farolwebad1

A+ A A-

Wspomnienia Kresowian [58]

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Tam był nasz dom

 

Początkowo nie zwracaliśmy uwagi na wymowę tej procedury – fotografowanie w kilku pozach, odcisk palców – oraz dokumentów, ale później pojawiły się refleksje.
Z pozostałości propagandowych plakatów na słupach ogłoszeniowych i murach budowli odczytywaliśmy, że "AK – zapluty karzeł reakcji". Wymowa dokumentu osobistego – kwalifikująca nas jako "zwolnionych", nie napisano z czego, ale było wiadomo, że "z obozów" i że "z AK" – dopełniała naszego rozczarowania. Ale nie do Polski jako państwa, które ceniliśmy i szanowaliśmy, nie do ludności, która była życzliwa i sprzyjająca, ale do nowej władzy, prosowieckiej, narzuconej przemocą, ale wspieranej przez część naszych obywateli. Dochodziły głosy toczącej się walki politycznej między nową władzą a ugrupowaniami jej przeciwnymi, także walki zbrojnej z poakowskimi formacjami podziemia zwalczanymi przez władzę.


- A Pana losy, także rodziny – jak się potoczyły?


Kilkumiesięczna tułaczka po kraju w poszukiwaniu pracy i możliwości zamieszkania; wielce życzliwa i bezinteresowna pomoc przypadkowych, nieznanych wcześniej ludzi, dzisiaj rzadko spotykana; osiedlenie się na Śląsku i podjęcie pracy, po czym nauki i studiów. Później uporczywe wspinanie się pod górę, po schodach, najczęściej stromych, niekiedy spadanie z nich w dół; zdobywanie wykształcenia i kwalifikacji zawodowych; stopniowe dochodzenie do normalności; w międzyczasie założenie własnej rodziny.


Niestety, szerokiej rodziny wielopokoleniowej, łącznie z tą, która była w ojcowiźnie, nie udało się odtworzyć. Rodzice z częścią rodzeństwa pozostali w Brasławiu na Wileńszczyźnie, to jest w Kraju Rad. Do Polski na moje wezwanie przyjechał mój wówczas jeszcze niepełnoletni brat, i to niezupełnie legalnie, bowiem pod przybranym nazwiskiem powinowatej, jako jej rzekomy syn. Inaczej nie było to możliwe. Siostra przyrodnia, o której mówiłem, że dziś mieszka na Łotwie, po śmierci ojca doznała wielu ciężkich doświadczeń, u nas niespotykanych. Jako 16-letnia uczennica w sowietyzowanym Brasławiu, została zmuszona w ramach komsomolskiego zaciągu do wyjazdu na uprawę dziewiczej ziemi w Kazachstanie, po czym – w kopalni węgla w Donbasie; potem był Niżny Tagił na Uralu, Groznyj w Czeczenii i Kołyma na Dalekim Wschodzie.


- Zbliżamy się do końca. Jeszcze kilka słów o Pana środowisku kresowym oraz towarzyszach broni, którzy pozostali na Wileńszczyźnie.


- Kresowe środowisko Brasławszczyzny w ogromnej większości przybyło do Polski w ramach tzw. "repatriacji" – celowo umieszczam to w cudzysłowie, bo wiadomo, o co chodzi – i rozproszyło się po kraju, z największym skupiskiem w Olsztyńskiem. Podobnie towarzysze broni z 23. i 24. Brygady. Jakkolwiek integracja środowiska, poza więziami jednostkowymi, nie była możliwa do lat osiemdziesiątych.
Z kolei, słów kilka o żołnierzach AK, którzy pozostali na Wileńszczyźnie. Wspomniałem, że bezpośrednio po wyzwoleniu z okupacji niemieckiej Sowieci przystąpili do systematycznej sowietyzacji regionu, a w jej ramach – masowych aresztowań polskich patriotów – zwłaszcza z powodu wcześniejszej przynależności do AK (bądź tylko sympatii dla tej organizacji) – wywózek do łagrów itp.
Niektóre oddziały partyzanckie AK, które uniknęły rozbrojenia, przekształciły się na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie w oddziały samoobrony ludności przeciw systematycznym represjom NKWD. Zbrojne walki z tymi formacjami, zwalczającymi polskie podziemie, trwały długo i były wyniszczające.

