Na wiosnę 1914 miał znów złe stopnie za rok ubiegły, więc groziło mu wydalenie z gimnazjum, przepisy bowiem nie pozwalały na pozostawanie w jednej klasie dłużej niż dwa lata (w przeciwieństwie do czasów dzieciństwa Wiktora Gomulickiego, gdy w pierwszej klasie siadywali przez szereg lat wąsale obok dzieciuchów). Ale od czego stosunki. Rudy miał w Petersburgu wpływowych kuzynów, którzy znaleźli "chody" do wszechwładnego a osławionego ministra oświaty Kasso. Ten Kasso był to taki sobie rosyjski Jędrzejewicz w dziesiątej potędze: zniweczył marne resztki autonomii uniwersyteckiej, a w okręgach szkolnych, do których należały gimnazja, rządził się jak we własnych folwarkach.
Gdy więc kuzyni czynili w Petersburgu starania o zezwolenie na pozostawienie Rudego na trzeci rok w ósmej klasie, on co czas pewien wpadał do kancelarii gimnazjalnej, aby się dowiedzieć, czy nie przyszła decyzja z Petersburga. W czasie jednej z takich wizyt natknął się na nauczycielkę języka francuskiego, starą pannę, która go bardzo nie lubiła za różne kawały urządzane na jej lekcjach. Dziewica zmrużyła oczy i spytała zjadliwie:
– No cóż, Rudomina, pozostaliście na trzeci rok w ósmej klasie?
– A pani wyszła za mąż? – odpowiedział pytaniem.
Działo się to w tzw. pokoju nauczycielskim w obecności paru kolegów "Francuzki", która była zresztą Rosjanką. Zagryźli wargi, oceniając odpowiedź Rudego, ale pomyśleli, że ma on nie większe widoki na pozostanie na trzeci rok w ósmej klasie, niż "Francuzka" na zamążpójście. Pozostanie bowiem na trzeci rok w jakiejkolwiek klasie zdarzało się bardzo rzadko, np. z powodu choroby. W wypadku Rudego nie było żadnej racji do zastosowania niesłychanego w dziejach szkolnictwa wyjątku.
Stał się cud. Do gimnazjum Winogradowa przyszedł "papier" z podpisem ministra Kasso zezwalający na pozostawienie Rudominy na trzeci rok w ósmej klasie "w drodze wyjątku". Wobec postrachu, który rzucało na personel nauczycielski samo brzmienie nazwiska "Kasso", można sobie wyobrazić, jak wyglądał trzeci rok studiów w ósmej klasie pupilka tak potężnego protektora. Rudy przychodził do szkoły z wielkim opóźnieniem, albo wcale nie przychodził. Nieraz po nocy spędzonej na kartach lub wypitce drzemał na pierwszych lekcjach. Nauczyciele prawie nigdy go nie wyrywali i stawiali mu stopnie niejako automatycznie. Największy kłopot miał z nim ksiądz prefekt wykładający w ósmej klasie historię kościoła. Ksiądz ten był na ogół popularny. Umiał ruszać czupryną i uszami i stąd miał, jak twierdzi Stanisław Mackiewicz ("winogradowiec"), wielki autorytet wśród uczniów.
Otóż ksiądz prefekt uparł się, aby Rudego wyrywać.
– A teraz – mówił z uśmiechem – Rudomina nam opowie, co wie o listach św. Ireneusza.
– Nic nie opowiem – odparł Rudy – bo nie mam zwyczaju czytania cudzych listów.
Taka lub podobna odpowiedź kończyła się wyrzuceniem Rudego z klasy. Czasem jednak bywał na lekcjach religii ożywiony i sam prowokował gniew prefekta. A więc np. podnosi rękę.
– Aa! – mówi uradowany ksiądz – widzę, że nasz niedowiarek pan Rudomina ma jakieś pytanie. Proszę, proszę...
– Chciałem tylko zapytać, czy papież ma prawo jeździć na welocypedzie.
– Precz z klasy, durniu jeden! – woła czerwony z oburzenia prefekt.
