Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Na wiosnę 1914 miał znów złe stopnie za rok ubiegły, więc groziło mu wydalenie z gimnazjum, przepisy bowiem nie pozwalały na pozostawanie w jednej klasie dłużej niż dwa lata (w przeciwieństwie do czasów dzieciństwa Wiktora Gomulickiego, gdy w pierwszej klasie siadywali przez szereg lat wąsale obok dzieciuchów). Ale od czego stosunki. Rudy miał w Petersburgu wpływowych kuzynów, którzy znaleźli "chody" do wszechwładnego a osławionego ministra oświaty Kasso. Ten Kasso był to taki sobie rosyjski Jędrzejewicz w dziesiątej potędze: zniweczył marne resztki autonomii uniwersyteckiej, a w okręgach szkolnych, do których należały gimnazja, rządził się jak we własnych folwarkach.
Gdy więc kuzyni czynili w Petersburgu starania o zezwolenie na pozostawienie Rudego na trzeci rok w ósmej klasie, on co czas pewien wpadał do kancelarii gimnazjalnej, aby się dowiedzieć, czy nie przyszła decyzja z Petersburga. W czasie jednej z takich wizyt natknął się na nauczycielkę języka francuskiego, starą pannę, która go bardzo nie lubiła za różne kawały urządzane na jej lekcjach. Dziewica zmrużyła oczy i spytała zjadliwie:
– No cóż, Rudomina, pozostaliście na trzeci rok w ósmej klasie?
– A pani wyszła za mąż? – odpowiedział pytaniem.
Działo się to w tzw. pokoju nauczycielskim w obecności paru kolegów "Francuzki", która była zresztą Rosjanką. Zagryźli wargi, oceniając odpowiedź Rudego, ale pomyśleli, że ma on nie większe widoki na pozostanie na trzeci rok w ósmej klasie, niż "Francuzka" na zamążpójście. Pozostanie bowiem na trzeci rok w jakiejkolwiek klasie zdarzało się bardzo rzadko, np. z powodu choroby. W wypadku Rudego nie było żadnej racji do zastosowania niesłychanego w dziejach szkolnictwa wyjątku.
Stał się cud. Do gimnazjum Winogradowa przyszedł "papier" z podpisem ministra Kasso zezwalający na pozostawienie Rudominy na trzeci rok w ósmej klasie "w drodze wyjątku". Wobec postrachu, który rzucało na personel nauczycielski samo brzmienie nazwiska "Kasso", można sobie wyobrazić, jak wyglądał trzeci rok studiów w ósmej klasie pupilka tak potężnego protektora. Rudy przychodził do szkoły z wielkim opóźnieniem, albo wcale nie przychodził. Nieraz po nocy spędzonej na kartach lub wypitce drzemał na pierwszych lekcjach. Nauczyciele prawie nigdy go nie wyrywali i stawiali mu stopnie niejako automatycznie. Największy kłopot miał z nim ksiądz prefekt wykładający w ósmej klasie historię kościoła. Ksiądz ten był na ogół popularny. Umiał ruszać czupryną i uszami i stąd miał, jak twierdzi Stanisław Mackiewicz ("winogradowiec"), wielki autorytet wśród uczniów.
Otóż ksiądz prefekt uparł się, aby Rudego wyrywać.
– A teraz – mówił z uśmiechem – Rudomina nam opowie, co wie o listach św. Ireneusza.
– Nic nie opowiem – odparł Rudy – bo nie mam zwyczaju czytania cudzych listów.
Taka lub podobna odpowiedź kończyła się wyrzuceniem Rudego z klasy. Czasem jednak bywał na lekcjach religii ożywiony i sam prowokował gniew prefekta. A więc np. podnosi rękę.
– Aa! – mówi uradowany ksiądz – widzę, że nasz niedowiarek pan Rudomina ma jakieś pytanie. Proszę, proszę...
– Chciałem tylko zapytać, czy papież ma prawo jeździć na welocypedzie.
– Precz z klasy, durniu jeden! – woła czerwony z oburzenia prefekt.
Szczególny był stosunek Rudego do kolegów w czasie tego trzeciego roku studiów w ósmej klasie. Większość jego starych kolegów i przyjaciół przeszła już na drugi rok uniwersytetu. Nowych kolegów uważał za "małyszów", z którymi nic go nie łączyło. Ale stało się, że tych nowych kolegów ogromnie interesował "starszy pan" z ciemnym przystrzyżonym wąsikiem pod nosem, zaspany lub drzemiący na ostatniej ławce. Pociągała ich nie tylko ciekawość: imponowało im, że mają taki okaz w klasie. Toteż jakby się zmówili, a może naprawdę się zmówili, i co dzień przed pierwszą lekcją, lub jeśli Rudy przyszedł z opóźnieniem, na pauzie po pierwszej lekcji podchodzili kolejno, podając mu rękę. Stało się, że tego roku spory procent uczniów w klasie stanowili Żydzi. Rudy nie był antysemitą, lub może był nim tylko o tyle, o ile nim jest podświadomie każdy nie-Żyd. Tak czy inaczej te uściski kilkudziesięciu rąk wykonywane jak rytuał każdego dnia w końcu go zirytowały. Uznał je za prowokację. Pewnego dnia, po ostatnim dzwonku przed drugą lekcją, gdy w klasie zapanowała cisza, powiedział gromkim głosem:
– Panowie! Ja jestem jeden, a was w klasie jest trzydziestu kilku. Zrozumcie więc, że nie mogę witać się z każdym z was uściskiem dłoni. Poproszę więc, abyście mnie witali tylko ukłonem, a ja wam będę odpowiadał z daleka lekkim kiwnięciem głowy.
To "lekkie kiwnięcie głowy" oburzyło klasę do tego stopnia, że na razie zapanowała głucha cisza. Wrzawę, która wreszcie wybuchła, uciszyło dopiero wejście do klasy nauczyciela. Ale po wielkiej pauzie Rudominę wezwano do inspektora. Z ironicznych uśmieszków kolegów domyślił się, że byli u inspektora ze skargą.
Inspektor Kraskowski – wielki liberał, który ponadto stojąc na czele administracji prywatnego gimnazjum, musiał się specjalnie liczyć z opinią miejscowego społeczeństwa żydowskiego – wpadł ostro na Rudego, wymyślając mu od "ludzi o feudalnych przesądach", których nie ścierpi w gimnazjum, choćby mieli protekcję samego pana ministra. Rudomina wysłuchał nagany spokojnie, a potem odpowiedział:
– Audiatur et altera pars, Iwanie Ignatjewiczu! Nie bardzo rozumiem, dlaczego nazywa mnie pan człowiekiem o feudalnych przesądach. Jeżeli chodzi o to, co dziś z rana powiedziałem w klasie, to byłem jak najdalszy jakichkolwiek, feudalnych czy innych, przesądów. Chodziło mi wyłącznie o względy higieny. Przecie to bardzo niehigienicznie ściskać co dzień rękę kilkudziesięciu ludzi.
– A więc tylko o higienę chodziło? – spytał inspektor niedowierzająco.
– Wyłącznie o higienę, Iwanie Ignatjewiczu.
Czy i co powiedział inspektor kolegom, którzy się skarżyli, tego Rudy nigdy się nie dowiedział. Ale tegoż dnia po ostatniej lekcji jeden z nich podszedł do Rudego i w głuchej ciszy oznajmił uroczyście:
– Wobec wysoce niekoleżeńskiego zachowania się pana, klasa upoważniła mnie do zakomunikowania, że ogłasza bojkot pana do końca kwartału.
Rudy odparł równie uroczyście:
– Dziękuję panom. Mam tylko jedną prośbę: proszę o łaskawe przedłużenie bojkotu do końca roku szkolnego.