NKWD okazało się początkowo bezradne wobec oporu, mającego charakter solidarny. Do jego zwalczania kierowano znaczne siły, werbowano agentów, więziono. Dopiero wymuszony wyjazd znacznej części ludności do Polski doprowadził do załamania i stopniowej likwidacji polskiego zbrojnego podziemia, które trwało tam przez 5 lat po wyzwoleniu z okupacji niemieckiej.
Nie jest to jeszcze epilog dramatu żołnierzy polskiego podziemia Wileńszczyzny. Część oddziałów i żołnierzy, którzy uniknęli internowania, w walkach z formacjami sowieckimi, usiłującymi je zniszczyć, przemieściła się za linię Bugu, do współczesnej Polski. I tam przeciwstawiała się nowej władzy – formacjom Urzędu Bezpieczeństwa oraz wspierającym je oddziałom NKWD w Polsce. Prowadziły to oddziały powstałe z 5. i 6. wileńskich brygad AK, dowodzonych przez znanego na Wileńszczyźnie mjr. Zygmunta Szendzielorza "Łupaszkę" w Białostockiem, Olsztyńskiem i na Pomorzu.
Część dowódców Wileńskiego Okręgu AK, którzy uchronili się przed sowieckimi represjami, podjęła zadanie odtworzenia w Polsce konspiracyjnej siatki Okręgu Wileńskiego, zwanej czasem jako Ośrodek Mobilizacyjny Okręgu Wileńskiego AK. Podejmował on prace mobilizacyjne i zwiadowcze, utrzymując więzi z polskimi władzami wojskowymi na emigracji.


W wyniku szeroko podjętej i głębokiej penetracji przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, zwanej akcją "X", która objęła niemal wszystkie osoby pochodzące z Wileńszczyzny, uznane przez władze za potencjalnych wrogów ówczesnych władz Polski, dokonano licznych represji wobec dawnych mieszkańców Wileńszczyzny.


Według aktualnych publikacji, aresztowano co najmniej 6 tysięcy osób. Z tego ponad 2 tysiące skazano w sfingowanych zazwyczaj procesach, a w co najmniej pięćdziesięciu wypadkach wykonano wyrok śmierci. Taki był tragiczny polski epilog podziemia niepodległościowego Wileńszczyzny, tym jeszcze pogłębiony, że podjęty nie przez wrogów, lecz Polaków, należących do minionej wspólnej historii, kultury i tradycji.


- Na koniec refleksja: polskie podziemie na Kresach (zresztą nie tylko tam) zapłaciło ogromną cenę za udział w walkach zbrojnych w operacji "Ostra Brama", w akcji "Burza". Nasuwa się pytanie: czy było jakieś inne rozwiązanie? Znając historię Polski, bezzasadne jest przypuszczenie, że Polacy nie chwycą za broń nawet w najbardziej niesprzyjającej sytuacji.


- Pytanie takie zadawano. Zadawaliśmy je też sobie. W poszczególnych okresach, zwłaszcza nasilania się represji, odpowiedzi były różne. Dziś, współcześnie, odpowiadamy: nie było innego rozwiązania. Na Kresach pozostawała znacząca polska spuścizna historyczna, cywilizacyjna, kulturalna, blisko pięciomilionowa ludność, której przodkowe zamieszkiwali tam od wielu pokoleń. Nasza godność narodowa, duma i honor, także tradycje i doświadczenia minionych lat nie pozwalały postąpić inaczej.

W jakimś stopniu liczono na łut szczęścia w postaci wsparcia zachodnich aliantów, ale okazało się to złudne. Nie uważaliśmy siebie za bohaterów, nie czynimy tego także dziś, chociaż byli wśród nas tacy. Nie traktowaliśmy też siebie jako własnowolnych straceńców – był to bowiem obowiązek wobec własnego Kraju, Ojczyzny, tak wychowano ówczesne pokolenie.


Dziś minione działania, o których mówimy, poddawane są przez niektóre środowiska i osoby surowej krytyce. Uczeni i politycy mają wiele racji, ale cóż z tego? Jaka była rozsądna alternatywa? W ich krytyce tego mi brak.
Koło zamachowe, na którym zakodowana była historia, kultura i tradycje naszego narodu, wola walki we wrześniu 1939 r. i Państwo Podziemne – musiało się kręcić dalej. Żadna siła nie mogła powstrzymać tego kierunku. Jakakolwiek kapitulacja stanowiłaby gwałtowne zaburzenie świadomości narodowej. I cytuję fragment wystąpienia przedwojennego ministra spraw zagranicznych, Józefa Becka, w Sejmie 5 maja 1939 r., który tak charakteryzuje ówczesną i wojenną świadomość Polaków:
"Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor".

