesu (oprócz zdolności) w karierze naukowej jest gotowość poświęcenia swoich sił i czasu, podjęcia szalonej pracy.
W Polsce obserwowałem kiedyś (ze względu na niskie zarobki) pracę lekarza w wielu instytucjach, tak że praktycznie ci ludzie nie mieli wolnego czasu. Tutaj z kolei, ponieważ oni zarabiają bardzo dobrze, to pracują na posadach, a wieczorami – naukowo. Często też zatrudniają tzw. murzynów, lekarzy z Chin, Indii czy innych krajów. I ci wynajęci fachowcy prowadzą badania, których wyniki zapisywane są na konto sponsorów. To często właśnie tak wygląda.
- Ile lat mieszka Pan wraz z żoną w Kalifornii?
- No, ja właściwie mogę powiedzieć, że mieszkam tu od 1970 roku, a więc już 38 lat.
- Żona Pana, Hanna, jest cenionym inżynierem budowlanym, prowadziła własną firmę, realizowała wiele obiektów.
- Żona miała ogromne sukcesy zawodowe, m.in. była odpowiedzialna za konstrukcję gmachu ambasady amerykańskiej w Tokio. Myśmy tam byli. Poza tym brała udział w realizacji wielu obiektów i w Ameryce, i na całym świecie, wysokościowców, supermarketów, banków itp., a później miała własną, prywatną firmę, budowała prywatne domy, rezydencje i to ją najbardziej interesowało.
- Państwo mieszkacie w obszernej rezydencji, urządzonej stylowymi meblami i starymi obrazami, niczym siedziba szlachecka na dawnych Kresach Wschodnich. Dom położony jest w eleganckiej dzielnicy Los Angeles, dominują tu rezydencje ludzi biznesu, filmu, nauki. Czy można powiedzieć, że wrośliście w tę piękną kalifornijską ziemię, której klimat zbliżony jest do śródziemnomorskiego?
- Właściwie tak, ale przecież ciągle tęsknimy za Polską. Łączą nas z krajem bardzo mocne więzi emocjonalne. Zawsze walczyliśmy o dobre imię Polaków i cieszymy się z coraz szerszego otwarcia na Zachód dla młodszego pokolenia. Jeździmy do Polski bardzo często, niemal co roku spędzamy tam kilka miesięcy. Oczywiście, widzimy pewne braki, np. dla starszego pokolenia; dla ludzi w naszym wieku i starszych życie nie jest łatwe. Przed młodymi, którzy znają języki i chcą się uczyć, kariera stoi otworem.
***
W roku 2007 Hanna i Adam Tyszkiewiczowie opuścili Kalifornię i przenieśli się do Włoch, do nabytej przez siebie posiadłości w Toskanii. Jednym z powodów opuszczenia Stanów była zbyt duża odległość, jaka dzieliła ich od odkupionych od państwa majątków w Polsce.
Z Italii jest bardzo blisko, a klimat i piękno Toskanii w niczym nie ustępują Kalifornii...
WOJENNE LOSY RODZINY ŻURAWSKICH ZE SŁOBÓDKI
Autorzy: Stanisław Żurawski, Jerzy Żurawski
Dziesięć kilometrów na północny wschód od powiatowego Brasławia leży miasteczko Słobódka. Tam się urodziłem. W moich chłopięcych oczach Słobódka była miasteczkiem bardzo ładnym, czystym i zadbanym. Wokół był teren pofalowany, skłaniający się w kierunku brzegu jeziora Pociech. Łączyło się z innymi jeziorami Pojezierza Brasławskiego, tak więc opływając półwyspy, wyspy i cieśniny, można było ze Słobódki dopłynąć łódką do samego Brasławia. A gdy zima skuła jeziora lodem, jeździło się saniami na skróty.
W centrum Słobódki rozpościerał się sporych rozmiarów plac, przy którym wznosił się wielki, piękny kościół otoczony murem kamiennym. Dwie białe wieże kościoła widoczne były z dalekich okolic i stanowiły architektoniczny symbol Słobódki.
Przy tymże placu mieściła się siedziba gminy, posterunek policji, sala zebrań, sklepiki. Środek placu zajmował pomnik z popiersiem Marszałka Piłsudskiego, otoczony koliście grubym łańcuchem. Pod pomnikiem rosły kwiaty.
W południowej części miasteczka były koszary Korpusu Ochrony Pogranicza. Dzięki nim rolnicy mieli zbyt na swe produkty oraz możliwość różnego rodzaju zatrudnienia. Stacjonujące tu wojsko organizowało imprezy sportowe i kulturalne, w których uczestniczyła miejscowa ludność. Nad brzegiem jeziora, u nasady długiego półwyspu porośniętego sosnowym lasem, wojsko wybudowało hangar na sprzęt wodny i długi pomost sięgający głęboko w wodę. W pobliżu, każdego roku rozbijali swój obóz harcerze z dużych miast Polski. Na ogniska harcerskie przybywała cała ludność Słobódki i okolic.
We wschodniej części Słobódki wybudowane było osiedle domków oficerskich. Kasyno stanowiło centrum życia towarzyskiego miejscowej inteligencji. Na południowym skraju miasteczka był położony niewielki cmentarz, na którym spoczywali przodkowie obywateli całej słobódzkiej parafii. Stał tam (i stoi do dzisiaj) przy głównej ścieżce pomnik nagrobny mojego dziadka, Macieja Żurawskiego. Składa się z wysokiego i szerokiego kamiennego oblisku, zwieńczonego żeliwnym krzyżem. Do krzyża była przytwierdzona emaliowana tabliczka z napisem. Całość grobu otoczona jest żeliwnym, ozdobnym ogrodzeniem. Zniszczoną tabliczkę mój brat stryjeczny Jerzy zastąpił w roku 1994 wkutym na obelisku imieniem i nazwiskiem dziadka oraz datą jego śmierci.