O cackaniu się z "Bolkiem"
Wczoraj, podczas oglądania telewizora, bardzo się uśmiałem. Oto bowiem okazało się, że prokuratura IPN-u, z urzędu, wszczęła dochodzenia, czy aby teczka "Bolka" nie była fałszowana.
Pretekstem do podjęcia tej wiekopomnej inicjatywy, znacznie lepszej i pewnie bardziej dochodowej niż zbieranie stonki ziemniaczanej czy makulatury, było to, że "Bolek" po raz kolejny opowiedział jakąś bajeczkę, że to niby esbecy fałszowali jego donosy, żeby mogli brać pieniądze. Ha, czyli wychodzi na to, że jednak wszystko, co miał w domu, te pralki, telewizory itd., miał dzięki wygranej w totolotka czy tam, w zależności od wersji, w zakłady piłkarskie. No to niech teraz zagra, zobaczymy, czy też wygra, czy będzie miał figę z makiem. Bo gdy był "Bolkiem", to cały czas wygrywał i wszystko kupował dzięki tym wygranym.
Lech Wałęsa firmował rozbój Polski
Upadł mit mojej "czarnej teczki", ponieważ okazało się że większą miał gen. Kiszczak, a nie ja. Tak jak kiedyś, fakt ten podzielił kraj na popleczników i przeciwników Lecha Wałęsy. Tyle że dla mnie zawsze był to temat zastępczy kamuflujący grabież i zniewolenie naszego państwa. Los dał mi możliwość protestu w czasie wyborów w 1990 roku, kiedy byłem kontrkandydatem Lecha Wałęsy. Zamiast stać się prezydentem, zostałem świadkiem grabieży kraju oraz krytykiem ludzi, którzy w tym brali udział.
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to prawdopodobnie chodzi o pieniądze. Po stanie wojennym stało się oczywiste, że realny socjalizm wyczerpał swoje możliwości i nie miał racji bytu. Polską rządziła wtedy grupa "szmaciaków" z PZPR, niemająca pojęcia o gospodarce wolnorynkowej. Uległa namowom i naciskom polityków Zachodu, aby zreformować gospodarkę i finanse według zaleceń Sorosa/Sachsa. W zamian obiecano jej możliwość materialnego wzbogacenia się w ramach porozumień "okrągłego stołu".
Normalnie winny jest ten, kto skorzystał z przestępstwa. Otóż najgorzej na zmianie ustroju wyszedł mój Naród, w tym szeregowi członkowie Solidarności. Wbrew pozorom "szmaciacy" nie zostali głównym beneficjentem przemian. Najwięcej skorzystały przedsiębiorstwa zagraniczne dzięki działalności żydowskich firm konsultacyjnych zatrudnionych do wyceny majątku przeznaczonego do prywatyzacji przez rządy Mazowieckiego, Bieleckiego i Suchockiej. Działo się to pod osłoną prezydentury Lecha Wałęsy. Przypomnę jego wypowiedź w czasie wizyty w USA: "Dziś interes jest tam (w Polsce) większy niż nawet w Stanach. A wiecie dlaczego? Bo interes się robi na brakach i głupocie". Według Krzysztofa Wyszkowskiego: "Pracował dla wszystkich, którzy chcieli utrzymać Polskę w roli przedmiotowej, to większa odpowiedzialność niż w okresie 1970–1971, kiedy to miał krew na rękach, o czym sam mówił".
Nowa książka Ślązaka pt. "Czarna księga prywatyzacji 1988–1994" nareszcie ujawnia listy zakładów pracy skazanych na prywatyzację i niskich cen, za które zostały one oddane. Nigdy przedtem nie udało mi się zdobyć takiego zestawienia. Sam autor żali się, że sporządzenie takiego wykazu sprawiło mu ogromne trudności.
Jego książka pośrednio dokumentuje paradoks działalności Lecha Wałęsy. Były robotnik, szef Związku Zawodowego "Solidarność", jako prezydent był przez pięć lat zwolennikiem niszczenia miejsc pracy dla członków własnej organizacji. Padła nawet Stocznia Gdańska.
Głównym celem mego udziału w wyborach prezydenckich w 90 roku była nie tylko możliwość wygranej, ale przede wszystkim ostrzeżenie Polaków przed tym, co będzie w przyszłości, i możliwość protestu przeciw antypolskiej działalności rządu Tadeusza Mazowieckiego i planu (Sorosa/Sachsa) Balcerowicza. Jako kandydat na prezydenta wiedziałem o częstych wizytach Sachsa w Domu Polskim w Warszawie i przerażały mnie jego propozycje. Dlatego w czasie wyborów codziennie koncentrowałem się na krytyce planu Balcerowicza i za przygotowanie złodziejskiej prywatyzacji oskarżyłem Tadeusza Mazowieckiego o zdradę narodu. Dzięki temu odpadł on z wyborów i przeszedłem do drugiej tury. Ślązak, niestety, nie wspomina w swojej książce, że głosy wyborcze oddane na moją osobę były przejawem protestu i braku zaufania do reform firmowanych autorytetami Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego.
Sam zszokowany Balcerowicz, nieprzyzwyczajony do krytyki promowanego przez siebie programu, nazwał mnie publicznie "populistą" zagrażającym jego reformom. Ślązak wspomina w swojej książce, że Geoffrey Sachs najwięcej obawiał się społecznych protestów i budziło w nim przerażenie, że miliony Polaków głosowały na mnie w obu turach. W amerykańskim programie telewizyjnym "Nightline" nawet zasugerował, że byłem libijskim terrorystą.
Dziwiło mnie ogromnie, że mimo to Lech Wałęsa, kiedy został prezydentem, postanowił kontynuować zagładę przemysłu i mimo zmiany rządu zostawił Leszka Balcerowicza na stanowisku ministra finansów. Jak to dokumentuje Ślązak, był to czas największych afer i szaleńczej prywatyzacji. Miliony Polaków straciło pracę, wielu wyjechało z kraju.