Jeżeli Rudomina był antysemitą, to antysemityzm jego był szlachecki, a więc poczciwy, z lekka drwiący i polegający głównie na nazywaniu Żydów "Żydkami", choć się w duszy tych "Żydków" lubiło. W ciągu tego roku Rudomina był jednak świadkiem antysemickiego wybryku innego gatunku. Trwał pierwszy rok wojny. Cesarz odwiedzał miasta zachodnie, "odprowadzał" oddziały udające się na front, rozdawał ikony "żołnierzykom". Przyszła kolej na Wilno. Cała droga od dworca do pałacu generał-gubernatora była ustawiona gęstymi kordonami gimnazistów, realistów i uczniów innych szkół średnich. Rudomina stał obok jednego ze swych przyjaciół, de Rosseta, zwanego Bebusiem. Panował mróz siarczysty. Przyjazd cesarza opóźniał się i gimnaziści marzli w lekkich szynelach. De Rosset miał w kieszeni palta płaską flaszkę wódki. Od czasu do czasu wymykał się z kordonu, wbiegał do bramy, gdzie pociągał parę łyków dla rozgrzewki, po czym wracał do kordonu, a Rudy z kolei brał flaszkę i biegł z nią do bramy.
Cesarz wciąż nie nadjeżdżał i te wypady do bramy powtórzyły się z pięć razy, aż pustą flaszkę ciśnięto w śnieg. De Rosset był rozgrzany nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Zaczął się irytować. Ofiarą irytacji padł jakiś młody Żyd, który stojąc z tyłu za kordonem wciąż naciskał na Bebusia.
– Proszę nie napierać! – mówił Bebuś groźnie.
Żyd przepraszał, ale nie mógł nie napierać, gdyż gęsty tłum naciskał go z tyłu.
Irytacja Bebusia wciąż rosła, gdy nagle jak iskra elektryczna przebiegła wieść: "Jedzie!". Pokazał się jeden samochód otwarty z marszałkiem szlachty, z panem Aleksandrem Lubańskim i z innymi cywilami na czele. Potem drugi z gubernatorem. Potem trzeci z generałami. Wreszcie zjawił się samochód z cesarzem. Na widok cesarza Bebusia ogarnął szał. Cisnął czapkę w śnieg, wyrwał się z szeregu, padł na kolana i wrzasnął nieludzkim głosem:
– Ura, ura, ura!
Czyn Bebusia był tak rzucający się w oczy, że sam cesarz go zauważył i z uprzejmym uśmiechem przyłożył palce do barankowej czapki wojskowej. Gdy samochód cesarski minął, Bebuś wstał z klęczek, spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, a potem odwrócił się gwałtownie i trzasnął w twarz nieszczęsnego Żyda, który poprzednio "napierał" na niego. Tym czynem chciał przypieczętować wiernopoddańczy zachwyt wywołany spotkaniem się oko w oko z Majestatem. Niestety tłum nie zrozumiał subtelnych uczuć Bebusia. Nie tylko minęły czasy antysemickich wybryków, ale – jak wspomniałem – głaskano Żydów na równi z Polakami. Toteż nieoczekiwany wybryk de Rosseta nie mógł ujść mu płazem. Zebrała się gęsta gromada, żądając wezwania policji. Zjawił się rewirowy, który po wysłuchaniu skargi poszkodowanego i świadków zwrócił się do Bebusia:
– Jakże to pan gimnazista mógł się dopuścić czegoś podobnego?
Bebuś miał jednak przygotowaną obronę i wpadł na rewirowego:
– A pan wie, z kim pan mówi? Należałem do ochrony uświęconej osoby cesarza pana (swiaszccennoj osoby gosudaria) i broniłem jej od naporu tłumu. A to oto indywiduum – tu wskazał palcem biednego Żyda – tak napierało na mnie, że ledwie mogłem utrzymać linię kordonu.
Te słowa wywarły wielkie wrażenie na rewirowym. Widząc po twarzach zebranych, że i na nich słowa te nie przeszły bez wrażenia, oznajmił krótko "Proszę się rozejść", po czym oddalił się.
O ile antysemityzm Rudego był dobroduszny i niegroźny, o tyle w wybryku Bebusia kiełkowały już ziarna przyszłego pałkarstwa i innych ideologii endeckich.
W maju rozpoczęły się egzaminy maturalne. Odbywały się w nastroju szczególnego podniecenia i niepokoju, przy czym odwróciły się normalne role. Podnieceni i niespokojni byli nauczyciele. Armie rosyjskie rozpoczęły odwrót z Karpat. Coraz głośniej mówiono o ewakuacji Królestwa Polskiego. W drugą linię obronną Kowno-Grodno-Brześć Litewski nikt jakoś nie wierzył. Zresztą granica pruska była nie za górami. Szeptano więc o możliwej ewakuacji Wilna.
Gimnaziści byli też podnieceni, ale nie z powodu egzaminów, lecz z racji ogólnego nastroju niepokoju i wyczekiwania. Jedni marzyli o jak najrychlejszym wyjeździe do miasta uniwersyteckiego, drudzy – o wiele mniej liczni – o wstąpieniu do szkoły oficerskiej zaraz po zdaniu matury.
Mam dwa pytania związane z budową domów. Pierwsze dotyczy działek – czy lepiej jest kupić pustą działkę pod budowę, czy stary dom, wyburzyć go i na tym miejscu budować nowy?
W idealnym świecie zawsze jest fajnie zaczynać od początku, czyli pusta działka jest na pewno atrakcyjnym rozwiązaniem. Ale... jest bardzo wiele spraw, o których należy wiedzieć.
– Brak wolnych terenów. Po pierwsze, jeśli myślimy o budowie w mieście, to największym problemem jest brak wolnych terenów. Większość terenów jest już zabudowana i sporadyczne wolne działki, jeśli pojawiają się do sprzedaży, są albo wcale nietanie, albo lokalizacyjnie nie są atrakcyjne.
– Koszty działek. Tu oczywiście decyduje cena rynkowa. Sprzedający chce dostać jak najwięcej, kupujący – odwrotnie. Cena będzie zależała od lokalizacji, wielkości oraz atrakcyjności. Na dzień dzisiejszy – w Mississaudze ceny zwykle zaczynają się na poziomie 350 – 450 tysięcy dolarów.
– Na "puste" działki naliczany jest podatek HST, czyli jest to znaczny koszt do jej ceny. Jeśli "gołą" działkę kupuje budowniczy i robi to z zamiarem budowy i sprzedaży, to ma on oczywiście możliwość rozpisania HST oraz kosztów HST naliczanych w czasie budowy na materiały i robociznę. Cały ten podatek powinien być dołożony do ceny sprzedaży i przechodzi on na kupującego. Inaczej jest, jeśli kupujemy działkę dla siebie. Wówczas podatek HST jest niestety naszym kosztem.
– "Development charges". Kupując "gołą" działkę, musimy się liczyć z zapłaceniem tak zwanych "development charges". Są to opłaty, z których miasta pokrywają część kosztów związanych z rozwojem infrastruktury, takich jak budowa szkół, ścieków, transport, drogi itd.! Jest to jednorazowa opłata i nie ma od tego ucieczki. Na dzień dzisiejszy w Mississaudze (Peel) ta opłata od każdej nowej jednostki mieszkalnej wynosi 40.391 dol. dla condo i 54.544 dol. dla domów. Nie jest to mało! Nic dziwnego, że tacy duzi deweloperzy jak Mattamy są kochani przez miasta – bo płacą ogromne pieniądze na rozwój infrastruktury, które to koszty oczywiście w końcowym efekcie wychodzą z indywidualnych kieszeni. W przypadku użycia do budowy działki, na której już kiedyś stał dom, unikamy tej opłaty.
– Koszty podłączeń. W przypadku istniejącej działki może się zdarzyć, że uda się nam uniknąć niektórych kosztów związanych z podłączeniem nowych mediów, jak woda, ścieki, prąd, gaz. Z tym że jeśli robimy rozbudowę domu i na przykład dokładamy piętro – to może to być dobre rozwiązanie. Natomiast jeśli budujemy nowy dom na miejscu starego, to rzadko jest to dobre rozwiązanie. Jeśli burzymy dom, który był budowany 50 lat temu, to na pewno te podłączenia nie będą odpowiednie dla nowych standardów. Zwykle rura doprowadzająca wodę od ulicy powinna być powiększona z typowej 1/2-calowej do 1-calowej. Odprowadzanie ścieków z typowo żeliwnych lub kamionkowych rur powinno być zamienione na plastyk. Dawniej prąd był doprowadzany w powietrzu od słupa do domu, dziś chcemy, by przewody były pod ziemią. Koszty poszczególnych podłączeń są różne w różnych miejscach, ale są to spore pieniądze liczone w tysiącach dolarów.
