- Z jednej strony – radość ze zwycięstwa, z drugiej – smutek i żal z powodu utraty przyjaciół i towarzyszy broni. I pytanie – co dalej?
- O rozbrojeniu i aresztowaniu dowódcy brygady i zgrupowań w Boguszach, które zaskakują, dowiadujemy się tego samego dnia, 17 lipca wieczorem. I na rozkaz oficera najstarszego stopniem, który obejmuje dowodzenie całością, oddziały przemieszczają się w nocy do odległego o jakieś 20 – 25 km masywu leśnego – Puszczy Rudnickiej. Moja brygada także. Maszerując, przechodzimy obok obozowisk formacji sowieckich. Posterunki przepuszczają, myślimy – nie jest tak źle. To złudzenie krótkotrwałe. Bardzo wczesnym rankiem, w otoczeniu formują się oddziały sowieckie, dobrze uzbrojone w broń maszynową i ciężką. Ich krąg stopniowo narasta. W powietrzu pojawiają się samoloty – "kukuryźniki" – zrzucają jakieś ulotki, sygnalizują coś strzałami bądź ostrzegają. W tym czasie stoimy w pobliżu bądź na skraju miejscowości Skrobuciane; na łazikach terenowych podjeżdżają z towarzyszącą ochroną wyżsi sowieccy oficerowie i domagają się samorozbrojenia.
Co robić? Czas nagli! Na ganku skromnego dworku naradzają się dowódcy, w swoim gronie – także my. Czas nagli! Narasta sowiecka presja i sytuacja przymusowa, w której się znajdujemy, potencjalne zagrożenie użycia przez nich przeważającej siły zbrojnej, wobec której jesteśmy bezradni. Nie znajdując szans na inne rozwiązanie, dowódcy zalecają złożenie broni, a kto chce bądź może – niech działa, ratuje się, na własną rękę.
Wraz z kolegą z Brasławia, Aleksandrem Taraszkiewiczem "Downar", nie czekając na rozwój zdarzeń, podjęliśmy spontaniczną decyzję: korzystając z chwilowego zamieszania, konfiguracji terenu oraz zadrzewienia – urwaliśmy się z tego kręgu i postanowiliśmy wracać do domu.
- Ależ to naturalny odruch.
- Pozornie tak, ale... niezbyt fortunny. Gdyby patrole NKWD dozorujące szlaki komunikacyjne rozpoznały nas jako akowców, to z pewnością wsiąklibyśmy w ich łagrach na lat dziesięć, może więcej. Tak bywało i to była norma; wszak kwalifikowani byliśmy jako "polscy burżuazyjni faszyści".
- Co się z Panem dzieje?
- Wraz z kolegą – o czym wspominałem – wędrujemy "per pedes", na piechotę, głównie bocznymi drogami; są mniej przez NKWD kontrolowane. W każdym dniu zaliczamy około 30 km, a do domu jeszcze daleko. Mimo naszej przezorności ("boczne drogi") patrole NKWD kontrolują nas trzy razy. Nasz scenariusz: "Niemcy wywieźli nas na roboty, wracamy do domu!".
Przebieg kontroli łagodzą prawdziwe i fałszywe dokumenty, których mimo zaleceń dowództwa – nie pozbyliśmy się. W prawdziwym (kolegi) zapisana narodowość: Białorusin. W fałszywym – moim – nazwisko i narodowość nieprawdziwe: nie Polak, lecz Białorusin. Polacy są bardziej infiltrowani, natomiast Białorusinów na ogół uważa się za swojaków. Puszczają wolno.
Jak już wspomniałem, większość partyzantów nie miała mundurów, my także. Później, po akcji na pociąg niemiecki, nosiłem zdobyczną, bardzo przydatną kurtkę niemiecką, w której nie mogłem się pokazać w terenie opanowanym przez Sowietów. Wspomogła nas życzliwość spotkanego, miejscowego chłopa, któremu oznajmiliśmy, kim jesteśmy, że urwaliśmy się z sowieckiego rozbrojenia i okazaliśmy zaświadczenia o przynależności, wydane kilka dni temu. Chłop zrozumiał, przekazał swoją marynarkę, ja kurtkę; z wdzięcznością podziękowaliśmy i dalszą wędrówkę kontynuujemy jako dwaj cywile.
