Pamiętam stare czasy, kiedy prosząc kogoś o radę, co by tu kupić na czterech kołach, słyszało się – tylko nie kupuj forda, bo to dziadostwo, weź GM.
Dzisiaj GM też rzadko bywa polecany, a Wielka Trójka ma mniej niż 50 proc. północnoamerykańskiego rynku. Nie znaczy to jednak, że północnoamerykańscy producenci nie są już w stanie zrobić ciekawego auta.
Jednym z nich jest ford focus a w innym w zupełnie segmencie – lincoln MKZ 2013.
Lincoln niegdyś stanowił synonim amerykańskiego luksusu kanapowego, prawie jak cadillac, później jednak lincolnami to jeździły raczej stare dziadki.
Na rynku samochodowym nieznane jest jednak pojęcie całkowitego pogrzebania, i raz po raz słyszymy, że wiadomości o tej czy innej "śmierci" jednak okazały się przesadzone.
Tak więc dwadzieścia lat po "piku" sprzedaży lincolnów Ford usiłuje tchnąć nowe życie w emeryta – markę, którą nabył w roku 1922.
W 2011 roku liczba sprzedanych lincolnów w USA wynosiła 85.643; mniej niż połowa tego ile się sprzedawało lexusów Toyoty.
Do roku 2015 Ford chce pokazać aż siedem nowych, czy też gruntownie "odrestaurowanych" modeli. Na pierwszy ogień poszedł MKZ, tym razem marketingowym targetem nie są bogaci emeryci, lecz osoby nadal pracujące, które odniosły życiowy sukces i chcą czuć pod nogą coś, co nie tylko kołysze na zakrętach. Ford chce zmniejszyć przeciętny wiek nabywców lincolna z 65 do 57 lat i podnieść target przeciętnych dochodów o ponad 50 proc., do 160 tys. dol. rocznie.
Tak, na górnych półkach zaczynała się marka lincolna i w ten sam sposób chcemy dokonać tego po raz drugi – tłumaczą u forda.
Model 2012 MKZ uplasował się na miejscu 15. z 21 analizowanych luksusowych sedanów.
Choć trudno wymagać by MKZ dorównał BMW serii 3, czy infiniti G37 w osiągach, to jednak większość testujących kierowców podkreślała, że auto ma typowo amerykańską obszerną kabinę i zawieszenie, a komfort jazdy plasuje je blisko lexusa ES, buicka lacrosse, przy o wiele liczniejszej liście standardowego wyposażenia.
A to wszystko za nieco więcej niż 35 tys. dol.
W roku 2013 lincoln wprowadza na rynek kompletnie przeprojektowany model MKZ, auto łatwe do zauważenia na drodze ze względu na charakterystyczny tył.
Silnik i przenoszenie napędu jest jednak podobne do również przeprojektowanego forda fusion.
Podobnie jak to już wcześniej robiło wielu producentów luksusowych aut, Ford rezygnuje w standardowym wyposażeniu z szóstki na rzecz turbodoładowanej czwórki – w której oczywiście o wiele łatwiej o rozsądne zużycie paliwa. Właściciele MKZ z pewnością mogliby sobie pozwolić na pojenie tego rumaka nawet benzyną po 5 dol. za litr, ale w dziesiejszych czasach oszczędność spalania jest w modzie i stanowi dobry punkt marketingowy.
Ta doładowana czwórka daje z siebie 240 KM mocy i 27 funtów na stopę momentu obrotowego. Jeśli wydaje się nam to zbyt mało, mamy do dyspozycji 300-konną szóstkę.
Do tych motorów podłączona jest sześciobiegowa automatyczna skrzynia biegów, przekazująca napęd na koła przednie. Standardowa jest kontrola przenoszenia napędu w ramach funkcji Lincoln Drive Control. W wersji podstawowej dostaniemy też aktywny system wytłumiania hałasu czy automatyczne ustawianie zawieszenia w zależności od warunków drogowych.
Do bardziej zaawansowanych opcji zaliczyć trzeba system utrzymywania wozu w linii pasa ruchu, ostrzegania przed kolizją czy automatycznego parkowania wykorzystującego radar. Z czym to porównać – no, bardzo dobrze MKZ wypadnie w zestawieniu z acurą TL, hyundaiem genesis czy lexusem ES.
Czemu w mojej rubryce taka wielka kobyła? Powiem szczerze, że robię to trochę wbrew sobie; z drugiej strony, wystarczająco dużo jest w Ameryce osób, które cenią sobie po prostu wygodę zmotoryzowanej karocy i tego szukają w salonach dilera, zaś tutejsze amerykańskie drogi, zwłaszcza w USA, pozostawiają coraz więcej do życzenia i daleko im do erefenowskich płaskich jak stolnica nawierzchni asfaltobetonów, po których najbardziej twarde i czepiające się drogi podwozia suną jak krążek po lodzie.
Jeżdżąc po amerykańskich coraz rzadziej naprawianych nawierzchniach musimy się liczyć z mniejszym lub większym tyrpaniem i tutaj takie auta jak lincoln przychodzą nam w sukurs. Nimi możemy pływać nawet po tak niebotycznie popsutych ulicach jak niegdysiejsza Spadina (kto jeszcze pamięta te wyboje?).
W końcu samochód to jest rzecz do jeżdżenia i najnowszy lincoln chce nam to jeżdżenie usłać różami – bardzo dużo miejsca na nogi, olbrzymi bagażnik i wiele innych przymiotów sprawiają, że można się w nim poczuć jak w kawałku tej starej Ameryki, dzisiaj coraz bardziej przesłanianej przez wschodzącą gwiazdę Chin.
Wygodne siedzenia, jakich większość z nas nie ma nawet w livingroomie, i ergonomia przystosowana do postury przeciętnego Amerykanina skarmianego kanapkami BLT sprawiają, że auto to pozwala na pokonywanie tysięcy kilometrów amerykańskich autostrad bez męczenia kierowcy i po włączeniu adaptacyjnego tempotaktu utrzymującego odległość od samochodu z przodu, mo-żemy się poczuć niczym w pierwszej klasie kabiny samolotu. Oczywiście lincoln nie zapewnia stewardesy, ale od czego mamy wyobraźnię.
Słowem, zamiast kupować bilet na jakiegoś turbośmigłowca i dawać się obmacywać na lotniskach, możemy spokojnie wytoczyć się takim lincolnem na jakąś międzystanową szosę, by w wielkim komforcie móc rozważać upadek tego wielkiego kontynentu.
O czym zapewnia wasz Sobiesław