ZWYCZAJE ŚWIĄTECZNE U WILNIAN OSIADŁYCH
NA MAZURACH
Rozmowa z Małgorzatą Bonarek
z Tarnobrzega
- Pani Małgorzato, proszę opowiedzieć, jak zapamiętała Pani zwyczaje świąteczne w swoim rodzinnym domu, który po przymusowym opuszczeniu Wilna rodzice stworzyli w Ełku na Mazurach.
- Święta spędzone w domu rodzinnym to czas, który na zawsze wpisał się w moją pamięć, pozostawił nostalgię, ale też radość, że dane mi było mieć taką rodzinę, wynieść z niej tyle dobrych wspomnień i świadomość drogi, którą powinnam w życiu iść.
Wileńskich Wigilii i świąt nie pamiętam, ale znam je z opowiadań rodziców – ich klimat i atmosferę rodzice wnieśli w nasz dom w powojennej Polsce, na Mazurach, gdzie zamieszkaliśmy.
Na Wileńszczyźnie zewnętrzna oprawa świąt jest zawsze bogata i piękna. Wilno jest zasypane śniegiem. Do dziś wydaje mi się, że jak przymknę oczy w wigilijny wieczór, to widzę nasze miasto niezwykłe i słyszę dzwony wzywające na pasterkę z wież kilkudziesięciu ośnieżonych wileńskich kościołów...
Z tradycji rodzinnej wyniosłam przekonanie, że święta należy przygotowywać z ogromnym namaszczeniem nie tylko w wymiarze zewnętrznym, ale przede wszystkim w wymiarze duchowym. Dzień Wigilii był zawsze, nawet w czasie wojny, wyjątkowy. W naszym domu obowiązywał surowy, ścisły post. Ambicją moją i rodzeństwa było staranie o to, żeby tego dnia, aż do wieczerzy nic nie jeść. Nie było formalnych nakazów, ale nasza gorliwość wynikała z potrzeby uczczenia tego dnia w sposób specjalny. Staraliśmy się postępować w sposób jak najbardziej poprawny, wykonywaliśmy polecenia rodziców, byliśmy mili wobec siebie nawzajem i innych ludzi.
Chociaż nie było to powszechną praktyką, u nas w domu choinkę ubierało się dopiero w dniu Wigilii. Ubieranie należało do naszego taty i nas, dzieci. Podobnie jak chyba w całej Polsce i w krajach ościennych, choinki przyozdabiano rozmaitymi świecidełkami, jednak u nas staraliśmy się zachować naturalne piękno drzewka. Wieszaliśmy bombki głęboko, aby pobłyskiwały z gęstwiny gałęzi, tworząc aurę tajemniczości. Tato mówił, że to przypomina mu lasy wileńskie, drzewa pokryte szronem. Od dnia Wigilii nasz dom pachniał choinką i starannie wypastowanymi parkietami.
- Zapewne z napięciem, zwłaszcza dzieci oczekiwały pojawienia się pierwszej gwiazdki na zimowym niebie?
- Oczywiście, tym bardziej że pojawienie się gwiazdy było sygnałem rozpoczęcia wieczerzy wigilijnej. Głód, który odczuwaliśmy przez cały dzień, sprawiał, że apetyty wszystkim ogromnie dopisywały. Do wigilijnego stołu zawsze zasiadało u nas bardzo dużo osób. Było nas pięcioro, rodzice, babcia, wujostwo. W pobliżu mieszkały osoby samotne i upośledzony chłopiec. Zapraszaliśmy ich, bo w tradycji wileńskiej upowszechnił się zwyczaj, by znajdującym się w sąsiedztwie samotnym osobom zapewnić wieczór wigilijny w gronie życzliwych osób. Stawiano też pusty talerz, który był przeznaczony dla nieznanego gościa. Powiadano, że może z Syberii będzie wracał jakiś zesłaniec, więc trzeba przygotować mu miejsce przy stole. To były takie popowstaniowe echa.
- To ile osób zasiadało do wigilijnego stołu w Pani domu rodzinnym, z konieczności przeniesionym na Mazury?
- W czasie, kiedy już pozakładaliśmy własne rodziny, bywało, że przy wigilijnym stole spotykało się nawet ponad dwadzieścia pięć osób.
Zarówno moje dzieci, jak i dzieci rodzeństwa zawsze z niecierpliwością oczekiwały na wyjazd do dziadków na święta i wszyscy te święta pamiętają do dziś! Wigilijny stół przykrywał śnieżnobiały obrus z dymki, z mereżką i wyhaftowanym monogramem mojej mamy HM, Helena Michałowska – z jej wyprawy ślubnej. Obrus ten odziedziczyłam, ma ponad siedemdziesiąt lat i do dzisiaj bieleje na wigilijnym stole w moim domu.
Moje siostry dostały też bardzo piękne obrusy. Ciekawa jest ich historia. Mój ojciec, Piotr Pietkiewicz, przyjaźnił się z Olgierdem Korkozowiczem, synem zarządcy dóbr Tyszkiewiczów. Jego matka Aniela otrzymała kiedyś w prezencie od Tyszkiewiczów ogromny obrus na stół, przy którym zasiadało czterdzieści osiem osób. Obrus ten z wyhaftowanym herbem Tyszkiewiczów pani Aniela Korkozowicz ofiarowała przed śmiercią mojej mamie. Ta zaś podzieliła go na części dla swoich córek.
Pod obrusem leżało zawsze pachnące siano.
Zgodnie z przestrzeganym w wielu polskich domach zwyczajem, na stół wigilijny podawano dwanaście potraw, przygotowywanych przez mamę i babcię przy naszej pomocy.
W naszej rodzinie był tradycyjny podział pracy na męskie i żeńskie. Prace w kuchni należały do rodzaju żeńskiego. Część potraw była identyczna jak w całej Polsce, do wileńskich specjalności należy zaliczać kisiel z żurawin i sleżyki. Sleżyki to takie małe kuleczki z postnego ciasta. Robi się je z mąki pszennej, wody, cukru, drożdży i wypieka w piekarniku na złoty kolor. Sleżyki podawane są w mleku makowym jako wigilijny deser. Sleżyków piekło się dużo, toteż jeszcze po świętach leżały w pudle. Bardzo je lubiliśmy; idąc do szkoły, napełnialiśmy nimi kieszenie i chrupaliśmy po drodze.