Tak się szczęśliwie ułożyło, że częściowo wspomagała nas terenowa siatka konspiracyjna tamtejszego podziemia, która wskazywała w miarę bezpieczne drogi i noclegi. W końcu, po siedmiu dniach wędrówki, znaleźliśmy się jakieś 20 km od Brasławia, miejsca naszego zamieszkania, w pobliżu wsi Opsa. Zatrzymaliśmy się na krótko u kolegi, także żołnierza podziemia. Ostrzega, że nie mamy po co wracać do Brasławia, gdzie NKWD prowadzi infiltrację mieszkańców. Rozpoznanych żołnierzy AK, także podejrzanych o przynależność, Sowieci aresztują jako wrogów swojej władzy. A roczniki podlegające służbie wojskowej mobilizują do armii, oczywiście sowieckiej. Zarazem informuje nas, że kilka kilometrów dalej, w miejscowości Kupczele, stacjonuje rozbrojona i internowana przez Sowietów, wcześniej operująca na Brasławszczyźnie, 24. "Dryświacka" Brygada Partyzancka AK.
- Cóż w tej sytuacji postanawiają młodzi ludzie? Pod Wilnem przeżyliście dramat rozbrojenia, tutaj też nie jest dobrze!
- Po przemyśleniu decydujemy się na dołączenie do Brygady "Dryświackiej". Jej dowódca por./płk Kazimierz Krauze "Wawrzecki" początkowo wzbrania się, zarzuca nam dezercję, ale po kilku dniach, kiedy dołączają kolejni, podobni "dezerterzy", wśród nich oficerowie, wyraża zgodę.
- Ale to chyba nie był najbardziej fortunny pomysł?
- Wręcz przeciwnie – był dobry. Gdybyśmy tam pozostali, musielibyśmy funkcjonować nielegalnie. A infiltracja NKWD i miejscowych agentów była bardzo skuteczna. Toteż wkrótce zostalibyśmy rozpoznani, aresztowani, sądzeni i skazani na 10 lat łagrów za samą przynależność do AK, uznawaną jako wrogą Sowietom. Zatem decyzję dołączenia do tej internowanej Brygady – po uświadomieniu potrzeby przynależności do większej wspólnoty, dającej poczucie lepszego bezpieczeństwa zbiorowego – podjęliśmy decyzję wyboru tzw. mniejszego zła.
Po trzytygodniowym pobycie sowiecki komendant oznajmił poufnie dowódcy brygady, por./płk. "Wawrzeckiemu", że wkrótce obóz opuścimy, że wywiozą nas gdzieś na wschód. Mówiło się o Kałudze. Wówczas nie wiedzieliśmy o dalszych losach internowanych spod Wilna, ich przymusowym wcieleniu do armii sowieckiej. Wydaje wtedy poufne zalecenie rozproszenia się, kto chce bądź może. Mimo wzmocnionego konwoju udaje się to części internowanych.
Mniej więcej po miesiącu załadowano nas do wagonów towarowych, zaryglowano drzwi i pod konwojem, przez Nową Wilejkę, Mordeczeno, Mińsk – wieziono na wschód... Już za granicą Polski, na terytorium sowieckim, w czasie postoju pociągu na trasie, miejscowe wyrostki obrzucały wagony kamieniami. Konwojujący mówili, że wiozą faszystów.
Przed Smoleńskiem pociąg zatrzymał się na stacji bądź przystanku "Katyń". Byliśmy podnieceni i niespokojni... Co z nami?!... Wiedzieliśmy, co się tam wydarzyło i kto był sprawcą. Na poufny rozkaz dowódcy, por./płk. "Wawrzeckiego", minutą ciszy i modlitwy uczciliśmy pamięć pomordowanych, z czego – jak później mówił – niektórzy musieli się tłumaczyć przed NKWD.
- A w Kałudze jak was przyjęto?
- Przyjechaliśmy tam 30 sierpnia 1944 r. Podobnie jak internowanych spod Wilna przywitała nas orkiestra wojskowa i towarzyszyła do koszar. A tam – kąpiel, strzyżenie, ewidencjonowanie. Z sowieckich uniformów wojskowych, furażerek, zrywaliśmy gwiazdy na znak protestu, ale to się na nic zdało, a groziło karami.
I podobnie jak internowani wcześniej – zostaliśmy zaliczeni jako "tawariszczi bajcy" do 361. zapasowego pułku strzeleckiego "Krasnaj Armii". Tak wówczas nazywała się armia sowiecka.
Ku mojemu niezadowoleniu nadal jestem zaliczany jako żołnierz Armii Czerwonej w zapisach Rosyjskiego Państwowego Archiwum Wojennego. W otrzymanym dokumencie archiwalnym, z grudnia 2000 r., stwierdza się, że Józef Dalecki "odbywał służbę w zapasowym pułku strzeleckim w Kałudze od 31 sierpnia 1944 r. do 6 stycznia 1946 r., w charakterze »krasnoarmiejskiej armii«". I ani słowa – jaki był faktyczny charakter tej służby... Że było to internowanie, czego się domagałem.
