Władze PRL-u tudzież władze innych sojuszniczych państw organizowały na lewo i prawo mnóstwo imprez, uroczystości, aby udowodnić swoim "lojalnym" obywatelom, jak bardzo słuszna jest polityka socjalistyczna i jaką świetlaną przyszłość ta polityka przyniesie następnym pokoleniom. W 1984 roku ZSRS zbojkotował igrzyska olimpijskie w Los Angeles i zorganizował alternatywne zawody sportowe. W ślad za Związkiem Sowieckim poszły inne kraje socjalistyczne, choć decyzja ta została narzucona wielu narodowym komitetom olimpijskim przez władze z Kremla. Zawody rozgrywane były w dziewięciu państwach bloku wschodniego: ZSRS, Bułgarii, Czechosłowacji, Korei Północnej, na Kubie, w Mongolii, NRD, Polsce, na Węgrzech.
W tym samym roku Mongolia została również uszczęśliwiona "Dniami Kultury Polskiej". W czerwcu tego roku znalazłem się w polskiej ekipie, która została wysłana do tego kraju, aby godnie reprezentować (prawie) wszystkie formy kultury polskiej. Polska ekipa wylądowała na lotnisku w Ułan Bator, a potem w hotelu "Ułan Bator". Pokoje normalne, a może i lepsze niż pokoje hotelowe w Polsce w tamtym czasie. Posiłki były tylko w hotelowej restauracji. Jednakże chcąc zjeść coś oryginalnego, po długim oczekiwaniu (znowu to samo co w Polsce) dostałem schabowego z kartoflami i kapustą albo następnego dnia mielonego z buraczkami. Mongołowie chcieli nam dogodzić, żywiąc nas polskim jedzeniem. To ja, biorąc urlop bezpłatny w czerwcu, najważniejszym miesiącu szkolnym, poleciałem do tak odległego kraju, aby jeść to samo co w polskiej restauracji?
Ponieważ jestem wścibski i żądny prawdziwej wiedzy, postanowiłem zbadać, co naprawdę jedzą i piją Mongołowie. Tak jak w Tajwanie, szukając oryginalnego jedzenia, znalazłem to, co nie ma nic wspólnego z chińskim jedzeniem w Kanadzie. A więc, w wolnym czasie powędrowałem wzdłuż głównej ulicy Ułan Bator, aby znaleźć jakiś bar. Nie było to łatwe, w końcu znalazłem jakąś knajpę. Od razu zauważyłem, że wszyscy walą ostro kumysówkę i ewentualnie coś zagryzają (zupełnie jak w Polsce). W każdym bądź razie menu nie dostałem, ale za to barman coś mnie spytał po mongolsku, pewnie czego chcę się napić, kiwnąłem głową i od razu dostałem pół szklanki kumysówki (wódka z fermentowanej kobylej siary). Drugie jego pytanie też czegoś dotyczyło, a ponieważ widział, że nie wypiłem wszystkiego, pewnie spytał o przekąskę. Kiwnąłem głową i dostałem, już teraz szybko, coś, czemu nie bardzo moje zęby podołały. Może 95 proc. kości, a cała reszta to wszystko mięso. Jeżeli czytelniku nie wierzysz, to odwiedź koreański bar i poproś o zupę. Dostaniesz coś właśnie podobnego. Patrzyłem ukradkiem, co jedzą inni. Kiszony ogórek, ale reszty nie mogłem w żaden sposób określić. Wreszcie załapałem, dlaczego Mongołowie mają wystające kości policzkowe, zupełnie jak kanadyjscy Eskimosi, przepraszam, Inuici: Mongołów ziomkowie. Zapach nie był też bardzo atrakcyjny. Tylko że atrakcja wymaga poświęceń.