W przypadku domów za miastem, czasami możemy wykorzystać istniejącą studnię czy szambo, ale to też wymaga dokładnych badań, czy to jest warte zrobienia.
– Finansowanie. W przypadku kupna pustej działki poważny problem pojawia się z jej finansowaniem. Trudno znaleźć bank, który to robi. Czasami banki chcą 50 proc. lub więcej "down payment", by to zrobić. Procenty też są często wyższe. Znacznie łatwiej jest uzyskać pożyczkę na kupno działki z domem. Tu nawet czasami jesteśmy w stanie ujść z 5 proc. wpłaty.
– Demolition. Jeśli kupimy dom do zburzenia, to dochodzą często dodatkowe opłaty jak koszt wyburzenia domu.
Reasumując – co jest lepsze? To zależy i każda sytuacja ma swoje plusy i minusy, i każda musi być przeanalizowana indywidualnie. Jedno jest pewne, łatwiej jest znaleźć dom do wyburzenia z ładną działką niż ładną działkę bez domu.
Drugie pytanie jest związane z kosztami budowy. Czy jest taniej budować dla siebie dom, czy taniej jest kupić dom gotowy?
Tu też nie ma jednej odpowiedzi. Wszystko zależy, jakie są nasze oczekiwania i jakie jest nasze nastawienie.
Zrozumiałe jest, że typowy deweloper zwykle tak kalkuluje koszty, by mieć jakiś profit. Ktoś, kto buduje na raz 100 domów, może mieć inny profit na pojedynczym domu niż ktoś, kto buduje jeden dom.
Zrozumiałe jest też, że jeśli ktoś buduje setki domów, może negocjować inne ceny za robociznę czy materiały budowlane niż ktoś, kto buduje jeden dom.
Deweloper, budując setki domów, kupuje działki po znacznie niższych kosztach niż ktoś, kto robi to indywidualnie. To samo dotyczy projektów – deweloper powtarza te same modele – my musimy zapłacić za projekt na zamówienie.
Moim osobistym zdaniem, taniej najczęściej wychodzi kupić gotowy dom niż budować samemu, między innymi z właśnie wymienionych kilku powodów. Nie oznacza to wcale, że nie zachęcam do budowania na własną rękę lub jeszcze lepiej – z pomocą fachowców. Moim zdaniem, jeśli nawet z oczywistych względów nie wybudujemy domu taniej, to na pewno jesteśmy w stanie zrobić to lepiej.
Jak wspomniałem na wstępie – deweloper jest nastawiony na zysk i szuka oszczędności wszędzie, gdzie jest to możliwe, dbając tylko o to, by dom spełniał minimalne wymagane standardy i był zgodny z przepisami. Każda ekstrawagancja obniża profit. Owszem, firmy budowlane oferują czasami tak zwane "upgrades", ale po takich kosztach, że to się nam tak naprawdę mało opłaca.
Jeśli budujemy dla siebie, to jest oczywiste, że zainstalujemy lepsze okna, lepszy dach, lepszą kuchnię, łazienki itd. Lepsza jakość kosztuje. Nie myślę, że ktoś, kto buduje dom dla siebie, użyje płyty wiórowej na "subfloor" – w przypadku domów budowanych masowo – to jest typowe! Zwykle projektując oświetlenie, zrobimy znacznie więcej punktów świetlnych niż minimum wymagane. To jest jeden z wielu powodów, dlaczego budowanie dla siebie będzie droższe.
Ale z drugiej strony, jeśli zrobimy to w dobrej lokalizacji, umiejętnie wydając pieniądze, to mamy szansę nie tylko mieć znacznie lepszy dom, ale w chwili sprzedaży szansę na znaczny profit!
Tak więc zachęcam do budowania, a zainteresowani tematem mogą do mnie dzwonić po porady i pomoc – od zakupu działki do wybudowania domu! Domy to moja specjalność.
Maciek Czapliński
Mississauga
Odkrywanie miasta: High Park
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakJednym z pierwszych określeń Toronto, które wypowiedziałam niedługo po przyjechaniu tutaj w czerwcu i z którego mój mąż śmieje się do dzisiaj, było stwierdzenie, że tu jest tak "mało-miejsko". Spacer do High Parku był jednym z pierwszych, jakie tu odbyłam. Możliwe, że wracaliśmy wtedy z kościoła św. Kazimierza i zamiast jechać tramwajem, postanowiliśmy przejść się przez park. Bo z pierwszej wizyty w High Parku pamiętam, że schodziliśmy do Grenadier Pond od wschodu, od zabudowań przy Lodge Drive, gdzie był też pomnik. Ten teren jest położony nieco powyżej stawu, dlatego schodzi się schodkami w dół.
Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie to schodzenie, że tu jest tak dziko. Nie wiedziałam wtedy, że poniżej będzie staw. Akurat słońce zachodziło i niebo zaskakiwało różowością. Odbijało się w stawie. Tylko nie bardzo pasowały do tego wieżowce widoczne za drzewami po drugiej stronie stawu. One też odbijały się w wodzie, a jakże. W takim plenerze przy brzegu pływał sobie jeszcze łabędź.
Skręciliśmy na północ i poszliśmy alejką wzdłuż stawu. Za łukiem weszliśmy na teren parku położonego na zboczu poprzecinanym licznymi alejkami. Miejsce to nazywa się Hillside Garden, a na jego tyłach (w kierunku zachodnim) znajdują się minizoo i restauracja. Alejkami przechadzali się ludzie, paradowały też w obfitości gęsi, niestety zostawiając za sobą liczne ślady swojej obecności. Na trawniku raczej nie odważyłabym się tu usiąść.
Dalej zrobiło się bardziej dziko, alejka stała się węższa i już nie była wybetonowana. W tej okolicy można obserwować ptaki, raz nawet widziałam ślepowrona.
Szliśmy cały czas na północ, staw robił się coraz bardziej zarośnięty, a w końcu, po minięciu mostku, szliśmy wzdłuż wąskiego strumienia. Żeby wyjść na ulicę Bloor, trzeba było wdrapać się po schodkach. Od Bloor widać, jak szybko teren się obniża.
Ciekawe, że Grenadier Pond jest w pewnym stopniu pozostałością po epoce lodowcowej. W tamtym okresie nad High Parkiem zalegała pokrywa lodowa grubości ok. 1 kilometra. Gdy topniała, powstało jezioro Iroquois, które było o 95 metrów głębsze niż obecne Ontario. Jego stromy brzeg widać miejscami obecnie, jadąc Davenport Road, 8 km na północ od High Parku. Po zakończeniu epoki lodowcowej, jakieś 10.000 lat temu, linia brzegowa jeziora przesunęła się na południe o 5 – 10 km. Potem na skutek ruchu płyt kontynentalnych uformowała się linia brzegowa jeziora Ontario w takim kształcie, jaki znamy dziś. Wody rzek niosły piasek i żwir pozostałe po lodowcu w kierunku jeziora. W końcu około 2000 lat temu doszło do zamknięcia ujścia Wedingo Creek – w ten sposób powstał Grenadier Pond. Zdarzało się, że podczas wahań poziomu wody staw wylewał do jeziora. Uregulowano to dopiero w XIX wieku.
Dość często chodzimy na spacery przez High Park. Przyjemnie było w lipcu patrzeć na mamy-kaczki, które z pisklętami wylegiwały się na brzegu stawu. Dopingowaliśmy kaczątka, które niezdarnie próbowały wskoczyć na wybetonowaną krawędź stawu. Na szczęście wpadły na pomysł, że mogą sobie pomóc, wchodząc najpierw na wystający z wody kamień. Wieczorem kilka razy przemknął przed nami garbaty szop pracz. Potem jesień powoli zaczęła wybarwiać liście. A że drzewa są tu właśnie liściaste, każde przybrało się w inny kolor. Ostatnio, pod koniec listopada, większość liści szeleściła już nam pod nogami. Spośród tych, które zostały na drzewach, zwracały uwagę żółte liście wierzby. Teraz jesteśmy ciekawi, jak park będzie wyglądał pod pierzyną śniegu.