Na chwilę powrócę do koleiny mojego losu w Kałudze. Skład osobowy internowanej 24. Brygady rozdzielono do różnych pododdziałów pułku, podobnie wcześniej było z wilnianami. Z powodu przejściowej niedomogi zdrowotnej zostałem przydzielony do tzw. roty (kompanii) słabych w III batalionie strzeleckim. Znalazło się tam także kilku internowanych z 24. Brygady, co korzystnie wpływało na więzi i wspomaganie się.
A do masywów leśnych za Moskwą – gdzie od końca września (początku października) pracowała przy wyrębie lasu większa część internowanych – przybyliśmy w niewielkim, uzupełniającym rzucie 24 grudnia 1944 r. Była właśnie wigilia Bożego Narodzenia. Opłatków nie mieliśmy, złożyliśmy sobie życzenia, podzieliliśmy się chlebem, wyśpiewaliśmy kolędy i – było smutno...
- Jak potoczyło się życie w kolejnym miejscu waszego internowania w tych masywach leśnych?
- Było ciężko, bardzo ciężko, niekiedy nie do wytrzymania, zwłaszcza na początku. Internowani, którzy z Kaługi przybyli tam na przełomie września/października, musieli bytować w surowym lesie. Jesień w tych stronach nadchodziła szybko, musieli przygotować dla siebie siedziby – ziemianki. Zanim je wybudowali, koczowali w szałasach, a w nocy bywały przymrozki. Nasz transport miał więcej szczęścia – rozmieszczony został w ziemiankach przygotowanych przez przybyłych wcześniej.
- Ilu was było w tym lesie? Czy byliście skoncentrowani w jednym, dużym obozie, czy kilku?
- Wspomniałem, że w Kałudze było nas ok. 4 tys., może więcej, tylu też skierowano do pracy, do lasów. Cały pułk internowanych rozmieszczono w czterech obozach, wzdłuż bocznej linii kolejowej magistrali Moskwa – Kazań, biegnącej z Szatury do masywów leśnych. Obóz pierwszego batalionu roboczego ulokowano na 34. kilometrze wspomnianej bocznej odnogi. Następne bataliony rozmieszczono na kolejnych kilometrach: 34., 40. i 48. Nasz uzupełniający transport rozmieszczono w IV batalionie, na 39. km, w pobliżu wsi Sieredniakowo.
- Proszę o szczegóły bytowania w ziemiankach.
- W ziemiankach, obłożonych od góry darniami z trawy, były ustawione drewniane prycze z żerdzi i surowych desek, które stanowiły nasze legowiska. Sypialiśmy bez pościeli, poduszek, koców itp. W okresie chłodów jako nakrycia służyły kurtki, w których pracowaliśmy. Warunki stanitarno-higieniczne w początkowym okresie były gorzej niż fatalne. W zimie, nie mając wody do mycia, nacieraliśmy się śniegiem. Dopiero na wiosnę 1944 r. mogliśmy skorzystać z wody, a w lecie z wybudowanej łaźni.
Później pojawiły się nowe uciążliwości – inwazje pluskiew i innych insektów.
- Jak duże były ziemianki?
- Były dość duże, w każdej przebywało 30-40 żołnierzy, w ciasnocie, jeden obok drugiego, utrudniona wymiana powietrza, zaduch.
- No tak, ale zimą nie było wam zimno?
- Nie, zimą nie było zimno.
Tam był nasz dom
- Rzeczywiście, miałem szczęście i nie byłem ranny. W najbliższym otoczeniu poległo dwóch dobrych kolegów: Czesław Sipowicz "Juno" – z którym wcześniej uniknęliśmy niechybnej śmierci z rąk partyzantów sowieckich, podczas wykonywania zadań zwiadowczych w ich strefie działania wokół miejscowości Mercebolino, oraz Tadeusz Wojnecki, obaj z Brasławia. Ranni zostali Bolesław Karny oraz Stanisław Wangin "Zawisza". W Brygadzie poległo 13 żołnierzy, 30 było rannych. Śmierć towarzysza broni, zwłaszcza bliskiego, jest przeżywana i pozostaje w trwałej pamięci.
Nazajutrz, uczestnicząc w pogrzebie żołnierzy 2. Zgrupowania, w składzie kompanii asystującej, przeżyłem to głęboko po raz wtóry.
Ciała 80 poległych, młodych chłopców, złożyliśmy w zbiorowej mogile, na cmentarzu w Kalwarii Wileńskiej, w większości bez trumien, których nie wystarczyło dla wszystkich.