W 1984 roku Ułan Bator liczyło 400 tysięcy mieszkańców. Dzisiaj, o milion więcej. Część mieszkańców mieszkała w blokach, takich samych jak w Polsce w tym samym roku, a część w jurtach. Dlaczego? Średnie miesięczne zarobki Mongołów wynosiły wtedy 150 tugrików (grosz: mongo). W lecie cena czynszu wynosiła 60 tugrików, a w zimie 90 tugrików, z tym że zima trwa tam od września do maja. Dobrodziejstwem jurty jest jej prosta i funkcjonalna konstrukcja. Pokrywający ją wojłok izoluje temperaturę z zewnątrz, przez co w lecie jest tu chłodno, a w zimie ciepło. W czerwcu w ciągu dnia było ciepło, może 20 stopni, ale za to rano dachy pokryte były szronem.
Organizatorzy Dni Kultury Polskiej w Mongolii zadbali o to, aby nam pokazać ich kraj w taki sposób, w jaki sami chcieli. A więc na początek wycieczka do huty miedzi w Erdenet. Przewodnik tłumaczył nam dokładnie, jak przerobić rudę na miedź. Co mnie to niby obchodziło, przecież nie zamierzałem zostać hutnikiem miedzi. Zamiast słuchać, uważnie wszystko obserwowałem. Zauważyłem, że na każdej maszynie był napis "Uralmachzawod". Przerwałem wywody przewodnika i zapytałem, czy ta huta to sowiecka inwestycja, i dostałem odpowiedź natychmiast, co znaczyło, że był on bardzo dobrze przygotowany na takiego typu pytania. Powiedział, że "Nasi bratni radzieccy towarzysze bardzo nam pomagają w budowie mongolskiej gospodarki. Zostały też stworzone setki miejsc pracy". Przeliczając to na warunki polskie, byłaby mowa o tysiącach. W tym czasie ludność Mongolii liczyła milion, a Polski chyba 36 milionów. Praktycznie rzecz biorąc, facet miał całkowitą rację.
Idąc główną ulicą Ułan Bator, widziałem zaledwie kilka samochodów. Dzisiaj są tam korki. Najlepszym środkiem transportu wtedy były własne nogi lub nogi konia. Czasami jeździły tam miejskie autobusy, ale rozkładu jazdy nigdy nie zauważyłem. Czekając na ewentualny autobus, który nie wiadomo kiedy przyjedzie, lepiej iść pieszo, dlatego chodniki były tak szerokie. Kiedy oglądałem przystanek autobusowy, przypomniał mi się taki sam w Polsce, za czasów Gierka. Miał tedy przejeżdżać szef partii i jednocześnie premier Mongolii, Jumdzagijn Cedembal, więc przystanek autobusowy z przodu wyglądał wspaniale, ale z tyłu był jak publiczna ubikacja w tamtych latach w Polsce. Dosłownie! Spotkałem też Mongoła, zagubionego w tej betonowej pustyni, który nie bardzo wiedział, czy iść do przodu, czy do tyłu. Ponieważ miał na sobie tradycyjne mongolskie ubranie, wywnioskowałem, że jest spoza Ułan Bator i pewnie gdzieś "zaparkował" swojego konia. Znalazłem w końcu sklep mięsny, tak jak w Polsce z czasów kartek na wędliny i mięso. Tylko szczęśliwcy wychodzili ze sklepu z dokładnie takim samym kawałkiem kiełbasy lub jakimiś ochłapami zawiniętymi w gazetę.
Kolejną wycieczkę zorganizowano nam do urzędu stanu cywilnego. Niby rzecz banalna, ale jak bardzo ważna w polityce propagandy komunistycznej i uświadamiania nas, zwykłych zapadników. Urząd Stanu Cywilnego okazał się wielkim gmachem, niemalże pałacem z wszechobecnymi symbolami mongolskiej świetlanej przyszłości, a więc flagi i godła Mongolii, ale zabrakło jednak czegoś naprawdę mongolskiego: Mongol uls, bo to jest napis wyrażony tradycyjnym mongolskim pismem.