Dla dzieci na pewno atrakcją będzie mini zoo, zwłaszcza latem. Chociaż muszę przyznać, że jak się tam wybraliśmy ostatnim razem, to też dość długo nam się zeszło. Teraz dni są już chłodne, więc na pewno nie wszystkie zwierzaki można było podziwiać. Niemniej jednak zatrzymaliśmy się przy kilku wybiegach. Podejrzewam, że takie zwierzęta, jak renifery czy bizony, będzie można oglądać przez całą zimę. Najbardziej zaskoczyły nas kapibary – największe gryzonie świata. Z początku w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za zwierzęta. Patrząc na ich zęby, można było jedynie orzec, że to właśnie jakieś gryzonie. Przy siatce zebrały się też dzieci, bo oprócz dorosłych osobników na wybiegu znajdowało się też kilka młodych. Zoo zostało ufundowane przez miasto Toronto w 1893 roku, czyli w przyszłym roku będzie miało 120 lat. Niestety, w czerwcu tego roku miasto wycofało się z finansowania go. Obecnie opiekuje się nim organizacja non-profit o nazwie "Friends of High Park ZOO". Przy wejściu do zoo stoją puszki, do których można wrzucać datki na rzecz utrzymania tego miejsca. Poza tym jest jeszcze możliwość dodania dwóch dolarów do rachunku płaconego w restauracji.
Samochodem najłatwiej jest tu wjechać od Bloor. Można też przyjechać metrem i wysiąść oczywiście na stacji High Park. Od Bloor rozpoczynają się ulice West Road i Colborne Lodge Drive, które tworzą pętlę – na jej południowym końcu znajduje się restauracja, o której wspominałam. Jest tam też spory parking. Wzdłuż tych ulic ciągnie się infrastruktura rekreacyjna: miejsca na piknik, place zabaw, boiska, basen, lodowisko, korty tenisowe, punkty gastronomiczne, toalety. Na wschód od restauracji wydzielono strefę, w której można spacerować z psami bez smyczy.
My zazwyczaj przecinamy West Road i Colborne Lodge Drive i chodzimy Spring Road. Wzdłuż niej również wydzielono kilka terenów, po których psy mogą biegać swobodnie. Na północy Spring Road znajduje się staw, a wzdłuż drogi płynie strumień. Idąc tą ulicą cały czas na południe, a następnie skręcając w lewo, dochodzi się do High Park Boulevard, a nim – do Roncesvalles. Od południa granicę parku wyznacza the Queensway, którym jeździ tramwaj 501.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7966#sigProId4ec3a830d5
Można się zastanawiać, skąd taki – jakkolwiek by patrzeć – duży teren zielony uchował się w mieście. High Park ma powierzchnię 161 hektarów i został podarowany miastu przez geodetę i architekta Johna G. Howarda. Do dziś na samym południu parku stoi tu jego dom – Colborne Lodge.
To prawda, że czasem może nam się nie chcieć jechać nigdzie daleko. Niekiedy w weekend wyjechać z Toronto wcale nie jest łatwo ze względu na korki. To wcale nie znaczy jednak, że jedyną rozrywką, jaka pozostaje, jest spacer po centrum handlowym. Nawet przy nie najlepszej pogodzie warto przejść się, żeby pobyć bliżej natury. I podejrzewam, że niejeden z czytelników będzie zdziwiony, patrząc na zegarek, że spacerując po High Parku, nie zauważył, kiedy minęły mu dwie godziny.
Listy z nr. 49
Trudno orzec, dlaczego Polacy (przynajmniej tu, w Kanadzie) często nie mają sympatii do funduszy powierniczych. Ten holenderski wynalazek (encyklopedie przypisują pomysł utworzenia pierwszego funduszu powierniczego holenderskiemu kupcowi w 1774 roku) spopularyzował się następnie w Europie, ale naprawdę o jego rozwoju można mówić od lat 20. ubiegłego stulecia na terenie Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj, "mutual funds" to gigantyczny rynek papierów wartościowych, miliardy dolarów w inwestycjach i źródło zabezpieczenia finansowego dla milionów drobnych inwestorów.
A ja, mówiąc o funduszach, słyszę od ewentualnych klientów, że wolą sami obracać swoimi oszczędnościami i unikać płacenia administratorowi funduszu niewielkiej opłaty MER za jego pracę. Cóż, można i tak…
Jeden z najciekawszych rodzajów funduszu to tzw. fundusz zrównoważony (balanced fund). Na jego pakiet składają się zarówno akcje przedsiębiorstw, jak i obligacje. A więc – pozwala na zarobek, gdy indeksy giełdowe idą w górę, oraz stanowi swoiste zabezpieczenie dla oszczędności inwestora, gdy rynek finansowy przechodzi okres trudności i spadku wartości akcji.
System działa. Jak wynika z danych statystycznych, w okresie 10 lat do końca września 2012, kanadyjskie zbalansowane fundusze osiągnęły zaskakująco korzystny wynik przeciętnego dochodu rocznego w wysokości 5,25 proc. Było to oczywiście mniej niż przeciętna wartość wzrostu ceny funduszy opartych wyłącznie na akcjach przedsiębiorstw, które odnotowały w tym okresie przeciętny dochód w granicach 7,12 proc. Z drugiej jednak strony – coś trzeba zapłacić za owe zabezpieczenie na wypadek "przejściowych trudności". Taka była tu cena za uniknięcie katastrofy w okresie dramatycznego spadku cen funduszy akcyjnych w latach 2001-2001 oraz w katastrofie 2008 roku.
Dodatkową zaletą takich funduszy jest możliwość stopniowego modyfikowania składu, czyli proporcji środków zainwestowanych w akcje do środków zainwestowanych w obligacje. Większość funduszy zaczyna od 60 proc. pieniędzy wkładanych w akcje przedsiębiorstw, a 40 proc. – w obligacje (bonds). W miarę zbliżania się momentu, gdy ostatecznie chcemy wyjąć nasze pieniądze z rynku i zamienić na stały dochód emerytalny, proporcja ta może być modyfikowana w kierunku większego wkładu w obligacje. Wartość przychodu zmniejsza się, ale rośnie bezpieczeństwo inwestycji. A im starszy inwestor, tym mniej musi zostawić sobie czasu na odrobienie strat w przypadku ewentualnej rynkowej katastrofy.
W obecnej sytuacji na rynkach finansowych, dochody z obligacji są nikłe – w granicach dwóch – trzech procent. Można więc, a raczej trzeba zmniejszyć wkład obligacji w kompozycję funduszu i liczyć na dochody z akcji. Ale i to zmieni się w najbliższych latach i można będzie wrócić do sprawdzonej strategii.
Tak czy inaczej – fundusze to skuteczna metoda pomnażania swoich zasobów finansowych. Z kalkulacji firmy doradców finansowych Exponent Investment Management Inc. w Ottawie wynika, że 100 tysięcy dolarów starannie inwestowane w zrównoważone fundusze powiernicze da po dwudziestu latach wartość inwestycji w granicach 386 tysięcy dolarów. A to już całkiem przyzwoita sumka.
Tyle, że trzeba nauczyć się ufności wobec doradców finansowych i wyzbyć się uprzedzeń rodem z całkiem innej epoki w innym świecie.
Forum z nr. 49
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Wielkorus
Napisane przez Aleksander Łoś
Ten imiennik byłego pierwszego (ostatniego) sekretarza komunistycznej partii Sowietów już na wstępie powiedział: "Wracam do Izraela, żeby postrzelać do Arabów". Co ciekawe, mówił to w języku rosyjskim. Miał on wiernych słuchaczy w postaci kilku obywateli byłego Związku Sowieckiego, którzy w tym czasie byli "gośćmi" aresztu imigracyjnego.
Michaił urodził się w obwodzi kaliningradzkim. Zapytany, czy ten okręg nosi tę samą nazwę jak za czasów Sowietów, odpowiedział, że tak. Nie dziwił się temu, choć wiedział, że nazwa ta pochodzi od nazwiska jednego z byłych wodzów rewolucji proletariackiej. Wiedział też, że Leningrad zmienił nazwę na Piotrogród, a Stalingrad na Wołgograd itd. Jego, okołodwudziestopięcioletniego mężczyznę, który, można byłoby przypuszczać, powinien odcinać się od systemu sowieckiego, to nie wzruszało. Ale tego nie można było oczekiwać od tego, jak się później okazało, nacjonalisty wielkoruskiego, choć żydowskiego pochodzenia.