- Jakie jeszcze potrawy pojawiały się na stole w domu Pani rodziców na Mazurach?
- Oczywiście, podobnie jak co najmniej w połowie kraju, przygotowaliśmy barszcz z uszkami. Na stole pojawiało się dużo potraw z ryb, co wynikało z faktu, że wokół było pełno jezior. Oprócz karpia podawano pyszne faszerowane szczupaki i sielawę. Bardzo lubiliśmy też płotki – to wprawdzie taka kłopotliwa ryba, bo ma bardzo dużo ości, ale jest wyjątkowo smaczna. Przygotowywano też rosół rybny z gałkami rybnymi. Robiła to mama z takich małych rybek, zwanych stynkami, które trzeba było zemleć. Rosół był postny, ale smakowało wybornie. Mama podawała również sałatkę z buraczków, fasoli i śledzi, z dodatkiem oliwy i smażonej cebuli, którą nazywano winagref.
- Wśród takich przygotowań, w których zaangażowani byli niemal wszyscy domownicy, upływał dzień wigilijny. Aż do momentu, kiedy pojawiła się pierwsza gwiazdka na niebie.
- Z pierwszą gwiazdką siadaliśmy do stołu. Wieczerzę rozpoczynał ojciec, odmawiając modlitwę i odczytując stosowny fragment Pisma Świętego. Łamaliśmy się opłatkiem, składali życzenia i dopiero potem z wielką powagą, bez żadnych swawoli spożywaliśmy przygotowane potrawy.
Na choince płonęły woskowe świeczki. Nie dawały tyle światła jak powszechne dzisiaj lampki elektryczne, ale stwarzały specyficzny nastrój.
Kiedy spożywaliśmy wigilię, św. Mikołaj niepostrzeżenie układał pod choinką prezenty. Gdy byliśmy mali, często pojawiał się w całym swoim majestacie.
- Cóż to za prezenty?
- Skromne, niewyszukane, ale ile dostarczały radości i wzruszeń! Były to najczęściej książki, łyżwy, rękawiczki. Po ich rozpakowaniu i prezentacji rozpoczynało się wspólne kolędowanie przy akompaniamencie pianina i skrzypiec. Nie pamiętam, byśmy śpiewali jakieś charakterystyczne, nieznane w innych stronach kolędy. Tato szczególnie zachwycał się kolędą "Bóg się rodzi". Ja również bardzo polubiłam ten piękny utwór. Szczególnego uroku dodawał fakt, że w pierwszych latach po wojnie rodzice posługiwali się piękną, kresową polszczyzną, z charakterystycznym wileńskim zaśpiewem. Niestety, wraz z upływem lat ten uroczy kresowy akcent zaczął zanikać.
- Czy rodzice Pani jeszcze żyją?
- Niestety, nie. W ostatnich latach przed ich odejściem mieszkaliśmy daleko od siebie: rodzice w Poznaniu, ja w Tarnobrzegu. Kiedy dzwoniłam do nich, to przez telefon słyszałam jeszcze tę charakterystyczną mowę, w bezpośrednim kontakcie – już nie.
Radość, jaką przeżywaliśmy, wynikała z doznań, jakie niosła ta niezwykła noc Bożego Narodzenia i z tego, że byliśmy razem, a wszystko, co nas otaczało, było takie wyjątkowe, świąteczne.