W 1921 roku armia antybolszewickich Rosjan pod wodzą von Unger-Sternberga wraz z nielicznymi oddziałami książąt mongolskich zdobyła stolicę kraju. W lipcu 1921 roku Armia Czerwona pod pretekstem pomocy grupie rewolucjonistów Suche Batora zajęła siłą Mongolię. Ustanowiony został rząd komunistyczny. W 1924 roku proklamowano utworzenie Mongolskiej Republiki Ludowej. Mimo formalnej niepodległości kraj pozostawał pod ścisłą kontrolą władz w Moskwie. W latach 1929-1932 przeprowadzono akcję wymordowania większości mongolskiej arystokracji i jednocześnie przymusową kolektywizację majątku zwykłej ludności (czyż to nam czegoś nie przypomina?). W 1937 roku przeprowadzona została wielka operacja wymordowania kleru lamajskiego oraz spalenia klasztorów wraz z dobrami kultury. Z 750 klasztorów przetrwały tylko cztery. Akcję sowietyzacji utrwaliło zastąpienie alfabetu mongolskiego cyrylicą w 1941 roku oraz ostateczna kolektywizacja i likwidacja resztek rzemiosła w latach 1955-1959. Odwiedzając jedną z tych ocalałych świątyń, przewodniczka powiedziała, że religia to przeżytek, a w nowoczesnym państwie nie powinno być miejsca na takie zabobony. Mimo to ludzie starsi ciągle odwiedzają te świątynie, bo już nikogo się nie boją.
Poprosiliśmy o zobaczenie czegoś naprawdę mongolskiego, czyli jurty. Życzenie nasze zostało spełnione. Zawieziono nas do jurty, ale takiej dla turystów. Bogactwo i wystrój wnętrza świadczyłyby o dużym dobrobycie jej mieszkańców. Sam chciałbym w niej mieszkać. Myśl przyszła mi do głowy natychmiast: muszę zobaczyć prawdziwą jurtę, w której mieszkają normalni ludzie. Nie było to łatwe, ale w końcu udało się.
Nawiązałem kontakt z osobą, której rodzice mieszkali w takiej prawdziwej jurcie. Po umknięciu mojemu cieniowi, czyli osobnikowi w krawacie, ale bez przeciwsłonecznych okularów, dotarłem pod wskazany adres. Wcześniej zostałem dokładnie poinformowany o obyczajach, których absolutnie muszę przestrzegać i które muszę rozumieć. Na sygnał mojego przyjaciela, że przychodzi gość, wyszła jego matka i zaczęła mnie obwąchiwać. Znaczyło to, że rozpoznaje mnie jako prawie członka rodziny. Szerokimi gestami zaprosiła mnie do wnętrza. Musiałem przy tym uważać, aby nie nadepnąć na próg, bo to przyniosłoby nieszczęście dla domu na wiele lat. Jako prawie członek rodziny, musiałem trochę pomóc przy domowej robocie. Najbardziej zaszczytną robotą jest zamieszanie fermentującego kumysu, który stoi w pojemniku zawsze po lewej stronie drzwi. Ponieważ kumys uzyskuje się od źrebnych kobył w lipcu, więc w czerwcu jeszcze go nie było. O tym mój młody Mongoł zapomniał, już widziałem, jak zagryza palce, dając mi sygnał "zrób coś". Musiałem coś zrobić, więc dokładnie obejrzałem, obmacałem i oklepałem kadź i mieszadło, a widząc obserwujących mnie w wielkim skupieniu staruszków, zrobiłem największy uśmiech w moim życiu i powiedziałem: wsio charosze. Nie widziałem chyba w życiu tak szczęśliwych staruszków. Zaczęły się więc wyrazy pochwały, poklepywania po plecach i w końcu zaproszenie do specjalnego krzesła dla gościa naprzeciwko drzwi, na którym nikt z domowników nie ma prawa usiąść, i zaczęła się uczta.