Dziadek jego był weteranem drugiej wojny światowej i ciągle się obnosił ze swoimi orderami przy różnego rodzaju świętach.
Ojciec był aparatczykiem szczebla powiatowego. Kiedy następowały zmiany ustrojowe, ojciec Michaiła spadł jak kot na cztery łapy. Spowodował sprywatyzowanie najlepszej restauracji w kilkudziesięciotysięcznym mieście i stał się jej, po kilku przekrętach, jedynym właścicielem. Do ojca dołączyli dwaj starsi bracia Michaiła, którzy po kilku latach przejęli dwie inne restauracje, tak że restauracyjny biznes w tym mieście był w zasadzie w rękach rodziny Michaiła. Twierdził on, że jego żydowska rodzina wśród "Ruskich" robi dobry interes. Twierdził też, że tak dobrego interesu nie można prowadzić w Izraelu, gdzie są sami Żydzi, których nie da się tak łatwo nabrać.
Michaił był najmłodszy z braci i nie bardzo garnął się do gastronomicznego biznesu. Tuż po zakończeniu szkoły średniej postanowił ruszyć w świat.
Najpierw zwiedził kilka krajów europejskich. Szczególnie podobał mu się Amsterdam z dużą liczbą domów publicznych i dostępnymi wszędzie narkotykami. Po powrocie z tego wojażu i po kilkumiesięcznym pobycie w rodzinnym mieście wyleciał do Izraela. Bez problemu został tam zaakceptowany i po roku już miał obywatelstwo tego kraju. W tym czasie był na utrzymaniu państwa, poduczał się języka hebrajskiego, bo jidysz dość dobrze znał z domu rodzinnego.
Po roku pobytu w Izraelu został powołany do służby wojskowej. W wojsku był trzy lata, a po tym okresie dorywczo, głównie na weekendy, szedł ochotniczo do wojska. Koszary były w pobliżu domu, w którym wynajmował pokój wraz z kolegą. Płacił za to 200 dolarów, a łącznie jego zarobki wynosiły około 1000 dolarów miesięcznie. Pracował bowiem, między okresami pobytu w wojsku, jako strażnik (z pistoletem przy boku) głównie na plazach, ale i w innych miejscach, gdzie był wysyłany przez firmę ochroniarską, w której był zatrudniony.
Służbę w wojsku izraelskim sobie bardzo chwalił. Uważał, że Arabów trzeba trzymać w szachu, bo inaczej wymordują takich jak on. Twierdził, że kontrolowani przez niego Arabowie byli zwykle pokorni. Wiedział jednak, że w każdym ich domu ukryty jest karabin maszynowy, który może być w każdej chwili wykorzystany do mordowania Żydów. Z przejęciem mówił o gwałtownej rozrodczości Palestyńczyków, którzy mają po 5 – 6 dzieci, gdy tymczasem Żydzi mieszkający w Izraelu zwykle mają tylko po dwoje dzieci.
Po siedmioletnim pobycie w Izraelu Michaił, podobnie jak czynili to jego koledzy z wojska, postanowił zwiedzić świat. Twierdził, że jego koledzy zwykle zaliczają Tajlandię. Opowiadali oni, że można tam przeżyć za 100 dolarów przez tydzień, tj. mieć zapewnione przyzwoite mieszkanie, wyżywienie i prostytutkami przychodzącymi do pokoju.
Uważał, że popełnił kardynalny błąd, bo w odróżnieniu od kolegów, zamiast polecieć do pełnej uciech Tajlandii, wybrał się najpierw do Kanady.
Tutaj, na lotnisku torontońskim, został zatrzymany przez oficera imigracyjnego. Najpierw odesłano go do aresztu imigracyjnego, gdzie spędził noc, a następnego dnia ponownie został przetransportowany do tego samego terminalu, do którego przyleciał. Szokiem dla niego było, że był przewożony w kajdankach. Ponownie wracał do tematu jego służby wojskowej i pracy w Izraelu. Tam to on zakładał kajdanki, a tu sam czuł ich nieprzyjemny ucisk na swoich dłoniach. Michaił znał kilka słów po angielsku, ale to nie wystarczyło do porozumienia się z oficerem imigracyjnym. Ten połączył się telefonicznie z dyżurującym tłumaczem języka rosyjskiego (bo w tym języku Michaił chciał rozmawiać) i on pomógł w rozwikłaniu zagadki, dlaczego Michaił pojawił się u granic Kanady.
Miał przy sobie kilkaset dolarów amerykańskich, ale oświadczył, że chciałby zwiedzać Kanadę przez miesiąc. Nie miał tutaj krewnych, którzy mogliby go wesprzeć. Wprawdzie miał kilku znajomych, ale nie chciał ujawnić ich nazwisk i adresów oficerowi imigracyjnemu. Zapewniał, że jego celem nie jest dążenie do pozostania na stałe w Kanadzie, ale jednocześnie oświadczył, że porzucił pracę w firmie ochroniarskiej, bo coś mu tam nie odpowiadało.
Oficer imigracyjny podjął decyzję, że Michaił nie może być wpuszczony na terytorium Kanady. Michaił miał dwie możliwości. Albo odwoływać się od tej decyzji i walczyć o wpuszczenie go do Kanady, albo zdecydować o jak najszybszym wylocie do Izraela. Najpierw wybrał pierwsze rozwiązanie. Kiedy jednak po trzydniowym pobycie w areszcie imigracyjnym sędzia wydał decyzję odmowną co do wypuszczenia go na wolność, oświadczył temuż sędziemu, że prosi o odesłanie go jak najszybciej do kraju, którego jest obywatelem. Pobyt Michaiła w areszcie trwał jeszcze kilka dni, zanim "zabukowano" jego bilet powrotny na konkretny samolot.
W tym czasie Michaił, młody, średniego wzrostu, ale wysportowany mężczyzna, chodził w glorii "Rambo". O jego służbie wojskowej w armii izraelskiej już wkrótce wiedzieli nie tylko jego rosyjskojęzyczni współaresztanci, ale również inni, pochodzący z różnych zakątków świata. Co ciekawe, fragmenty jego opowiadań ci byli mieszkańcy byłego Związku Sowieckiego, którzy po kilka lat spędzili nielegalnie w Kanadzie i poduczyli się trochę przez ten czas języka angielskiego, przekazywali pozostałej populacji aresztanckiej.
Na tym oddziale w areszcie znalazł się też w tym czasie Palestyńczyk, obywatel Izraela. Michaił zamienił z nim kilka słów, które tamten zrozumiał i odpowiedział. I w zasadzie na tym zakończyła się ich konwersacja. Michaił już z tych kilku słów zrozumiał, z kim ma do czynienia. A i Palestyńczyk też wiedział, że Michaił nie darzy go sympatią. Wyrażał się on dość często nieprzyjaźnie o "tych Arabach". Śmiał się z ich zabudowy w Izraelu. Twierdził, że jak mrówki budują swoje przybudówki na ziemi niczyjej, głównie pustynnej, dla kolejnych pokoleń, wrzynając się w skały. Twierdził, że są oni brudasami i mają podstępne charaktery.
Tuż przed opuszczeniem aresztu Michaił zapewnił, że zabawi się dobrze w Budapeszcie, bo tam ma kilkugodzinną przerwę w podróży i przesiadkę na samolot lecący do Izraela. Rozważał też inną możliwość – przerwania podróży do Izraela i kupienia biletu z Budapesztu do Amsterdamu. Musiał dobrze wspominać swój pobyt w tym mieście, pełnym, jak twierdził, uciech. Nie planował stałego pobytu w Izraelu. Myślał o jakimś jeszcze czteroletnim pobycie w tej nowej ojczyźnie. Uważał, że lepsze pieniądze zrobi, kiedy wróci w swoje rodzinne strony.