O ile wielu naszych rodaków do dziś uważa, że Lech Wałęsa ich zdradził ze "szamaciakami" z byłej PZPR, to jednak jego główna zdrada polegała na firmowaniu przejęcia pereł przemysłu i bankowości przez żydowską finansjerę. Szmaciacy po latach władzy byli zadufani w sobie i myśleli, że są bardzo silni. Kolejne rządy w czasie prezydentury Lecha Wałęsy zatrudniły jednak do pomocy przy prywatyzacji głównie konsultacyjne firmy żydowskie, które, jak to dokumentuje Ślązak, wyceniały zakłady pracy na swoją korzyść. Szmaciakom pozostała tylko bankowość i monopole, takie jak spółki węglowe, ale z czasem też ich stamtąd wyrugowano. Ostatnio usunięto ich nawet z Sejmu, z czego są bardzo niezadowoleni, ponieważ nie ma ich kto bronić za przekręty z przeszłości.
Rozwój przemysłu jest dalej zagrożony przejęciem przez kapitał żydowski. Problem maskowany jest przez fakt, że wiele spółek izraelskich ma swoje filie pod zmienioną nazwą w innych krajach. Wiele firm przejmujących inwestycje w Polsce jest właśnie tego pokroju. Podstawą wyżej wymienionego problemu jest wyjątkowa przyjaźń rządów PO-PiS z Izraelem. W porównaniu do Polaków Izraelczycy mają o wiele większe możliwości dojścia do kapitału. A jak wiadomo, bez niego nie da się budować kapitalizmu.
Obecny podział naszych obywateli na tych, którzy stoją za Wałęsą, i tych, którzy są przeciw niemu, jest między innymi spowodowany teczkami Kiszczaka. Głównym grzechem Wałęsy było jednak akceptowanie złodziejskiej prywatyzacji i przejęcia bankowości przez ludzi, którzy nienawidzą Polaków i stale dążą do stawiania nas w sytuacji najemnych niewolników. Wałęsa, jako prosty robotnik, był przez lata przygotowywany do odegrania roli takiej kukiełki. Jako zwykły człowiek bez wykształcenia, zawsze stał po stronie możnych tego świata – obecnie przypomnienie przez KOD jego słów "my naród" brzmi co najmniej paradoksalnie.
Obawiam się, że Jarosław Kaczyński, który poróżnił się z Wałęsą w 1991 roku, z pomocą Szydło i Dudy dalej będzie forował inwestycje żydowskie w Polsce, a "szmaciacy" będą musieli zadowolić się tym, co im się udało wyszarpać na mocy porozumienia "okrągłego stołu". Z teczkami Kiszczka ten układ już nie obowiązuje i obecnie mamy przykłady walki bez pardonu.
Wszystkie przekręty i wieczny fałsz w mediach to rak demokracji – wielkie szkody dla Polaków, którzy niestety nie traktują tego osobiście. Jeśli się komuś wyciągnie 100 zł z kieszeni, to będzie krzyczał i się bronił, ale kiedy antypolski rząd zabiera tysiące dolarów w postaci podatku i straconych możliwości rozwoju, to jest OK, bo wszyscy tak mają.
Jedyna nadzieja, że kiedyś, w przyszłości, Polacy małymi datkami pieniężnymi zafundują sobie patriotyczną organizację polityczną, która rzeczywiście będzie działać w ich interesie, zgodnie z Racją Stanu. Do tej pory niestety władzę mieli ci, którzy w taki czy inny sposób zdobyli fundusze na finansowanie partii politycznych. Do skutecznego zwycięstwa w polityce potrzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Naszych rodaków stać na datki rzędu 10 czy 20 zł, ale nikomu nic nie dają, ponieważ są przez naszych wrogów dzieleni, aby tak jak to często mówił Lech Wałęsa: byli za i przeciw.
Stanisław Tymiński
Acton, Kanada, 28 lutego 2016
www.rzeczpospolita.com
Wspominki - tekst z 2005 r: Objuczona teczkami III RP
Krzysztof Wyszkowski, niezależny publicysta, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, sekretarz redakcji "Tygodnika Solidarność" w 1981 r., zdziwił się, gdy zobaczył swoją teczkę - czytam w "Naszym Dzienniku".
Pana Wyszkowskiego nie zdziwiło to, że X czy Y na niego donosił, lecz skala całego zjawiska agentury - fakt, że SB mogła praktycznie rzecz biorąc sterować poczynaniami opozycji, oraz to, że tzw. opozycja w Polsce służyła np. sowieckim rozgrywkom dyplomatycznym z Zachodem. Jednym słowem, że agentura wykorzystywała ludzką naiwność i szczere parcie do wolności, kanalizując je do własnych celów.
Wyszkowski mówi: "Zawsze sobie wyobrażałem, że to, co robiliśmy w latach 70., było wspaniałą próbą obalenia komunizmu. Tymczasem dziś czytam sprawozdania generała Krzysztoporskiego, nadzorującego departament III MSW, czyli opozycję, który postrzega naszą działalność jako korzystną dla interesów systemu sowieckiego w jego ofensywie propagandowej wobec Zachodu! Okazało się bowiem, że PRL, jako jeden z nielicznych w Europie krajów bez więźniów politycznych, jest argumentem wzmacniającym propagandę sowiecką przeciwko rozmieszczeniu rakiet Cruise i Tomahawk w Niemczech itd. Wówczas zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Komuniści byli pewni, że jeżeli opozycja pokusi się o pewne możliwości, które zagrożą interesom państwa, zlikwidują ją w ciągu 24 godzin. (...) Byłem przekonany, że od początku byliśmy przeciwnikami zwalczanymi z całą bezwzględnością, a okazuje się, że nawet w pewnych okresach strajku roztaczano nad nami ochronę, żeby strajk trwał, bo w tym czasie chodziło o obalenie Gierka. (...) W Jastrzębiu również udało im się postawić agenta na czele strajku. Trzeba pamiętać, że Lech Wałęsa też miał przeszłość agenturalną i choć w pewnym momencie udało mu się z tej działalności wyrwać, to zawsze już obawiał się szantażu z ich strony. Dlatego czasami musiał ?grać= na dwie strony i wspierać ?lewą nogę=".
