Po sukcesie – zwłaszcza giełdowym – Tesli i napompowaniu tej firmy miliardami dolarów, do gry wchodzą wielkie koncerny – Mercedes, Volkswagen, również zaczynając od luksusowych aut, na pułapie 100 tys. dol. Tesla pokazała, że jest to właściwa ścieżka, że samochód elektryczny może być symbolem statusu.
Tesli mamy tutaj coraz więcej na drogach Ontario i ludzie obracają za nimi głowy, nie mówiąc już o tym, że jest to samochód dostarczający sporo frajdy – zwłaszcza w wersjach podrasowanych.
Elon Musk – mózg Tesli, latem tego roku ogłosił o kolejnym apgrejdzie modelu S, tak że czas rozpędzania do 60 mil na godz. zmniejszony został do 2,8 sekundy, a to za sprawą zwiększenia mocy przedniego motoru elektrycznego do 259 KM, a tylnego do 503 KM. Są to wartości właściwe dla samochodów ścigających się na torach, przy których poważnym problemem dla kierowcy i pasażera staje się… przeciążenie.
Prędkość maksymalną ograniczono do 155 mil na godz. Dla przypomnienia, w wersji "normalnej" rozpędzamy się teslą do 60 mil w 5,6 sekundy, a prędkość maksymalna ograniczona została do 125 mil na godzinę. Tesla jest ponadto faworytem, jeśli chodzi o zasięg na jednym ładowaniu – można liczyć na 400 km.
Konkurencja ma z tym problemy, nie mówiąc już o "autach dla ludzi", jak honda fit EV czy toyota rav ev, gdzie zasięg jest w granicach 80 – 170 km na ładowaniu, o ile w ogóle dostępne są w Kanadzie.
Tesla staje się więc symbolem statusu, czym wgryza się w tradycyjną klientelę takich marek, jak Lexus, BMW, Porsche czy Mercedes. Stąd też kontra koncernów, które zdały sobie sprawę, że jest to przymus chwili, który czują w kieszeni.
Wszystkie zapowiedziały, że w ich ofercie całkiem niedługo znajdzie się przynajmniej jeden model zasilany wyłącznie bateriami o zasięgu w granicach 400-500 km.
Mercedes usiłuje podnieść poprzeczkę o punkt wyżej i pracuje nad projektem o nazwie EcoLuxe, samochód taki mógłby być napędzany albo wyłącznie elektrycznie, albo hybrydowo, albo przez ogniwa wodorowe – do wyboru, do koloru.
No, ale w 2018 roku, kiedy takie cudo miałoby pojawić się w salonach po raz pierwszy, Tesla może być daleko w przodzie, tym bardziej że firma jest ulubienicą inwestorów, którzy w nią włożyli potężne pieniądze. Jest więc z czego prowadzić badania RD.
Na dodatek, całkiem niedługo na ulice może wyjechać tesla model 3 – już bardziej dla mas – w cenie 35 tys. USD przed ulgami rządowymi zachęcającymi do kupowania "zielonych" samochodów. Teslę "trzy" ujrzymy już w marcu 2016 roku (sprzedaż w 2017), a Musk zapowiada, że będzie ją można kupić na spłaty za pieniądze, jakie do tej pory przeznaczaliśmy na benzynę… I tu znów konkurentem jest jedna z popularnych maszyn wielkich koncernów – BMW serii 3, bo z tymi autami będzie można porównać osiągi teslowego elektrycznego "forda T". Silniki elektryczne dzięki swej charakterystyce pracy mają zaś nieporównywalne z niczym spalinowym olbrzymie momenty zamachowe, przez co spalinowe auta po prostu dostają zadyszki.
Na razie o osiągach numeru 3 wiele się deliberuje, a nic nie wiadomo na pewno, ale z pewnością zasięg nie będzie mniejszy, a model wykorzystywał będzie dotychczasowe podzespoły tesli S. "3" ma też być o 20 proc. mniejsza od "S", ale z pewnością używać będzie jeszcze nowszych technologii.
Do tego dodać trzeba zapowiedzi... Apple'a, który oddelegował już sporo środków i ludzi do pracy na modelem elektrycznym, porównywalnym z autem Google'a. No ale tu chodzi o "przepisanie" na nowo całej formuły transportu indywidualnego,
o czym z niejakim niesmakiem zapewnia Wasz Sobiesław, przyzwyczajony do słodkiego zapachu spalin.