Nie myślał jednak o pracy w gastronomii rodzinnej. Raczej zamierzał wykorzystać swoje doświadczenie wojskowe i podjąć się chronienia biznesu rodzinnego przed zakusami mafii, a nawet rozszerzyć te usługi w swoim rodzinnym mieście. Był to więc plan zbudowania struktury mafijnej.
Zapewniał jednocześnie, że w ciągu kilku lat wybuchnie kolejna wojna światowa. Twierdził, że amerykański prezydent "paple", co mu Żydzi amerykańscy każą. Ale zapewniał też, że jeśli w wojnę taką uwikłana byłaby Rosja, to on stanie w jej obronie, nawet gdyby po stronie przeciwnej był Izrael.
Aleksander Łoś
Toronto
Nie tylko o winach amarone z Jerzym Kopańskim rozmawia Andrzej Kumor
Państwo Wanda i Jerzy Kopańscy znani są w naszym polonijnym gronie od lat. Pani Wanda sprzedaje w sezonie jarzyny i owoce na targu Farmer's Market w Mississaudze, zaś produkowane przez Cornerstone Winery wina owocowe, białe i czerwone zyskują sobie coraz większe grono entuzjastów.
"Goniec" odwiedzał farmę i winiarnię pp. Kopańskich, gdy zaczynali swą przygodę z winem.
Od tego czasu upłynęło już 10 lat. Dlatego postanowiliśmy ponownie zajrzeć do tego urokliwego zakątka winnej krainy regionu Niagara, gdzie wykształcony w Polsce inżynier sadownik rozwija na coraz większą skalę produkcję win markowych w Cornerstone Estate Winery. (www.cornerstonewinery.com)
Warto więc zjechać z ruchliwej QEW, by po pięciu minutach znaleźć się przy 4390 John St. w Beamsville ON w winiarni państwa Kopańskich i w przydomowym sklepie popróbować pełnego garnituru wspaniałych ontaryjskich merlot czy cabernet savignon. Sam próbowałem, a w zaufaniu powiem, że dane mi było nawet skosztować rewelacyjnego ontaryjskiego amarone, które niedługo dołączą do oferty Cornerstone.
Zacznijmy jednak po kolei...
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7966#sigProIdc8636cd67f
Goniec: – Panie Jurku, widzieliśmy się kilka ładnych lat temu, wówczas Pan zaczynał produkować wino, dzisiaj ma Pan większy areał...
Jerzy Kopański: – Urośliśmy trochę, więcej sprzedajemy, dlatego dzierżawimy dodatkowo na produkcję winorośli dwie sąsiednie farmy.
– Na popyt Pan nie narzeka?
– Nasza sprzedaż co roku rośnie, można powiedzieć, że co kilka lat się podwaja.
– Ma Pan nowego specjalistę odpowiedzialnego za produkcję wina...
– Tak, pracuje dla nas p. Andrzej Lipiński, znany w regionie od ponad 20 lat, można powiedzieć, że legenda i chwała, choć przyznam, że nie włącza się zbytnio w życie polonijne.
To wybitnie zdolny fachowiec. Jest tutaj pionierem. Dam przykład. Około 10 lat temu zaczął się interesować winem, które robi się we Włoszech, nazywa się amarone.
We Włoszech robią to w ten sposób, że albo zbierają kiście winogron na drutach lub kładą na słomie. To powoli sobie wysycha. My nie mamy takich warunków. W Kanadzie, kiedy zaczyna się robić zimno – rozwija się pleśń, grzyb i winogrono nie odparuje, naturalnie jest wilgoć, deszcze, śniegi, nie wiadomo, co może się stać. – Pan Andrzej pojechał do Włoch, popracował tam w kilku winiarniach, przyglądając się temu procesowi, i gdy to ogarnął, wrócił i jako pierwszy zaczął winogrona suszyć tu, w Ontario.
Mamy do tego specjalne suszarnie dawniej używane do tytoniu. Tytoniowy biznes w Ontario się skończył, więc można korzystnie je odkupić. Proces wymyślony jest przez p. Lipińskiego. To daje rezultat jak amarone. Ponadto zmniejszamy ryzyko zepsucia winogron, przede wszystkim przez pleśń. Skoncentrowane są wszystkie smaki. Jeśli może sobie pan wyobrazić dobre wino, z którego odciągniemy 20 – 30 procent wody...
– Ale w ten sposób robi się też icewine, bo wodę wyrzuca się w kryształkach lodu...
– W jakimś tam sensie jest to podobny proces. Icewine robi się po mrozach ,to nie jest już takie zdrowe winogrono. Zanim dojdzie do mrozów, mamy takie dni jak dzisiaj, jest deszcz ze śniegiem, i zamarza, i odmarza. Po zamrożeniu cukier jest bardzo wysoki i skoncentrowane są smaki. Z tony icewine wychodzi sto litrów wina, natomiast w winie amarone nie chodzi nam o cukier. Z tony zyskujemy ok. 450 litrów. Później, gdy fermentujemy, schodzimy do zera cukru – ale wychodzi nam 16, a nieraz więcej procent alkoholu.To jest tak mocne wino, że nieraz aż w oczy gryzie.
Poza amarone mamy oczywiście już w beczkach cabernet savignon, merlot, kilka win białych.
– Wszystkie te gatunki Pan tutaj uprawia?
– Mamy taką dobrą paletę.
– Jak wygląda sytuacja producentów win w regionie Niagara? Czy jest nadzieja, żeby ten przemysł był tutaj wiodący?
- Przytoczę tylko dwa suche fakty. Na wszystkie wina, które są rzekomo produkowane w Kanadzie – mamy wina VQA i non-VQA, czyli mieszanki, które kupujemy w tych sklepach przy supermarketach.
Kiedyś było tak, że na winie było napisane "wyprodukowane w Niagara Falls" czy Beamsville. Ludzie to kupowali, sądząc, że wspierają lokalną gospodarkę, ale jeżeli sobie uświadomimy, że na sto butelek win wyprodukowanych w Ontario tylko 10 procent to wina VQA... A w LCBO – wina ontaryjskie – to jest tylko 30 proc. W roku kalendarzowym LCBO sponsoruje co miesiąc jakieś kraje, natomiast ontaryjskie wina, nasze, mają tylko jeden miesiąc w roku, i to jest wrzesień. Gdzieś komuś nie do końca jest na rękę, żeby promować lokalne wina.
Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe, bo pojedzie pan na przykład do Włoch, to będzie tam pił tylko włoskie wino, we Francji francuskie, nawet jeżeli pojedziemy do Burgundii, to mają tylko burgundzkie, a przez rzekę w Bordeaux mają tylko Bordeaux – nie chcą się nawet od sąsiada napić – takie jest poparcie dla lokalnej produkcji.
To jest w sumie dobra rzecz mieć dostęp do win z całego świata, tak jak w LCBO, natomiast co jest w tym złego, to że nasze koszty produkcji są o wiele wyższe niż koszty w takim Chile. Jako ten, który uprawia winorośle, i ten, który przetwarza winogrona, mi tutaj nic nie umyka, wszystkie te koszty bardzo dobrze znam. Tu jest niesprawiedliwość, że te winiarnie, które były pierwsze, mają po sto małych sklepików w różnych supermarketach, natomiast tacy jak my mogą mieć tylko jeden, i to na własnej posesji.
Gdybym mógł mieć drugi sklep, to by mi bardzo pomogło – na przykład gdzieś w Mississaudze w polskiej dzielnicy. Być ze swoimi.
– Wróćmy do wina amarone, jak by Pan opisał, czym ono się różni?
– Uprawa jest taka sama. Robiąc dobre merlot i merlot amarone, właściwie dostarczamy do winiarni te same winogrona. Zawartość cukru, kwasowość, wszystko jest takie samo, ale przy amarone dochodzi suszenie i po suszeniu wysypuje się winogrona na stoły, ludzie muszą dodatkowo je sortować, wybrać te pojedyncze zepsute winogrona. Reszta produkcji jest też podobna, ale gdy porównać te suszone z normalnymi, to jest ogromna różnica w jakości już nawet nie fermentowanego soku – jest czarny – oleisty, gęsty. Takie wino to jest koncentrat; niesamowita koncentracja wszystkich smaków!