Cóż, wydaje się, że p. Wyszkowski, jak wielu podobnych mu, acz naiwnych ludzi cierpiał na syndrom niewiernego Tomasza, który musi dotknąć teczek, by zobaczyć to, co od dawna widać okiem nieuzbrojonym - wystarczało zastosować prostą zasadę,"kto stracił, kto zyskał i kto miał w tym interes?". Tzw. okrągły stół stał się teatrum odegranym na użytek gawiedzi, w którym to przedstawieniu komuniści spotkali się z własną agenturą z opozycji, po to by przy akompaniamencie kilku politycznych wioskowych idiotów, zabezpieczyć interes "władzy" w trudnych czasach ustrojowego przełomu.
Pisaliśmy od tym od początku lat 90. I co? I pstro! Dopiero dzisiaj, gdy teczki wypływają z czeluści IPN-u, co poniektórzy przecierają oczy.
W skrócie i z niewielkimi odchyleniami schemat historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat wyglądał tak - od stanu wojennego służby specjalne klasyfikowały "opozycjonistów" na skorych do rozmów "konstruktywnych" i "doktrynerów", którzy odrzucali wszelką formę mariażu z sekretarzami (skrótowo określmy w ten sposób aparat realnie administrujący Polską z ramienia Kremla).
W obu tych grupach hodowano agenturę przy pomocy metod sprawdzonych jeszcze za czasów carskiej Ochrany. A więc "budowano" życiorysy szczególnie aktywnym agentom-działaczom, w nadziei, że w momencie przesileń to oni właśnie obejmą w danym ruchu kierownicze stanowiska, i kompromitowano (m.in. pogłoskami o współpracy z SB) ludzi niezależnych.
W grupie "doktrynerów" agentura miała za zadanie wskazywać i kontrolować autentycznych trybunów ludowych, aby w wygodnym momencie umożliwić likwidację danego ruchu. W grupie "konstruktywnych" agentura przygotowywała fundament realnego porozumienia z komunistami, umowy, która uwiarygodniłaby złożoną z postkomunistów władzę w oczach społeczeństwa oraz tzw. światowej opinii publicznej.
Reformie takiej sprzyjały na wszelkie możliwe sposoby (finansowo i medialnie) zachodnie służby wywiadowcze, dla których przemienienie się polskich komunistów w realnych właścicieli gospodarki przy jednoczesnym otwarciu kraju na inwestycje zagraniczne i prywatyzacji całych gałęzi przemysłu, było modelowym przykładem dla energicznego, zdolnego i wykształconego aparatu sowieckiego, głównie z KGB. Chodziło o likwidację komunizmu bez likwidacji wpływów komunistów, a co za tym idzie, bez niebezpieczeństwa zaburzeń ustrojowych, mogących doprowadzić np. do ustania kontroli nad systemami broni strategicznej.
Z polskich teczek wynika więc smutna prawda, że gdyby służby specjalne chciały, to mogły całkowicie zlikwidować działalność "nielegalnej" opozycji w latach 80. Byłoby to jednak niekorzystne tak dla stosunków PRL ze światem zewnętrznym, jak i dla polityki wewnętrznej, ponieważ zlikwidowano by partnera do wspomnianego teatrzyku.
O wiele lepiej było opozycję kontrolować i trzymać na uwięzi. Poza tym zlikwidowanie opozycji kontrolowanej groziło spontanicznym powstawaniem opozycji niekontrolowanej, którą przy dużym nakładzie sił i środków trzeba by było infiltrować od nowa. A tak, każda nowa spontaniczna grupa wcześniej czy później wchodziła w kontakty z organizacją zinfiltrowaną... I w ten sposób esbecka łapa czuła puls ulicy.
Oznacza to, że państwo określane jako III RP to rezultat zastosowanej przez komunistów "strategii wyjścia". To rozwiązanie umożliwiło "uwłaszczenie się" komunistów, doprowadziło do zniszczenia polskiej gospodarki i zdołowania Polaków w roli gastarbeiterów we własnym kraju. Ludzie, którzy przyłożyli do tego rękę, zdradzili Polskę.
To dzięki objuczonej teczkami opozycji nie było w Polsce dekomunizacji i ukręcano łeb wczesnym próbom lustracji.
Dziś, kiedy teczki wypływają z głębin na powierzchnię, prawdopodobnie będzie to miało zerowe znaczenie dla funkcjonowania wykształconego układu postkomunistycznego, ten okrzepł już na tyle, by wczorajsi złodzieje mogli przeciwstawiać się wszelkim próbom rozliczeń, krzycząc, że własność prywatna jest święta!
Kiwka na czarownicę
Żadne ludzkie słowa nigdy nie zaszkodzą nikczemności tak bardzo, jak bardzo szkodzą nikczemności powszednie, proste czyny ludzi przyzwoitych.
Właśnie tak działa świat. Z drugiej strony, to żaden powód, byśmy słowa lekceważyli. Jakiekolwiek. Tym bardziej te zapisane. "Verba volant, scripta manent" – jak mawiali starożytni Rzymianie, co tłumaczy się, że powiedziane ulatuje, zaś zapisane pozostaje, a co starożytni Ligęzowie sparafrazowali do postaci: "Co ogień strawi, dziupla Kiszczaka wypluje" oraz "Rękopisy płoną, cyrografy osłaniają generałów". Czy jakoś podobnie. Tylko proszę mnie nie pytać, skąd starożytni Ligęzowie... i tak dalej. Widać skądś.