Szczególny był stosunek Rudego do kolegów w czasie tego trzeciego roku studiów w ósmej klasie. Większość jego starych kolegów i przyjaciół przeszła już na drugi rok uniwersytetu. Nowych kolegów uważał za "małyszów", z którymi nic go nie łączyło. Ale stało się, że tych nowych kolegów ogromnie interesował "starszy pan" z ciemnym przystrzyżonym wąsikiem pod nosem, zaspany lub drzemiący na ostatniej ławce. Pociągała ich nie tylko ciekawość: imponowało im, że mają taki okaz w klasie. Toteż jakby się zmówili, a może naprawdę się zmówili, i co dzień przed pierwszą lekcją, lub jeśli Rudy przyszedł z opóźnieniem, na pauzie po pierwszej lekcji podchodzili kolejno, podając mu rękę. Stało się, że tego roku spory procent uczniów w klasie stanowili Żydzi. Rudy nie był antysemitą, lub może był nim tylko o tyle, o ile nim jest podświadomie każdy nie-Żyd. Tak czy inaczej te uściski kilkudziesięciu rąk wykonywane jak rytuał każdego dnia w końcu go zirytowały. Uznał je za prowokację. Pewnego dnia, po ostatnim dzwonku przed drugą lekcją, gdy w klasie zapanowała cisza, powiedział gromkim głosem:
– Panowie! Ja jestem jeden, a was w klasie jest trzydziestu kilku. Zrozumcie więc, że nie mogę witać się z każdym z was uściskiem dłoni. Poproszę więc, abyście mnie witali tylko ukłonem, a ja wam będę odpowiadał z daleka lekkim kiwnięciem głowy.
To "lekkie kiwnięcie głowy" oburzyło klasę do tego stopnia, że na razie zapanowała głucha cisza. Wrzawę, która wreszcie wybuchła, uciszyło dopiero wejście do klasy nauczyciela. Ale po wielkiej pauzie Rudominę wezwano do inspektora. Z ironicznych uśmieszków kolegów domyślił się, że byli u inspektora ze skargą.
Inspektor Kraskowski – wielki liberał, który ponadto stojąc na czele administracji prywatnego gimnazjum, musiał się specjalnie liczyć z opinią miejscowego społeczeństwa żydowskiego – wpadł ostro na Rudego, wymyślając mu od "ludzi o feudalnych przesądach", których nie ścierpi w gimnazjum, choćby mieli protekcję samego pana ministra. Rudomina wysłuchał nagany spokojnie, a potem odpowiedział:
– Audiatur et altera pars, Iwanie Ignatjewiczu! Nie bardzo rozumiem, dlaczego nazywa mnie pan człowiekiem o feudalnych przesądach. Jeżeli chodzi o to, co dziś z rana powiedziałem w klasie, to byłem jak najdalszy jakichkolwiek, feudalnych czy innych, przesądów. Chodziło mi wyłącznie o względy higieny. Przecie to bardzo niehigienicznie ściskać co dzień rękę kilkudziesięciu ludzi.
– A więc tylko o higienę chodziło? – spytał inspektor niedowierzająco.
– Wyłącznie o higienę, Iwanie Ignatjewiczu.
Czy i co powiedział inspektor kolegom, którzy się skarżyli, tego Rudy nigdy się nie dowiedział. Ale tegoż dnia po ostatniej lekcji jeden z nich podszedł do Rudego i w głuchej ciszy oznajmił uroczyście:
– Wobec wysoce niekoleżeńskiego zachowania się pana, klasa upoważniła mnie do zakomunikowania, że ogłasza bojkot pana do końca kwartału.
Rudy odparł równie uroczyście:
– Dziękuję panom. Mam tylko jedną prośbę: proszę o łaskawe przedłużenie bojkotu do końca roku szkolnego.
Jeżeli Rudomina był antysemitą, to antysemityzm jego był szlachecki, a więc poczciwy, z lekka drwiący i polegający głównie na nazywaniu Żydów "Żydkami", choć się w duszy tych "Żydków" lubiło. W ciągu tego roku Rudomina był jednak świadkiem antysemickiego wybryku innego gatunku. Trwał pierwszy rok wojny. Cesarz odwiedzał miasta zachodnie, "odprowadzał" oddziały udające się na front, rozdawał ikony "żołnierzykom". Przyszła kolej na Wilno. Cała droga od dworca do pałacu generał-gubernatora była ustawiona gęstymi kordonami gimnazistów, realistów i uczniów innych szkół średnich. Rudomina stał obok jednego ze swych przyjaciół, de Rosseta, zwanego Bebusiem. Panował mróz siarczysty. Przyjazd cesarza opóźniał się i gimnaziści marzli w lekkich szynelach. De Rosset miał w kieszeni palta płaską flaszkę wódki. Od czasu do czasu wymykał się z kordonu, wbiegał do bramy, gdzie pociągał parę łyków dla rozgrzewki, po czym wracał do kordonu, a Rudy z kolei brał flaszkę i biegł z nią do bramy.