Tu nie chodzi tylko o odciąganie wody. Proszę sobie wyobrazić, że jeśli obetniemy winogrono z krzaka, włożymy je do skrzynki i je suszymy, to pozwalamy temu gronu dalej dojrzewać; opada kwasowość, zmienia się jego charakterystyka – zmniejsza się zawartość taniny, mamy od razu rozwiązany problem cierpkości. Taki merlot można po prostu jeść łyżką. Z takiego dojrzałego owocu jest później lepsze wino.
– Pan jest człowiekiem sukcesu...
– Teraz właśnie mija 10 lat od produkcji pierwszego wina, zależy co się rozumie przez sukces. Jestem specjalistą inżynierem od sadownictwa. Ciągnęło mnie zawsze do ziemi, ale nigdy nie myślałem, że będziemy to robić na taką komercyjną skalę.
Regularnie wysyłamy większe ilości wina do Chin, szczególnie icewine. Mam tam dwóch odbiorców. Za każdym razem jak zamawiają, to jest więcej. W tej chwili jest to kontener – 15 tys. butelek na jeden rzut, rośnie, sprzedaje się, smakuje. Chciałem tak sam przekonać się jak to właściwie jest na tym rynku światowym. Spotykałem ich na różnych targach.
– Pieniądze są dzisiaj w Chinach?
– Ktoś mi powiedział, że średnio Chińczyk wypija pół szklanki wina rocznie i jeśli wypije całą szklankę, to na całym świecie zabraknie wina. To jest ogromna siła. Tak sobie myślałem, że jeżeli 10 proc. Chińczyków będzie stać na kupowanie wina – to jest to 150 mln ludzi, pięć razy tyle co Kanada. To są rzeczy niewyobrażalne.
W ubiegłym roku dałem wina na targi międzynarodowe. Wysłałem 10 i wygrałem 10 medali na zawodach, gdzie było 30 państw i 45 tys. różnych win. To zrobiło na mnie takie wrażenie, musiałem usiąść, zrobiło mi się gorąco.
– Czyli gdyby Pan tylko mógł sprzedawać sam towar...
– Byłoby idealnie, ale prawo jest takie, że nie mogę.
– Może trzeba zrobić w tym celu lobbing?
– To jest problem małych winiarni. Naszym głównym celem jest dzisiaj to, żeby spokojnie rozwijać biznes; mamy troje dzieci, wszystkie są na studiach i uczą się w tym kierunku – jedno jest księgowym, córka studiuje zarządzanie biznesem, a najmłodszy syn uczy się robienia win – jest na czteroletnim programie na Brock University, bardzo dobrze sobie radzi i sobie to chwali.
– Jakże inaczej określić sukces, jeśli robi Pan, co Pan lubi, i jeszcze dzieci to doceniają i idą w Pana ślady?
– Proszę tylko o zdrowie.
•••
– Gratulujemy Państwu Wandzie i Jerzemu Kopańskim, i zachęcamy wszystkich, by zabierając znajomych w objazd po winiarniach Półwyspu Niagarskiego, zaczynali od Cornerstone Winery – zjeżdżając na południe tuż za Grimsby. Choćby po to, by zapytać, co słychać, i spróbować najnowszej produkcji, być może już amarone...
Andrzej Kumor
Mississauga
Biuletyn "Wiadomości Polskie" – organ Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii
Napisane przez Leszek WątróbskiW ciągu roku ukazuje się obecnie w Wellingtonie 10 edycji biuletynu "Wiadomości Polskie" zamieszczającego na swoich łamach informacje o życiu polskiej wspólnoty, bieżących wydarzeniach ze świata polonijnego oraz z kraju. Biuletyn wysyłany jest do członków Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii oraz innych prenumeratorów zainteresowanych polską problematyką.
Biuletyn "Wiadomości Polskie", oficjalny organ Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, spełniał zawsze ważną funkcję informacyjną dla licznych członków stowarzyszenia oraz setek rodaków nienależących nigdzie. Był też, i nadal jest, swoistego rodzaju kroniką powojennych dziejów tamtejszej Polonii. Na jego łamach znaleźć można wiele interesujących sprawozdań, apeli czy uchwał ukazujących, czym żyli i czym zajmowali się w przeszłości nasi rodacy. Na jego łamach przetrwały do dziś liczne relacje o ludziach i wydarzeniach sprzed lat. Dzięki tym zapisom łatwiej jest dziś odtworzyć dzieje Polonii wellingtońskiej i nowozelandzkiej.
Biuletyn wracał często do przeszłości polskiego osadnictwa na obu wyspach: Południowej i Północnej. Na jego lutowych łamach z roku 1977 znalazło się sprawozdanie z obchodów 100-lecia pierwszych polskich osiedleńców w Taranaki, które odbyły się w kwietniu 1976 roku.
Dwudniowe uroczystości jubileuszowe zorganizowali potomkowie polskich rodzin w miejscowości Inglewood, kolebce osiedlenia się tam polskich osadników w dniach 1-2 stycznia 1977 roku. A na ich program złożyły się wspólne spotkania, zabawa taneczna, koncelebrowana Msza św. i wspólny obiad uczestników oraz występy młodzieżowego zespołu "Biało-Czerwoni" z Sydney i Grupy Polskiej z Wellingtonu.
Tutaj można było spotkać "stary i młody las" – potomków pierwszych polskich emigrantów. Na wyróżnienie zasługuje rozmowa z p. Rawickim, jednym z seniorów, który czuje się przy dobrym zdrowiu i na siłach i zamieszkuje w Inglewood 63 lata…
Niedzielę, drugi dzień uroczystości, rozpoczęto koncelebrowaną uroczystą Mszą św. polową, odprawioną na stadionie sportowym. Celebrans ks. kard. R. J. Delargey – arcybiskup i metropolita wellingtoński w asyście 9 księży, w tej liczbie i ks. Jan Westfal – kapelan Polaków w Nowej Zelandii, przemawiał do około 1500 wiernych, potomków polskich emigrantów z ich rodzinami i przyjaciółmi. Na stadionie byli też: orkiestra zespołu "Biało-Czerwoni" z Sydney, "Grupa Polska" z Wellington, rodacy z Auckland z prezesem p. Cz. Kalinowskim oraz Polacy zamieszkujący New Plymouth ze znanym nam wszystkim państwem Kulma. Nasza młodzież w barwach stroju narodowego i sydnejczycy w kolorowych mundurkach dopełniali mozaiki barw modlącego się tłumu wiernych...
Honorowe członkostwo. W niedzielę 3 maja 1981 roku Stowarzyszenie Polaków w Nowej Zelandii, w czasie uroczystej akademii, nadało honorowe członkostwo stowarzyszenia dr. Kazimierzowi Wodzickiemu. Pisały o tym w maju 1981 roku "Wiadomości Polskie".
Okolicznościowe przemówienie wygłosił ówczesny prezes Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii Zdzisław Lepionka:
Jest to pierwsze honorowe członkostwo nadane przez Stowarzyszenie Polaków, a uchwaliło je doroczne Walne Zebranie, w dniu 10 sierpnia 1980 roku. Nie będę nawet próbował wyliczyć wszystkich zasług dr. Wodzickiego dla Polski i nauki, bo zabrałoby to dużo czasu i na pewno pominąłbym wiele rzeczy.
Dzisiejsze wyróżnienie jest za jego pracę dla sprawy polskiej wśród Polaków w Nowej Zelandii na przestrzeni 40 lat – tj. od roku 1940, kiedy to rząd RP na obczyźnie mianował dr. K. Wodzickiego konsulem generalnym na Nową Zelandię.
Za przyczynienie się do przyjęcia przez Nową Zelandię grupy polskiej młodzieży, uratowanej z Rosji sowieckiej, która wraz z opiekunami w liczbie ponad 800 osób znalazła tutaj spokojną przystań. Za całość długoletniej pomocy udzielanej Stowarzyszeniu w realizacji statutowych celów, a w szczególności za specjalną troskę dr. Wodzickiego w utrzymaniu i podnoszeniu znajomości języka polskiego i kultury narodowej. Za pomoc młodzieży polskiej w wyborze typu studiów i znalezieniu odpowiedniej pracy. Przez 40 lat swojego pobytu w Nowej Zelandii dr Wodzicki bez względu na pełnione funkcje, był i ciągle jest ambasadorem polskości. Dzięki osobistej kulturze, wykształceniu, dorobkowi naukowemu i niewzruszonemu patriotyzmowi polskiemu jest ogólnie szanowanym i szeroko znanym człowiekiem w całej społeczności Nowej Zelandii. Jako grupa polska korzystamy z tego, jesteśmy dumni, że mamy go w swoim gronie...