Piramidalny skandal
Warszawa żyje od kilku dni sprawą dorwania się IPN-u do archiwum Kiszczaka, gdzie najważniejszą zdobyczą jest teczka pracy… Wałęsy, czyli "Bolka". Okazało się, że IPN nie "wpadł" wcześniej na pomysł przeszukania mieszkania generała. Generałowa chciała za akta tylko złotych 80 000 i nie pomyślała, że nasz noblista dałby za nie dziesięć razy tyle.
W piątek zapowiedziano pokazanie w poniedziałek dziennikarzom teczek Wałęsy o 12. Już o jedenastej było tam moc ludzi, a o 11.20 zostałem zapisany jako 42. Zapewne było przed lokalem IPN "na zadu…" na Służewcu z 80 osób, w tym co najmniej 10 ekip TV.
Dlaczego nie zostałem prezydentem RP
Wdowa po gen. Kiszczaku przekazała do IPN teczki zawierające akta agenta pod pseudonimem BOLEK, co znowu podzieliło Polaków na tych, którzy potępiają wszelkie donosicielstwo, i tych, którzy je tolerują. Jest to ewidentnie spór dwóch kultur: rzymskiej i chazarskiej. Ta pierwsza jest oparta na moralnej etyce, a druga pozwala na dowolne interpretacje zależnie od oczekiwanych korzyści.
O ile jedna grupa stara się usprawiedliwić współpracę z SB, to jednak większość prawych Polaków uważa to za poważną skazę charakteru. Kiedy oceniamy ludzi pod koniec ich życia lub po ich śmierci, to nie jest ważne, ile ktoś miał pieniędzy, tylko jaki miał charakter, który oczywiście rzutuje na czyny, ale można przebaczyć błędy młodości, jeśli w późniejszych latach ktoś okazał się dobrym człowiekiem. W przypadku Lecha Wałęsy z pewnością tak nie jest.
Wszyscy chyba wiedzą, że na słowach wyżej wymienionego nie można polegać, ponieważ często on mówi co innego rano i co innego wieczorem. Jego opinie są bardzo chwiejne i zmienne, zależnie od strachu. Jego młodość daje powody, aby się bał własnego cienia za niecne czyny z przeszłości.
W swoim życiu obserwowałem wielu ludzi, ale najbardziej podły charakter ma Lech Wałęsa. Musiałem studiować jego osobowość, jako jego kontrkandydat w obu turach wyborów prezydenckich w 1990 roku. Dostałem wtedy wiele listów z Włocławka i Gdańska, z terenów, gdzie ludzie go znali.
W jednym z nich jego były kolega napisał, że w swojej młodości Lech Wałęsa ze swoim bratem prowadzili bandę podwórkową zwaną "Szczury", grasującą na cmentarzu we Włocławku. Tam kradli kwiaty z grobów na sprzedaż i rabowali zegarki i kolczyki. Wspomniał on o morderstwie na tym cmentarzu, gdzie po zabiciu człowieka Wałęsa powiedział: "Co jest, był, żył, a teraz go nie ma. Bóg dał, Bóg zabrał przy naszej pomocy. My jesteśmy". Być może nie jest to prawdą, ponieważ historycy nigdy o tym nie wspomnieli w swoich książkach. Jednak jeśli tak było, to pewnie był to główny powód ucieczki Lecha Wałęsy z Włocławka do Gdańska.
Dostałem też listy z Gdańska, że Lech Wałęsa po drugim dziecku katował swoją żonę Danutę i miał z tego powodu sprawy w kolegium. Dziś o tym nikt nie pamięta, choć były to dowody przemocy i okrucieństwa w stosunku do słabszej płci. Pewnie ze strachu, że miałem takie informacje, TVP fałszywie oskarżyła mnie o bicie żony i głodzenie dzieci.
Pracownik Stoczni Gdańskiej, który znał Wałęsę, przysłał mi list, abym publicznie w telewizji "na żywo" zapytał Wałęsę, kim był "Bolek". W tym samym czasie anonimowo wręczono mi kopertę z kopiami kilku ręcznie pisanych donosów Lecha Wałęsy do SB na kolegów z pracy włącznie z pokwitowaniami za otrzymane pieniądze. Grafolog w Kanadzie bez informacji na temat osoby opisał autora tych tekstów jako kłamliwego, mściwego i pyszałkowatego człowieka – jak ulał był to Lech Wałęsa. Każdy może to potwierdzić z innym grafologiem.
W mojej kampanii wyborczej uważałem za niemoralne dyskusje na temat tych brudów, bo najważniejsza była dla mnie reforma gospodarcza Polski. Poza tym kandydat na prezydenta nie jest prokuratorem i nie ma możliwości prowadzenia postępowania dowodowego ze względu na brak kompetencji. Z tego powodu nie otworzyłem "czarnej teczki" w II turze wyborów, gdzie miałem kopie donosów Lecha Wałęsy na kolegów ze stoczni oraz pokwitowania za otrzymane od SB pieniądze. Wystarczyło, że dałem o tym sygnał wyborcom.
Wałęsa po stanie wojennym brutalnie zdradził pierwszą Solidarność i z pomocą doradców z grupy KOR zarejestrował nową Solidarność II, którą on i SB mieli całkowicie pod swoją kontrolą. Wyrzucił wtedy wielu prawych Polaków, takich jak Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda czy Andrzej Kołodziej. Kiedy w 90 roku rozmawiałem z tym ostatnim na temat Wałęsy, wzburzony kilkakrotnie powtórzył słowo "oszust".
Jego podszyta strachem lojalność była tylko w stosunku do możnych tego świata, a nie do Polaków, którymi gardził, bo łatwo nimi manipulował. Bał się więc zarówno Ameryki, jak i Rosji oraz "układu" "okrągłego stołu", ponieważ były od niego silniejsze. Z pewnością wiedział, że nie miał wystarczającej liczby głosów wyborczych, aby zostać prezydentem RP, i obawiał się, że w każdej chwili może to być ujawnione. Strach stał się głównym bodźcem jego prezydentury. Był widoczny w wielu wystąpieniach publicznych, takich jak nocne obalanie rządu Jana Olszewskiego, czy też odbiór wręczanej mu teczki na temat zbrodni katyńskiej na polecenie prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Niepokoiła go własna przeszłość.