W naszej rodzinie obowiązywała zasada, że wszyscy uczestnicy wigilii, niezależnie od wieku, wybierają się na pasterkę. Dzieci czasami zasypiały, ale budziły je skutecznie trąby orkiestry kolejowej, która każdego roku uświetniała swoim koncertem uroczystość.
Pamiętam dźwięk dzwonów, dochodzący z licznych wileńskich kościołów, sylwetki wychodzących z naszego domu ludzi, które łączyły się z potokiem tłumu, płynącego ulicą do pobliskiego kościoła. Głęboko w pamięć wbił mi się ten charakterystyczny dla tej nocy obraz...
Teraz również spotykamy się na święta Bożego Narodzenia. Staram się, aby do mojego wigilijnego stołu zasiadało jak najwięcej moich bliskich. Ale różnie to bywa, nie zawsze mam nawet swoje dzieci i dwie wnuczki u siebie... Jednak nie mogę być zachłanna, wiem, że muszę dzielić się z nimi z rodzicami ich małżonków.
Zapraszam również swoje rodzeństwo, które przyjeżdża co kilka lat. Myślę, że niezwykły urok świąt wynikał także z tego, że były one przepojone kresową obyczajowością. Nawet zewnętrzna oprawa była bliska wileńskiej, bo na Mazurach też jest dużo śniegu i lasy dookoła. Prawdą jest również, że na ziemiach Warmii i Mazur osiedliły się tysiące ekspatriantów z Kresów, głównie z Wileńszczyzny.
Moi rodzice mieszkali w bliźniaku; drugi jego segment zajmował przyjaciel ojca, wspomniany wcześniej wilnianin, Olgierd Korkozowicz. Często spotykali się, dyskutowali o aktualnej sytuacji, powracały niekończące się wspomnienia o czasach i życiu w ukochanym Wilnie. Lubiłam przysłuchiwać się tym rozmowom, chętnie przebywałam u matki Olgierda, pani Anieli, która potrafiła w sposób bardzo interesujący opowiadać o życiu w Wilnie, o swoich podróżach z Tyszkiewiczami do Włoch i Francji, o przyjaźni z Władysławem Raczkiewiczem, późniejszym prezydentem Rzeczypospolitej w Londynie.
- Powróćmy jeszcze do obchodzonych po wileńsku świąt Bożego Narodzenia u rodziców na Mazurach.
- Pierwszy dzień spędzaliśmy w domu, w gronie rodziny. Było nas dużo, ściągaliśmy z rozmaitych stron Polski – z Poznania, Gdańska, Tarnobrzega. Na szczęście, dom rodziców był obszerny i mógł wszystkich pomieścić. Cieszyliśmy się z tych rodzinnych zjazdów ogromnie. Dużą przyjemność również sprawiało znakomite, świąteczne jadło. Były kołduny, kindziuk, kiszki ziemniaczane – jeden ze specjałów kuchni wileńskiej, kartacze, nazywane też cefulinami. Obowiązkowo na świątecznym stole pojawiał się pieczony indyk, nadziewany; skąd ta tradycja, nie potrafię powiedzieć. Nie mogło zabraknąć również kwasu chlebowego, robionego z czarnego, razowego chleba. Był wspaniały w smaku, orzeźwiający.

Ostatnio zmieniany niedziela, 29 kwiecień 2012 20:32
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.