Mongołowie są bardzo gościnni. Nic dziwnego, kiedy czasem do najbliższego sąsiada jest 50 km. Poza tym zawsze byli bardzo odizolowani od reszty świata. Na południu pustynia Gobi, a za nią Chińczycy, z którymi Mongołowie zawsze mieli na pieńku, szukając sąsiadów na małym, ale bardzo wytrwałym koniku, z łukiem w ręce, i w płaszczu zrobionym z wielu warstw jedwabiu, którego nie mogły przebić nawet strzały polskich rycerzy. Na północy syberyjskie plemiona nie za bardzo zorganizowane. Siłą rzeczy więc w 20. wieku skazani byli na ZSRS. Gościnność tego narodu objawia się w wielu aspektach. Jedzenie i picie jak w Polsce, "czym chata bogata". Nie mają przy tym umiaru. Twoim sygnałem, że już masz dosyć, jest głośne, wielokrotne beknięcie i poklepanie się po brzuchu.
Nie pamiętam wszystkich potraw, ale smaku niektórych nie zapomnę do końca życia. Najlepsze były żeberka (nie pytałem, z jakiego zwierzęcia, ale były doskonałe). Buuz, czyli rodzaj pierożków, to mistrzostwo świata. A potem khuushuur, czyli coś w rodzaju mięsnych krokietów, to rarytas w ustach. Do picia była herbata z tłuszczem. Kiedy już okropnie głośno beknąłem, przyszła pora na kumys. Ponieważ kumysu jeszcze nie było, na stole pokazała się butelka kumysówki. Jest to wódka powstała w wyniku destylacji fermentującego kumysu, który sam w sobie ma 1 – 3 proc. alkoholu, w zależności od długości fermentacji. Zaczęły się rozmowy, każdy w swoim języku, a języki się szybko rozwiązały i zniknęły bariery językowe. Każdy mówił po swojemu, ale to nie było ważne.
Przy okazji obserwowałem obejście. Wnętrze zupełnie inne niż w jurcie na pokaz. Konstrukcja dokładnie ta sama, dekoracji też dużo. Owszem, telewizor czarno-biały z jednym programem, radio, podłączony prąd, ale nogi łóżek stały w puszkach z wodą i może czymś jeszcze. Nie pytałem o to nikogo, aby nikogo nie urazić, ale na pewno chodziło o zabezpieczenie przed robakami. Reszta, niestety, bardzo licha. Nie robiłem zdjęć, bo czułem, że nie wypada. Przypomniał mi się wtedy artykuł francuskiego dziennikarza z "Le Figaro" (1978 r.), który po odwiedzeniu Polski napisał: "Polacy, jak wy to robicie?". W mięsnych sklepach puste haki, a na stołach tony wędlin.
Odkryliśmy też coś zupełnie podobnego do PRL-u. Ludzie, nie uwierzycie: Peweksy w Mongolii. Kiedy mieszkałem w Polsce, Pewex był trzysta metrów od mojego mieszkania. Ale w Mongolii? Tak, nie mylę się; tylko że "ja, jako były", "członek z ramienia" kultury polskiej znałem to jak wszyscy Polacy. Można było mieć dolary, ale nie można było za nie nic kupować. Więc jaka była prawność istnienia Peweksu? A co do Peweksu w Ułan Bator, to były sklepy dla Rosjan, w których było o wiele więcej niż w mongolskich sklepach. Płacić można było tugrikami albo rublami, wystarczyło, żeby nie wyglądać jak Mongoł. Wybraliśmy się więc do mongolskiego Peweksu. W tym czasie w Polsce było cienko w sklepach, ale tylko jedna osoba zdecydowała się na kupno 12-kilogramowej paczki rodzynków.
Nasze próby kontaktów z tubylcami, również handel wymienny zupełnie nie zadziałały. Za dużo było facetów w krawatach. Nie chodziło nam o handel, ale o zdobycie czegoś oryginalnego, jako pamiątkę.
No i przyszedł czas na podsumowanie i powrót. Doszedłem do wniosku, że dzięki dwóm aspektom, jakimi były założenia i plany organizatorów wycieczki, i dzięki mojemu własnemu uporowi udało mi się odkryć Mongolię, jaka naprawdę była w 1984 roku. Mongolię, której już nie ma, a pisanie o teraźniejszej Mongolii nie byłoby zbyt ciekawe. Kraj ten jest teraz jak każdy inny. Wielu Mongołów, tak jak przedstawiciele innych krajów, przybyło do Kanady i tutaj stworzyło swoje środowiska. Dzięki kanadyjskiej polityce wielokulturowości, która wręcz zachęca do krzewienia własnych kultur, inne narodowości mogą je obserwować i poznawać. Ciekawym zjawiskiem był międzynarodowy festiwal "Karawan", którego wszyscy uczestnicy mieszkali w Toronto lub Mississaudze.