Głupota Lecha Wałęsy często była ewidentna w telewizji – im bardziej go ludzie znali, tym lepiej widzieli jego podły i chwiejny charakter. Dlatego dostał tylko 1 proc. głosów w kolejnych wyborach prezydenckich w 2000 roku.
Niestety, ten groteskowy potworek przez fałszerstwo wyborcze został prezydentem RP w bardzo ważnym czasie – na samym początku ustrojowej reformy. Zamiast być prezydentem typu "ojciec narodu", był służebnikiem obcych interesów i ochroniarzem szkodliwych "reform" Leszka Balcerowicza. Wałęsa nawet sugerował, że po Tadeuszu Mazowieckim premierem powinien zostać Bronisław Geremek, ale w końcu mianował Krzysztofa Bieleckiego, szatana złodziejskiej prywatyzacji. Tym samym przypieczętował wiele afer oraz rozbiór bankowości i przemysłu w Polsce. Ekonomista Janusz Szewczak podliczył koszt prezydentury Wałęsy na 75 miliardów złotych.
Część Polaków uważa, że dla dobra międzynarodowej opinii o Polsce powinniśmy milczeć na temat podłego charakteru Lecha Wałęsy i zapomnieć o jego przestępstwach i szkodach, które powstały na skutek jego działalności. Nie tylko jest to sprzeczne z etyką większości naszych rodaków ale także z prawem, ponieważ za wiele swoich czynów Wałęsa powinien stanąć przed sądem. Za głupotę oraz ignorancję niestety Kodeks prawny nie przewiduje kary, ale nie uchroni go to od negatywnego zapisu w historii Polski. Nie można budować kraju na fundamentach kłamstw z przeszłości.
Obecnie Lech Wałęsa z powodu akt Kiszczaka wije się ze strachu jak piskorz i błaga o pomoc ludzi, którym w przeszłości służył. A jednak prawda zawsze jest silniejsza od kłamstwa i jak oliwa na wierzch wypływa. Charakter Wałęsy jest jego największym wrogiem, ponieważ został udokumentowany jego życiorysem i ze względu na podeszły wiek jest w niewielkim stopniu podatny na transformację. W związku z tym przejdzie on do historii jako podszyty strachem kłamliwy menel, wielokrotnie zdradzający interesy Polaków. Ten podły człowiek został prezydentem, aby służyć ludziom, którzy posiadali jego teczki.
Naturę człowieka poznaje się po jego wrogach. Jako że zawsze stoję po stronie prawdy i naszej Racji Stanu, mam ich wielu. Nigdy jednak nie uważałem Lecha Wałęsy za przeciwnika, ponieważ jest on dla mnie ofiarą losu. Jego torturą było wykonywanie obowiązków wysoko powyżej poziomu jego kompetencji. Jak można uważać za wroga człowieka, który się publicznie chwali, że nigdy nie przeczytał żadnej książki. Nawet tej, którą napisała jego żona. Takim adwersarzem nie można się chwalić, można się tylko z tego powodu wstydzić.
W Ameryce do tej pory istnieje mit kariery pucybuta, który został milionerem. Ale do tego potrzebny jest charakter i zdolności, których Lech Wałęsa nie posiada. Cztery dekady temu było geopolityczne zapotrzebowanie na człowieka, który będzie symbolem przemian w Polsce, i możni tego świata zgodnie postawili na niego. Teraz z pewnością są zażenowani.
Ruina mitu Lecha Wałęsy obciąży życiorysy takich "działaczy" Solidarności, jak Adam Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Jarosław Kaczyński i wielu innych, którzy przez lata byli jego bliskimi współpracownikami i musieli wiedzieć o jego przeszłości. Stanie się on skazą biografii Jana Pawła II i królowej Anglii Elżbiety, którzy go przyjmowali jako człowieka nieskazitelnego charakteru, bohatera przemian ustrojowych w Polsce.
W czasie wyborów prezydenckich w 1990 roku Lech Wałęsa podle oskarżał mnie o współpracę z SB i KGB bez podania żadnych na to dowodów. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Obecnie mamy dowody na współpracę "Bolka" z SB, ale winnego nie ma. A więc Lech to nie Bolek?
Proszę pamiętać, że PRL to było państwo policyjne i to Kiszczak był zwierzchnikiem Wałęsy, a nie odwrotnie, całego okrągłego mebla i wszystkich wybranych do udziału w tej hucpie... włącznie z grubą kreską... i kochajmy się na wieki. Ciekawi mnie, czy w swoich aktach gen. Kiszczak zostawił informację, że Lech Wałęsa nie miał wystarczającej liczby głosów wyborczych, aby stać się prezydentem RP. Wiem, jak "służby" dosypały mu głosów do urn wyborczych.
Obecnie temat "Bolek" jest odgrzewanym kotletem, ponieważ największym zagrożeniem dla Polaków, jak twierdzi publicysta Stanisław Michalkiewicz, jest ekspozytura stronnictwa amerykańsko-żydowskiego, do której należy partia PiS. "Bolek" to stara historia i temat zastępczy, wypadek przy budowie demokracji. Nie płacze się nad rozlanym mlekiem. Teraz trzeba walczyć o przyszłość, bo czas to pieniądz!
Stan Tymiński
Acton, Kanada, 23 lutego 2015
www.rzeczpospolita.com
Pozagrobowy festiwal generała Kiszczaka
"W tropieniu przestępstw gospodarczych tak poniósł go szlachetny zapał, że się dopiero opamiętał, jak się za własną rękę złapał." pisał poeta w sławnym poemacie o "Towarzyszu Szmaciaku".