Cesarz wciąż nie nadjeżdżał i te wypady do bramy powtórzyły się z pięć razy, aż pustą flaszkę ciśnięto w śnieg. De Rosset był rozgrzany nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Zaczął się irytować. Ofiarą irytacji padł jakiś młody Żyd, który stojąc z tyłu za kordonem wciąż naciskał na Bebusia.
– Proszę nie napierać! – mówił Bebuś groźnie.
Żyd przepraszał, ale nie mógł nie napierać, gdyż gęsty tłum naciskał go z tyłu.
Irytacja Bebusia wciąż rosła, gdy nagle jak iskra elektryczna przebiegła wieść: "Jedzie!". Pokazał się jeden samochód otwarty z marszałkiem szlachty, z panem Aleksandrem Lubańskim i z innymi cywilami na czele. Potem drugi z gubernatorem. Potem trzeci z generałami. Wreszcie zjawił się samochód z cesarzem. Na widok cesarza Bebusia ogarnął szał. Cisnął czapkę w śnieg, wyrwał się z szeregu, padł na kolana i wrzasnął nieludzkim głosem:
– Ura, ura, ura!
Czyn Bebusia był tak rzucający się w oczy, że sam cesarz go zauważył i z uprzejmym uśmiechem przyłożył palce do barankowej czapki wojskowej. Gdy samochód cesarski minął, Bebuś wstał z klęczek, spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, a potem odwrócił się gwałtownie i trzasnął w twarz nieszczęsnego Żyda, który poprzednio "napierał" na niego. Tym czynem chciał przypieczętować wiernopoddańczy zachwyt wywołany spotkaniem się oko w oko z Majestatem. Niestety tłum nie zrozumiał subtelnych uczuć Bebusia. Nie tylko minęły czasy antysemickich wybryków, ale – jak wspomniałem – głaskano Żydów na równi z Polakami. Toteż nieoczekiwany wybryk de Rosseta nie mógł ujść mu płazem. Zebrała się gęsta gromada, żądając wezwania policji. Zjawił się rewirowy, który po wysłuchaniu skargi poszkodowanego i świadków zwrócił się do Bebusia:
– Jakże to pan gimnazista mógł się dopuścić czegoś podobnego?
Bebuś miał jednak przygotowaną obronę i wpadł na rewirowego:
– A pan wie, z kim pan mówi? Należałem do ochrony uświęconej osoby cesarza pana (swiaszccennoj osoby gosudaria) i broniłem jej od naporu tłumu. A to oto indywiduum – tu wskazał palcem biednego Żyda – tak napierało na mnie, że ledwie mogłem utrzymać linię kordonu.
Te słowa wywarły wielkie wrażenie na rewirowym. Widząc po twarzach zebranych, że i na nich słowa te nie przeszły bez wrażenia, oznajmił krótko "Proszę się rozejść", po czym oddalił się.
O ile antysemityzm Rudego był dobroduszny i niegroźny, o tyle w wybryku Bebusia kiełkowały już ziarna przyszłego pałkarstwa i innych ideologii endeckich.
W maju rozpoczęły się egzaminy maturalne. Odbywały się w nastroju szczególnego podniecenia i niepokoju, przy czym odwróciły się normalne role. Podnieceni i niespokojni byli nauczyciele. Armie rosyjskie rozpoczęły odwrót z Karpat. Coraz głośniej mówiono o ewakuacji Królestwa Polskiego. W drugą linię obronną Kowno-Grodno-Brześć Litewski nikt jakoś nie wierzył. Zresztą granica pruska była nie za górami. Szeptano więc o możliwej ewakuacji Wilna.
Gimnaziści byli też podnieceni, ale nie z powodu egzaminów, lecz z racji ogólnego nastroju niepokoju i wyczekiwania. Jedni marzyli o jak najrychlejszym wyjeździe do miasta uniwersyteckiego, drudzy – o wiele mniej liczni – o wstąpieniu do szkoły oficerskiej zaraz po zdaniu matury.