Czekał nas tylko 24-godzinny lot z Ułan Bator do Warszawy, oczywiście z międzylądowaniami w Irkucku, Nowosybirsku, Omsku i Moskwie. Lecąc na zachód, przez cały czas lotu świeciło słońce, dopiero podczas lądowania w Warszawie zaczęło się ściemniać. Zacząłem żałować, że atrakcje wycieczki już się skończyły, ale gdzie tam. Godny wspomnienia jest lot nad wspaniałym jeziorem Bajkał (jest ono największym zbiornikiem słodkowodnym na świecie, nie największe obszarem, ale z powodu głębokości), zajadałem się ruskimi pierogami ze śmietaną. Nigdy przed ani po tym tak smakowitego posiłku nie jadłem. Wiem teraz, dlaczego. Jem teraz produkty "diet", które nie mają nic ze smaku, na który wskazywałaby ich nazwa. Nawet produkty z napisem "organic" niewiele się od tych zwykłych różnią. Syberyjskie krowy jedzą trawę, krowa nigdy nie widziała chemii. Jakże dowieźć tam nawozy sztuczne, kiedy jedynym środkiem komunikacji jest kolej transsyberyjska i samoloty.
W Omsku poinformowano nas, że przerwa w locie będzie trwała godzinę. Biorąc pod uwagę dojście na lotnisko i dojście do samolotu, założyłem, że będzie to tylko pół godziny. Ale i tak kiedy podszedłem do drzwi wyjściowych, ze zgrozą stwierdziłem, że nie ma Polaków, tylko najróżniejsi mieszkańcy Syberii, wszyscy w wielkich futrzanych czapach. Drzwi były tylko jedne, czas był prawidłowy, więc co do licha? Spytałem się wartowniczki o samolot do Moskwy, a ta powiedziała mi, że już odleciał, a następny będzie za tydzień.
Cały mój bagaż został w samolocie, a ja byłem tylko w swetrze z pięcioma rublami w kieszeni. Nie chciało mi się w to wszystko wierzyć, więc sforsowałem tych czapników. Kobieta jeszcze krzyknęła za mną, że drzwi są zamknięte. Rzeczywiście, były zamknięte, więc znalazłem inne, które były otwarte. Wyszedłem na zewnątrz. Płyta lotniska, a dalej tajga i żadnego samolotu. Zacząłem więc iść wkoło budynku i wtedy zauważyłem samolot, do którego kończyli wsiadać ludzie. Stewardesa zamykała już drzwi, ale kiedy zauważyła mnie, krzyknęła: bystrieje, bystrieje. Podbiegłem więc do samolotu i usiadłem na pierwszym wolnym miejscu. Polaków z mojej grupy nie było. Samolot już wystartował, a ja zacząłem myśleć, dokąd ten samolot leci. Nie mogłem przecież spytać o to stewardesy, bobym wyszedł na durnia.
Na swoje uspokojenie powiedziałem sobie: wszędzie, aby nie w środku Syberii. Niech to będzie Pekin, Kapsztad lub Sydney, ale nie tu. Obserwowałem rozległe stepy, z okrągłymi, słonymi jeziorami, potem jakieś góry. Kurczowo zacząłem kombinować, jakie to góry. Jedyne w okolicy góry to Ural, a więc lecę na zachód, do Moskwy. Ruszyłem więc do tyłu samolotu, a tam spokojnie siedzieli sobie wszyscy moi kochani Polacy. Ciekawe, że nikt nie zauważył mojej nieobecności. Oj, chyba za dużo było tej kumysówki.
Leszek Samborski
Toronto