Wprawie w tej sprawie nie chodziło o żadne przestępstwa gospodarcze, a tylko o inwigilowanie dziennikarzy przez ABW, która miała "w zainteresowaniu" co najmniej 48 dziennikarzy – ale każdy powód dobry, gdy chodzi o powołanie komisji śledczej. A taką właśnie komisję chciałaby powołać Platforma Obywatelska w osobie swego przewodniczącego Grzegorza Schetyny – żeby tę sprawę "wyjaśnić". Najwyraźniej cierpi na zaniki pamięci, niczym ów pacjent, co to tracił pamięć. – Panie doktorze, tracę pamięć. – Od kiedy? – A co od kiedy?
Podobna przypadłość musiała dotknąć również byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, który w dodatku zdradza objawy gonitwy myśli. W związku z ujawnieniem przez IPN teczki personalnej i teczki pracy agenta "Bolka", w głowie byłego prezydenta "koncepcje" lęgną się niczym króliki. Jeszcze Salon nie zdąży oswoić się z jedną "koncepcją", a tu już lęgnie się kolejna i następna... Nie tylko się lęgną, ale od razu po wylęgu podawane są przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju do wiadomości zdumionego świata. Najpierw swoim zwyczajem wyparł się wszystkiego, ale chwilę później przypomniał sobie, że owszem, to i owo podpisał, a nawet napisał – jednak uczynił to zdjęty litością, na prośbę tajemniczego nieznajomego, którego tożsamości na razie ujawnić nie może. Potem – że nigdy nie dał się złamać, bo obalił komunizm i odniósł zwycięstwo, a zwycięzcy się nie sądzi – ale cóż z tego, kiedy następnego dnia świat dowiedział się, że owszem, kontaktował się, ale nie z SB, tylko z "kontrwywiadem" – i tak dalej, i tak dalej.
Czyż w tej sytuacji można dziwić się pani red. Karolinie Korwin-Piotrowskiej, która, nie mogąc za tą gonitwą myśli nadążyć, publicznie wezwała Lecha Wałęsę, żeby przynajmniej nic już nie mówił? Najwyraźniej pan Mieczysław Wachowski, który wraz z małżonką pana generała Marka Dukaczewskiego, ostatniego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, których już, jak wiadomo, "nie ma", towarzyszył byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju w jego podróży do Ameryki, już nie ma na niego takiego wpływu, jak kiedyś. Jaka jest tego przyczyna – trudno zgadnąć, ale nie można wykluczyć, że Lech Wałęsa po prostu uwierzył w legendę spreparowaną na użytek naszego mniej wartościowego narodu tubylczego – że obalił komunizm i w ogóle. Niestety – nie tylko generał Kiszczak dokonał zemsty zza grobu, za pośrednictwem małżonki przekazując Instytutowi Pamięci Narodowej cymelia zgromadzone w domowym archiwum, ale zemstę tę kontynuuje dzisiaj pani Maria Kiszczakowa. Właśnie w rozmowie z "Super Expressem" oświadczyła, że komunizm obalił nie kto inny, tylko jej mąż, generał Czesław Kiszczak! W rezultacie Lech Wałęsa będzie musiał walczyć na jeszcze jednym, całkiem nowym odcinku frontu. Na szczęście nie będzie walczył sam, bo filut "na utrzymaniu żony", postawiony przez RAZWIEDUPR na fasadzie Komitetu Obrony Demokracji, postanowił udzielić mu bratniej pomocy i od soboty cały KOD będzie w obronie Lecha Wałęsy kicał we wszystkich większych miastach naszego nieszczęśliwego kraju.
Ta forma obrony wydaje się stosunkowo najbardziej bezpieczna, bo kicać można niezależnie od tego, co jeszcze gonitwa myśli zrodzi w głowie byłego prezydenta.
Co to da – to całkiem inna sprawa, bo akurat państwowa telewizja wyemitowała film przypominający rozmowy w ścisłym gronie w Magdalence, podczas których wywiad wojskowy układał się ze "stroną społeczną", wyłonioną w procesie selekcji kadrowej w strukturach podziemnych, o której wspominał Jacek Kuroń w rozmowach z pułkownikiem Janem Lesiakiem.
Jak wiadomo, celem tej selekcji było – po pierwsze – wyeliminowanie "ekstremy", to znaczy – osób i środowisk nawiązujących do niepodległościowych tradycji II RP i tradycji Armii Krajowej. "Ekstrema" bowiem była przez "lewicę laicką", to znaczy – dawnych stalinowców, w rodzaju Jacka Kuronia czy Bronisława Geremka, uważana za konkurenta, i to niebezpiecznego.
Po drugie – "lewica laicka"chciała wymiksować "ekstremę", bo według jej stanowczego przekonania, w mrocznych zakamarkach duszy narodu polskiego drzemią straszliwe demony ksenofobii i antysemityzmu, których politycznym nosicielem jest właśnie "ekstrema".
Wreszcie – po trzecie – wywiad wojskowy, będący w drugiej połowie lat 80. hegemonem tubylczej politycznej sceny, miał wprawdzie pretensje do "lewicy laickiej", że się zbisurmaniła, ale wiedział, że jednak serca mają jak się należy, tzn. po lewej stronie, podczas gdy "ekstrema" nie ma serca ani po lewej, ani po prawej stronie – więc potrzebna ona, niczym psu piąta noga. W rezultacie zarówno jeden systemowy nurt przygotowań do transformacji ustrojowej – bo już po spotkaniu Michała Gorbaczowa z prezydentem Ronaldem Reaganem w Reykjaviku w roku 1986 było wiadomo, iż istotnym elementem ustanawianego właśnie nowego porządku politycznego w Europie będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, a dla nikogo nie było tajemnicą, że w takiej sytuacji ustrój, jakiego świat nie widział, nie przetrwa tego eksperymentu – więc jeden systemowy nurt w postaci uwłaszczenia nomenklatury, jak i drugi systemowy nurt w postaci selekcji kadrowej w podziemiu, udały się w stu procentach. O ile pierwsza Solidarność powstawała od dołu do góry, to druga – już od góry do dołu. Wszystko było pod kontrolą, z przewodniczącym Lechem Wałęsą na czele.