Ważną rolę w życiu Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii odgrywał Komitet Rodzicielski, który pomagał w zarządzaniu Polską Szkołą Sobotnią. O jego pracach i osiągnięciach dowiadujemy się ze sprawozdań zamieszczanych na łamach "Wiadomości Polskich".
Ze sprawozdania Komitetu Rodzicielskiego przedstawionego na Walnym Dorocznym Zgromadzeniu Rodziców w dniu 15 lipca 1979 roku wiemy, że jego głównym zadaniem ubiegłej kadencji, czyli w roku szkolnym 1978/1979, było utrzymanie Polskiej Szkoły Sobotniej poprzez zdobycie odpowiednich funduszy i utrzymywanie kontaktów z nauczycielami, bratnimi organizacjami oraz organizowaniu imprez dla dzieci.
Sprawozdanie skarbnika pokazuje, że Komitet Rodzicielski był samowystarczalny finansowo i że zaopatrzył Polską Szkołę Sobotnią bez naruszenia przejętych funduszy z ubiegłej kadencji. Komitet Rodzicielski nie korzystał również z zapomogi zarządu Stowarzyszenia Polaków.
Główne zasilenie kasy Komitetu Rodzicielskiego, w okresie sprawozdawczym 1978/1979, pochodziło z tzw. bazaru, który odbył się w lipcu 1978 i przyniósł dochód 915,22 dolarów i zabawy z października 1978 roku w wysokości 978,29 dolarów. Licząc z innymi dochodami, z podobnych imprez, takich jak: akademia 3 Maja, zabawa dla dzieci, zakończenie roku szkolnego, św. Mikołaj i wycieczka szkolna (do Paekakariki) Komitet Rodzicielski zarobił łącznie 4916,58 dol. i tyle samo wydał.
Na wspomnianym Walnym Dorocznym Zgromadzeniu Rodziców, które odbyło się w sali św. Anny w Domu Polskim w Wellingtonie, zebrani udzielili też absolutorium ustępującemu Komitetowi Rodziców, dziękując mu za sumienną pracę oraz wybrali nowy na kadencję 1979/1980.
Na zebraniu wyłoniły się też pewne problemy i pilne potrzeby związane z pracą Komitetu Rodzicielskiego. W wyniku dyskusji powzięte zostały uchwały, które nowy komitet będzie musiał przedyskutować i załatwić z zarządem Stowarzyszenia Polaków. Ponadto na swym pierwszym posiedzeniu zdawczo-odbiorczym nowy komitet postanowił zamówić dalsze podręczniki i pomoce naukowe dla swych uczniów; uzgodnił też zarys pracy, imprez i budżet na nowy rok. Nowy komitet zwrócił się ponadto z apelem do wszystkich rodaków, tych zrzeszonych i tych nie, o pełne poparcie akcji zbierania funduszy na Polską Szkołę Sobotnią i udział chętnych w pracy społecznej na rzecz szkoły i wreszcie o datki w naturze oraz pieniężne.
Biuletyn Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii podejmował bardzo często tematykę patriotyczną. Zwracał uwagę na wydarzenia historyczne związane z przeszłością ojczyzny, szczególnie te dotyczące polskiej emigracji w Nowej Zelandii.
W lutym 1980 roku, w 40. rocznicę deportacji Polaków do Rosji, "Wiadomości Polskie" zamieściły na swoich łamach okolicznościowe przemówienie Tadeusza Chorosia wygłoszone na rocznicowej akademii w Domu Polskim:
W życiu człowieka i społeczeństwa są przeżycia, które wyryją się tak głęboką bruzdą w sercu i pamięci, że zostają na całe życie – na zawsze. Dziś mija 40. rocznica zbrodni dokonanej na żywym ciele naszego narodu. Zbrodni bezprzykładnej, jakiej dopuściła się Rosja sowiecka. Nie potrzebujemy przymykać oczu, by przywołać obrazy bestialstwa na bezbronnych, niewinnych mieszkańcach ziemi polskiej. Wiemy, że osaczony kraj nasz zawarł pakt o nieagresji z Rosją, wiemy, że pakt ten Sowieci zerwali, wkraczając na tyły walczącego narodu polskiego z nawałą niemiecką – topiąc mu nóż w plecach.
Pamiętamy i z tą pamięcią do grobu zejdziemy – łomot do drzwi zamkniętych, wybijanie szyb nocną porą i wołanie "atkroj dwiery", a potem "soberajces". Pamiętamy wyciąganie śpiących, wrzeszczących ze strachu dzieci, niemowląt z łóżek i kołysek…
I czyż nie cisnęło się na usta pytanie – za co? Na Boga za co? Za to, że ojciec mój był rolnikiem, czy nauczycielem, czy robotnikiem? Za co? A w końcu – czemu to dziecko paroletnie jest siłą wywożone? Odpowiedź jest tylko jedna, za to tylko, żeśmy Polacy…
Nie wszystkich "amnestia" zwolniła z pasiołków i łagrów – zostawiliśmy tysiące w archangielskich obłastiach, w Katyniu bestialsko wymordowanych jeńców wojennych – braci naszych. Polskie kości zostały w Kotasie, Kazachstanie, Uzbekistanie, Kirgizji, na falach rzeki Amu-darii…
Patriotyzm Polonii nowozelandzkiej przejawiał się również w chęci zachowania języka i tradycji polskiej. Pisano o tym na łamach "Wiadomości Polskich" często. Wydawcy zamieszczali też chętnie artykuły o literaturze polskiej.
Jednym z takich tekstów jest artykuł Jerzego Podstolskiego zamieszczony na stronach "Wiadomości…" w lutym 1978 roku. Jego zdaniem:
Każdy, choć trochę poinformowany, wie, że literatura języka polskiego jest starsza i bogatsza, przynajmniej ilością pisarzy czy poetów, niż np. literatura rosyjska. Warto się jednak zapytać, jak naprawdę dużo wiemy o naszym piśmiennictwie – przeszłym i dzisiejszym?
Jeśli chcemy znać siebie samych, a chyba każdy tego chce, to musimy się trochę wysilić na poznanie własnej przeszłości, którą we wszystkich swoich przejawach odzwierciedla (chociaż nie zawsze obiektywnie) literatura narodowa w kraju czy to poza krajem…
Jest oczywistym, że literatura polska nie należy do rzędu takich gigantów tradycji europejskiej jak te co stworzył język francuski czy angielski. Tym niemniej jest ona wystarczająco bogata, samoistna, różnorodna i bezsprzecznie ogromnie żywotna, tak że zapoznanie się z nią musi nas polepszyć osobiście. Tylko rzeczywista znajomość naszej literatury, jako mimo wszystko najwierniejszego odzwierciedlenia nas samych, jakimi kiedyś byliśmy i jesteśmy teraz, pozwoli na to, że tutaj…na miejscowym podwórku, przestaniemy być ubogimi krewnymi. Przeciętny Nowozelandczyk irlandzkiego, szkockiego czy angielskiego pochodzenia nie ma zupełnie pojęcia, co my z sobą przywieźliśmy do tego kraju – z tym, że musimy to sami dobrze znać… (Cdn.)
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Z o. Marcinem Serwinem OMI z parafii św. Kazimierza w Toronto rozmawia Andrzej Kumor.
– Proszę Ojca, skąd powołanie?
– Można powiedzieć, wszystko zaczęło się tutaj, w Mississaudze. Najpierw poprzez pracę przy parafii czy ministranturę, poprzez wolontariat, udzielanie się społecznie czy to w grupach parafialnych, czy poza nimi.
– Ojciec się tutaj urodził?
– Urodziłem się w Polsce, w Tuchowie. Mieszkałem w Tarnowie i później w 1992 roku cała moja rodzina wyemigrowała, praktycznie można powiedzieć, od początku do Mississaugi. Tu wzrastałem – podstawówka, potem liceum...