Nikt dokładnie nie wie, co zawierają kolejne "pakiety" archiwum generała Kiszczaka; na razie obok papierów "Bolka" wypłynęły przymilne listy różnych osobistości do generała Kiszczaka, ale to może być wierzchołek góry lodowej – bo nie ma żadnego powodu, dla którego generał Kiszczak, co to – jak twierdzi wdowa – "obalił komunizm", miał szczególnie wyróżniać jakieś jedno środowisko polityczne kosztem innych, więc archiwalne rewelacje mogą uderzać ponad aktualnymi podziałami. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że zdominowany przez "lewicę laicką" Salon zagrożony postępującą destrukcją "legend" i kompromitacją "legendarnych" postaci, wespół z RAZWIEDUPR-em będzie chciał przyspieszyć zewnętrzną interwencję w celu wysadzenia w powietrze obecnego rządu – i że to przyspieszenie będzie przyjęte ze skrywaną ulgą przez wiele środowisk też mających powody do obaw w związku z domowymi archiwami nie tylko generała Kiszczaka, ale i innych PRL-owskich dygnitarzy.
W tej atmosferze sto dni rządu pani premier Beaty Szydło przeszło prawie niezauważone – jeśli nie liczyć rutynowych ujadań opozycji o "złamanych obietnicach" wyborczych. Ale bo też poza postępującą kuracją przeczyszczającą w różnych strukturach państwa, działania rządu zmierzają do etatyzacji gospodarki, zaś ogłoszony przez wicepremiera Morawieckiego 25-letni program wprost zmierza do uczynienia z państwa głównego organizatora i uczestnika życia gospodarczego. Osłaniane jest to bardzo patriotyczną retoryką, jak na przykład – "ochroną polskiej ziemi" – za którą jednak kryje się postępujące ograniczanie zakresu uprawnień właścicielskich. Widać wyraźnie, że ideałem prezesa Jarosława Kaczyńskiego jest sanacja – z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Stanisław Michalkiewicz
Gulgotierzy znad Szprewy
Polski prezydent, polskim głosem, wypowiada słowa, które z polskich ust europejscy politycy winni byli słyszeć od zawsze. Wypowiada je publicznie i wprost. Po angielsku.
To wiele, bardzo wiele, gdy w głosie prezydenta Rzeczypospolitej słyszymy ton nienotowany w przestrzeni publicznej na tym poziomie przedstawicielskim bodaj od owego tragicznego kwietnia 2010 roku. Niemieccy politycy, przyzwyczajeni ze strony polskiej do więcej niż uległości werbalnej, rzec można: zbaranieli. Kto nie zarejestrował miny przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martina Schulza w czasie dyskusji panelowej w Monachium, niech żałuje. Wytykać Berlinowi interesy z Moskwą? Imputować błędy polityczne władzom Niemiec? Zarzucać im brak solidarności z państwami Unii, a w tym kontekście piętnować postępowanie Kremla? Horrendum!
Pięć minut strachu
Jeśli ktoś poszukuje dowodów na istnienie życia pozagrobowego, to właśnie taki dowód uzyskał w postaci zemsty zza grobu w wykonaniu generała Czesława Kiszczaka. Skoro generał Kiszczak mści się zza grobu, to czyż to nie jest dowód na istnienie życia pozagrobowego?
A na kim się mści? A na tych wszystkich, którzy małodusznie dopuścili do ciągania go po niezawisłych sądach, a nawet – do jego skazania, chociaż nie tylko przy okrągłym stole, ale przede wszystkim – w Magdalence, gdzie już rozmawiało się o konkretach i bez ogródek, inaczej się umawiano. Generał Kiszczak ze swej strony umowy dotrzymał, podczas gdy rozmaite "Trutnie" – już niekoniecznie, chociaż w momentach trwogi uciekały się pod jego skrzydła, niespokojnie upewniając się: generale Kiszczak, czy jest pan człowiekiem honoru? Ale incipiam.
Po śmierci generała Kiszczaka, który taktownie zmarł 5 listopada ubiegłego roku, wdowa, pani Maria Kiszczakowa, zwróciła się do Instytutu Pamięci Narodowej z propozycją przekazania rękopisu, sławiącego czyny tajnego współpracownika o pseudonimie "Bolek", a sporządzonego w roku 1974, kiedy według rozmaitych legend, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa już szykował się do obalania komunizmu. Pani Maria Kiszczakowa prosiła o spotkanie z prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, panem Łukaszem Kamińskim, który jednak przez dwa tygodnie nie mógł przyjąć jej na rozmowę z powodu braku czasu. Jak można się domyślić, prezes IPN ma tyle ważnych zajęć, że wśród ich nawału nie może wygospodarować nawet pół godziny na rozmowę z wdową po autorze naszej sławnej transformacji ustrojowej. Może liczył na to, że sama się rozmyśli, albo ktoś jej wyperswaduje, by przestała go molestować, dzięki czemu dotrwa do końca upływającej w czerwcu br. kadencji bez konieczności podejmowania dramatycznych decyzji, które mogą wstrząsnąć nie tylko Salonem, ale przede wszystkim – tak zwanymi "legendami", z najważniejszą legendą na czele – mitem założycielskim III RP, czyli "okrągłym stole", gdzie "Polak" dogadał się z "Polakiem", obalony został komunizm, czego najlepszym dowodem był wybór przywódcy tych obalonych komunistów, generała Wojciecha Jaruzelskiego, na prezydenta "wolnej Polski". Niestety, pani Kiszczakowa molestowania nie przerwała, więc w tej sytuacji panu prezesowi Kamińskiemu nie pozostało nic innego, jak dopuścić do przejęcia dokumentów "zabezpieczonych" w willi państwa Kiszczaków w sześciu pokaźnych "pakietach". Co tam się znajduje – tego ma się rozumieć jeszcze nie wiemy, ponieważ prokuratorzy IPN prowadzą "czynności", a z własnego doświadczenia wiem, że skoro już "czynności" się rozpoczną, to mogą trwać baaardzo długo. Na przykład "czynność" w postaci kontaktu niezależnej prokuratury i zdolnej do wszystkiego policji ojczystej z administratorem holenderskiego serwera, na którym nieznany sprawca umieścił dyffamującą mnie fałszywkę, trwa już trzeci rok, chociaż mi zajęło to zaledwie minutę. No ale powaga urzędu wymaga celebry, zwłaszcza gdyby nieznany sprawca był konfidentem wykonującym zadanie zlecone. Wtedy mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią, właśnie w postaci celebrowania "czynności". Ale niezależnie od tego, czy "czynności" zostaną kiedykolwiek doprowadzone do jakiegoś finału, czy nie, to według wszelkiego prawdopodobieństwa generał Kiszczak nie gromadził w swoim domowym archiwum jakiejś bezwartościowej makulatury, tylko rzeczy najbardziej wartościowe, o potencjale zdolnym do wywołania w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko trzęsienia ziemi, ale i destrukcji legend oraz hierarchii autorytetów moralnych. Czy na przykład są tam jakieś materiały rzucające światło na morderstwo księdza Popiełuszki i rolę, jaką poszczególne osobistości odegrały w toruńskim procesie? Takie i podobne pytania musi stawiać dzisiaj sobie wiele legendarnych postaci i w związku z tym TVN i "Gazeta Wyborcza" ograniczają się do relacji, unikając formułowania opinii. Krótko mówiąc – nie wiemy, co myślimy, naturalnie z wyjątkiem pana europosła Jarosława Wałęsy, który postanowił w nic nie wierzyć, ale – powiedzmy sobie szczerze – co właściwie ma zrobić? Ciekawe, jak ta sytuacja zostanie wykorzystana przez naszych sąsiadów, zarówno sojuszników, jak i sojusznika naszych sojuszników – bo chyba i jedni, i drudzy będą próbowali taką okazję jakoś wykorzystać? Czy groźba wytarzania w smole i pierzu legendarnych postaci może być uznana za rodzaj zagrażającego demokracji "terroryzmu", który uzasadniłby uruchomienie wobec naszego nieszczęśliwego kraju procedur przewidzianych w klauzuli solidarności z traktatu lizbońskiego?
Tak oto na naszych oczach sprawdza się spiżowa teza klasyka demokracji Józefa Stalina, który twierdził, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu. Postęp socjalizmu dokonuje się za sprawą rządu, który właśnie przeforsował ustawę "Rodzina 500 plus", przewidującą subwencjonowanie dzieci z budżetu państwa, ale okazało się, że to był dopiero początek, bo właśnie wicepremier i minister rozwoju, pan Mateusz Morawiecki, przedstawił wieloletnią strategię rozwoju kraju, której koszty oszacowane zostały na bilion, czyli tysiąc miliardów złotych. W tej strategii, obejmującej między innymi reindustrializację, głównym organizatorem życia gospodarczego ma być państwo, co jest prawdopodobnie świadomym nawiązywaniem do ideałów sanacji, która według wszelkiego prawdopodobieństwa stanowi wzór do naśladowania zarówno dla pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego i większości działaczy Prawa i Sprawiedliwości. W jaki sposób ten plan wieloletni ma zostać zrealizowany bez odblokowania narodowego potencjału gospodarczego, zablokowanego, z jednej strony, przez wadliwy model ekonomiczny państwa, ustanowiony przez generała Kiszczaka i grono osób zaufanych w roku 1989, a który nazywam kapitalizmem kompradorskim, i z drugiej – przez postępującą biurokratyzację kraju, doprawdy trudno zgadnąć. Zresztą może tego wieloletniego planu nikt nie traktuje serio, bo demokracja, niczym łaska pańska, na pstrym koniu jeździ, zwłaszcza gdy RAZWIEDUPR już nie zadaje sobie trudu zachowywania jakichś pozorów i jawnie zmierza do sprowokowania zewnętrznej interwencji, dzięki której mógłby wysadzić aktualny rząd w powietrze i zainstalować w charakterze demokratycznej wydmuszki jakichś swoich figurantów w rodzaju Platformy Obywatelskiej, Nowoczesnej czy jeszcze innej, wymyślonej na poczekaniu formacji. Liczy nie tylko na pomoc Niemiec i lobby żydowskiego, ale ostatnio próbuje również w Ameryce. Oto tamtejsza jaczejka Komitetu Obrony Demokracji wystąpiła do sekretarza stanu Johna Kerry'ego, by zaangażował Stany Zjednoczone po stronie demokracji w Polsce, to znaczy – po stronie RAZWIEDUPR-a, a ta petycja zbiegła się w czasie z wystąpieniem w identycznym tonie trójki senatorów, z których dwóch reprezentuje lobby żydowskie, a trzeci to John McCain. Kiedy przypomnimy sobie, że w lipcu ubiegłego roku pod listem do sekretarza Kerry'ego, by wzmógł naciski na Polskę w sprawie zadośćuczynienia żydowskim roszczeniom majątkowym, podpisało się aż 47 kongresmanów, to od razu widać, na czym Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi bardziej zależy, a na czym jednak trochę mniej.
Stanisław Michalkiewicz
Złowrogie żyrandole
Na temat gimnastyki artystycznej wiem więcej niż panowie Schetyna Grzegorz i Petru Ryszard razem wzięci wiedzą o przyzwoitości. Wszelako zapewniam, że chwalić się swą wiedzą nie powinienem – a to w obawie przed kpiną.
Jednakowoż poniższe powtarzam po mądrzejszych od siebie z pełnym przekonaniem. Otóż ci i owi utrzymują, że jest to majstersztyk właśnie z obszaru gimnastyki artystycznej: wpierw przez osiem lat przerabiać ludzkie mózgi na berbeluchę, wmawiając, że kłamstwo jest prawdą, a następnie jak gdyby nigdy nic – hop, hop, kto nie skacze... by przekonywać nas, że prawda jest kłamstwem.